Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część pierwsza/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
DRAMATY.

Gabrjel, stojąc drżący, patrzył na portret kobiety z coraz większem zdumieniem.
Po chwili rzekł zcicha, jakby sam do siebie:
— Mój Boże! czyliżby to być mogło, żeby los zdarzył takie podobieństwo!... Te oczy... zarazem tak śmiałe i smętne... to jej oczy... a to czoło... a ta bladość... tak, to jej rysy; to jej rysy twarzy!...
— Cóż ci jest, kochany synu — zapytał troskliwie ksiądz d‘Aigrigny, równie zdziwiony jak Samuel i notarjusz.
— Osiem miesięcy temu — odpowiedział misjonarz — byłem w mocy dzikich Indjan... między skalistemi górami... Przywiązano mnie do krzyża, zabierano się już do zdejmowania mi skóry z czaszki... byłbym już umarł... gdy Opatrzność Boska zesłała mi niespodziany ratunek... Tak, właśnie ta kobieta ocaliła mnie.
— Ta kobieta!... — powtórzyli razem ze zdziwieniem Samuel, ksiądz d‘Aigrigny i notarjusz.
— Tak, właśnie ta sama kobieta — odrzekł Gabrjel cichym głosem — ta kobieta... albo raczej tak do tej podobna, iż gdyby ten obraz nie znajdował się tu od lat przeszło stu pięćdziesięciu, sądziłbym, że to jej portret... gdyż nie mogę sobie wytłómaczyć ani przypuścić, żeby tak uderzające podobieństwo mogło być trafem przypadkowym...
To powiedziawszy, Gabrjel rzucił się znowu zamyślony na krzesło pośród głębokiego milczenia, które niedługo przerwał ksiądz d‘Aigrigny, mówiąc:
— Jest to przypadkowe, nadzwyczajne podobieństwo i nic więcej... kochany synu.
Rodin, kręcąc się z niecierpliwości jak w ukropie, rzekł do notarjusza, obok którego siedział:
— Zdaje mi się, panie notarjuszu, że cały ten romansik nie ma żadnej styczności z testamentem?...
— Słusznie pan mówisz — odpowiedział notarjusz.
Poczem rozpoczął dalsze czytanie testamentu:
„Takich prześladowań ze strony Jezuitów była przedmiotem moja rodzina.
Towarzystwo to posiada teraz, skutkiem konfiskaty, zabrane mi dobra. Ja umrę... Oby jego nienawiść zagasła z mą śmiercią, i oby wolną była nadal od jego pocisków moja rodzina... której los w tej uroczystej chwili jest moją jedyną, ostatnią myślą.
Dziś rano wezwałem tu człowieka oddawna doświadczonej poczciwości, Izaaka Samuela.
Izaak Samuel, a po nim jego następcy, którym przekaże ten obowiązek wdzięczności, będą mieli staranie około korzystnego użycia i pomnażania tej sumy doliczaniem procentu aż do upływu stu pięćdziesięciu lat, licząc od dnia dzisiejszego.
Suma ta, pomnażana tym sposobem, stać się może w owym przeciągu czasu ogromną.
Oby potomkowie moi chcieli zrozumieć i usłuchać mych życzeń co do podziału i użycia tej ogromnej sumy.
W przeciągu stu pięćdziesięciu lat, na nieszczęście, zdarza się tyle zmian, tak się przeistaczają losy następujących po sobie pokoleń rodu, iż prawie z pewnością powiedzieć można, że po upływie półtora wieku, potomkowie moi należeć będą do różnych klas społeczeństwa i stanowić najrozmaitsze ogniwa społeczne.
Znajdą się może między nimi ludzie obdarzeni wielkiemi umysłowemi zdolnościami, lub wielką odwagą, albo też nader cnotliwi; może tam będą uczeni, imiona sławne w wojnie lub sztukach; może też będą między nimi skromni rzemieślnicy, mieszczanie, a niestety! może także wielcy winowajcy!
Cokolwiek bądź wypadnie, najgorętszem, najmilszem jest mojem życzeniem, aby wszyscy potomkowie moi zbliżyli się z sobą, żeby utworzyli znowu jedną rodzinę, żeby między sobą wykonywali słowa Zbawiciela, który rzekł: kochajcie się nawzajem.
To zjednoczenie się zbawienny dałoby przykład... bo zdaje mi się, że ze zjednoczenia, ze zgody i połączenia się z sobą ludzi, wyniknąć powinno przyszłe szczęście ludzkości.
Zgromadzenie, już od tak dawna prześladujące mój ród, najmocniejszym jest dowodem potęgi stowarzyszenia, nawet w złym celu“.
Znowu Gabrjel i d‘Aigrigny rzucili na siebie nawzajem pełne znaczenia spojrzenia.
Notarjusz czytał dalej:
„Jeżeli zgromadzenie bezecne, ugruntowane na poniżeniu człowieka, na bojaźni, na despotyzmie, obciążone przekleństwy ludów, przeżyło wieki i częstokroć rządziło światem przez podejście i postrach... czegoby nie zdołało zdziałać towarzystwo, postępujące w duchu ewangelicznej, braterskiej miłości, które miałoby na celu uratowanie człowieka od poniżenia i zepsucia, przyczynienie się do szczęścia tych, co na ziemi znali tylko same cierpienie, niedostatek i pracę — któreby zamierzyło oświecić skazanych przez ciemnotę, ułatwić swobodne i rozumne rozwijanie się wszelkich uczuć, któremi Bóg w swojej nieskończonej mądrości i niewyczerpanej dobroci obdarował człowieka, jako najsilniejszemi dla jego szczęścia środkami; któreby dążyło do pielęgnowania wszystkiego, co od Boga pochodzi... miłości równie jak macierzyńskiego uczucia, siły równie jak rozumu, piękności równie jak genjuszu; obudzając w ludziach prawdziwą wiarę i głęboką wdzięczność dla Stwórcy; dając im pojęcie o wspaniałości natury i czyniąc ich godnymi uczestnikami jej skarbów?...
Oh! jeżeli pozwoli niebo, ażeby po upływie półtora wieku, potomkowie mej rodziny, wierni ostatniej woli życzliwego ludzkości serca, połączyli się tym sposobem w świętą społeczność!
Ileżby dać tu można było wspaniałych, wzniosłych przykładów światu. Jakież boskie posłannictwo! Nakoniec jak silny mogłaby nadać dla dobra ludzkości popęd rodzina tak zjednoczona, tak potężnemi rozrządzać mogąca środkami działania.
I wtedy takie w dobrym celu zjednoczenie byłoby zdolne zwalczyć zgubne towarzystwo, którego ja jestem ofiarą, a które może po upływie półtora wieku nic jeszcze nie straci ze swej strasznej władzy.
A wtedy, po tem dziele ciemnoty, ucisku i złości, które ciążą nad światem, moi potomkowie będą mogli okazać dzieło światła, dobra i szczęścia.
Duch dobrego i duch złego stanąłby naprzeciw siebie.
Rozpoczęłaby się walka, a Bóg wspierałby sprawiedliwych...
Żeby zaś niezmierne środki pieniężne, któreby nadały tyle władzy mej rodzinie, nie wyczerpały się, ale żeby odradzały się z czasem, moi spadkobiercy, słuchając mej woli, powinniby użyć na fundusz, pomnażać się mający tym samym sposobem, dwa razy taką sumę, jakiej ja dla zapewnienia im mienia użyłem...
Wreszcie znajdą się w dużem biurku hebanowem, w żałobnej sali, niektóre praktyczne myśli w przedmiocie takiego stowarzyszenia.
Taka jest ostatnia moja wola...
Jeżeli koniecznie wymagam, aby moi potomkowie stawili się osobiście przy ulicy Świętego Franciszka w dniu otwarcia testamentu, to dlatego, aby zebrani w tym dniu uroczystym zobaczyli i poznali się.
Posyłając przed kilku dniami członkom mojej rodziny, których wygnanie rozproszyło po całej Europie, medaljony z datą zwołania mych spadkobierców za półtora wieku od dnia dzisiejszego, wypadało mi zachować w tajemnicy prawdziwą tego przyczynę, oznajmiłem przeto tylko... że moje potomstwo znajdzie w tem ważny swój interes, aby się w oznaczonym dniu i miejscu znajdowało.
Takie postąpienie uznałem za potrzebne dlatego, że znam przebiegłość i zawziętość zgromadzenia, którego jestem ofiarą; gdyby ono mogło dowiedzieć się, że w tej epoce moi potomkowie będą mieli do podzielenia pomiędzy siebie ogromne sumy, wtedy wielkie oszustwa, a może wielkie niebezpieczeństwa groziłyby mej rodzinie, gdyż zgromadzenie Jezuitów przekazywałoby sobie z pokolenia w pokolenie zgubne rozporządzenia.
Oby przezorność moja miała pożądany skutek!
Oby moje życzenia, na medaljonie wyryte, od pokolenia do pokolenia wiernie były przechowywane!
Po przeczytaniu mego testamentu osoba, w której ręku znajdować się będzie nagromadzony kapitał, zawiadomi o jego wielkości i wartości, aby, gdy wybije dwunasta, kapitał ten był wydany i podzielony między spadkobierców, którzy się wtedy znajdą.
Wtedy pokoje domu zostaną im otwarte. Zobaczą oni tam rzeczy, zająć ich mogące, rzeczy godne ich politowania, ich szacunku... wszystko to w żałobnej sali.
Życzeniem mojem jest, aby dom ten nie był sprzedany, żeby umeblowanie jego pozostało bez zmiany i żeby służył za miejsce zbierania się dla mych potomków, jeżeli, jak się spodziewam, usłuchają mej ostatniej prośby.
Jeżeli, przeciwnie, rozdzielą się, jeżeli zamiast połączyć się i przyczynić wspólnie do najszlachetniejszego przedsięwzięcia, jakiem kiedykolwiek wiek jaki mógłby się odznaczyć, pójdą za samalubnemi namiętnościami; jeżeli bezowocną indywidualność przekładać będą nad płodne zjednoczenie; jeżeli w tym ogromnym majątku upatrywać będą tylko możności płochego marnotrawstwa lub brudnego sknerstwa, przeklęci niech będą przez tych wszystkich, którzy mogliby ich kochać i szanować za ich dobrodziejstwa... niech wtedy dom ten będzie zburzony, rozrzucony, niech wszystkie papiery, których wykaz zostawi Izaak Samuel, równie jak dwa portrety, znajdujące się w czerwonej sali, będą spalone przez stróża mego domu
Skończyłem...
Mojego Obowiązku już dopełniłem.
W tem wszystkiem poszedłem za radą człowieka, którego poważam głęboko.
Wkrótce ten przyjaciel, który nic nie wie o mym niezmiennym zamiarze zakończenia życia, przyjdzie tu z mym notarjuszem; w ich ręce, po dopełnieniu prawnych formalności, złożę niniejszy testament zapieczętowany.
Taka jest moja ostatnia wola.
Spełnienie jej oddaję pod opiekę Opatrzności.
Testament ten tajemny, napisany własnoręcznie z dobrej woli, chcę, aby był skrupulatnie wykonany tak co do ducha, jako też i co do litery.
Działo się dnia 13 lutego 1682 roku, o pierwszej godzinie po południu.

Marjusz de Rennepont.

W miarę jak notarjusz czytał testament, Gabrjel różnych naprzemian doznawał wrażeń.
Jego miłosierna, wzniosła dusza, łatwo pojąwszy, jak rozległą, jak szczęśliwą mogłaby być myśl wspaniałego zjednoczenia się rodzinnego, tak usilnie zalecanego przez Marjusza de Rennepant‘a... uczuła głęboki żal, gdy sobie wyobraziła, że wskutek dobrowolnego zrzeczenia się, i ponieważ nie stawił się żaden inny spadkobierca, myśli tej nie można dopełnić, i że majątek olbrzymi, daleko większy nad najśmielsze przypuszczenia, miał wpaść w ręce niegodnego zgromadzenia, które używać go może jako strasznego narzędzia złości.
Myśli te bezustannie zajmowały jego umysł. Widok portretu tajemniczej kobiety; nieszczęsne, smutne wiadomości, o których dowiedział się z testamentu; wzniosłość widoków szlachetnych i słusznych w testamencie pana de Rennepont; tyle nadzwyczajnych wydarzeń — wprawiły Gabrjęła w zadziwienie, w niejakie osłupienie, w którem był jeszcze pogrążony, kiedy Samuel, oddając notarjuszowi klucz od teczki, zawierającej rejestr, rzekł:
— W tym rejestrze znajdziesz pan rzeczywisty stan sum, będących w moim depozycie, a to wskutek kapitalizacji na procent składanych 150.000 franków powierzonych memu dziadowi przez pana Marjusza de Rennepont.
— Pańskiemu dziadowi... — zawołał d‘Aigrigny, niezmiernie zdziwiony — więc to pańska rodzina ciągle zarządzała tą sumą?
— Tak, panie, a moja żona za chwilę przyniesie tu szkatułę, w której są wszystkie papiery bankowe. W kasie mam w papierach, kurs w kraju mających, sumę dwieście dwanaście miljonów... sto siedemdziesiąt...
— Co pan mówisz? — przerwał zdumiony margrabia.
— Tak, tak,, to sumka! — dodał Rodin drgającym głosem, uniósłszy się może pierwszy raz w życiu...
— Powiadam panu — odrzekł starzec — że mam w kasie papierów bankowych, kredytowych i gotówki na dwieście dwanaście miljonów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, jak o tem przekona się pan notarjusz, bo otóż i moja żona, która je tu niesie.
W rzeczy samej w tej chwili weszła Jezabel, trzymając w ręku szkatułkę z drzewa cedrowego, w której zamknięte były te sumy; postawiła ją na stole i, spojrzawszy na Samuela, wyszła.
Gdy Samuel ogłosił niezmierną sumę majątku, słowa jego przyjęte zostały zdumionem milczeniem przez obecnych.
Gabrjel, słysząc notarjusza, czytającego ustęp testamentu, w którym była mowa o królewskiej fortunie i nie znając cudów kapitalizacji, obliczał tę sumę na trzy lub cztery miljony. Dlatego, słysząc o ogromie oznajmionej sumy, osłupiał. I pomimo jego przedziwnej bezinteresowności i prawości, doznał pewnego omamienia, szału, pomyślawszy, że ogromny ten majątek mógł być jego własnością... że on sam mógł być jego dziedzicem.
Notarjusz, prawie tak samo jak on zdumiony, przejrzał rachunki; ledwie mógł wierzyć swoim oczom.
Żyd stał milczący, zamyślony i wielce zmartwiony, że nie stawił się nikt więcej ze spadkobierców.
Pośród tego głębokiego milczenia, zegar ścienny w przyległym pokoju zaczął bić powali dwunastą...
Samuel zadrżał... potem głęboko westchnął.
Za kilka sekund upływać miał czas testamentem zakreślony.
— Już dwunasta! — zawołał Rodin i prawie bezwiednie wyciągnął ręce do szkatułki, chcąc ją zabrać w posiadanie.
— Nakoniec! — zawołał d‘Aigrigny z uniesieniem radości i triumfu, trudnych do opisania, potem dodał, rzucając się w objęcia Gabrjela i ściskając go w uniesieniu:
— Ach! kochany synu, iluż to ubogich błogosławić cię będzie!....
— Podziękujmy najprzód Opatrzności — zawołał Rodin poważnym głosem, padając na kolana — podziękujmy Opatrzności i módlmy się, aby pozwoliła użyć nam tych skarbów światowych dla większej chwały imienia Pana Boga.
D‘Aigrigny, jeszcze raz uściskawszy Gabrjela, wziął go, za rękę i rzekł:
— Rodin dobrze mówi... Uklęknijmy, kochany synu, i złóżmy dzięki Opatrzności.
To mówiąc, ukląkł i pociągnął za sobą Gabrjela, który osłupiały, zmieszany, głowę straciwszy po wypadkach tak nagle po sobie następujących, ukląkł machinalnie, prawie nie wiedząc, co czyni.
Godzina dwunasta wybiła.
Wszyscy powstali...
Wówczas notarjusz rzekł:
— Ponieważ nikt więcej ze spadkobierców pana Marusza de Rennepont nie stawił się przed południem, przeto, spełniając wolę testatora, ogłaszam w imieniu prawa i sprawiedliwości pana Franciszka-Marję Gabrjela de Rennepont, tu obecnego, jedynym, wyłącznym dziedzicem i posiadaczem majątku ruchomego, nieruchomego i wszelkiego rodzaju wartości, pochodzących ze spadku testatora, którego to majątku urodzony ksiądz Gabrjel de Rennepont, rozmyślnie i dobrowolnie zrzekł się mocą aktu notarjalnego na rzecz księdza Fryderyka, Emanuela de Bordeville, margrabiego d’Aigrigny, który tymże aktem zapis przyjął i tym sposobem jest prawym posiadaczem tegoż majątku, w miejsce pomienionego Gabrjela de Rennepont, mocą donacji między żyjącym, spisanej dziś rano przeze mnie i podpisanej przez księży: Gabrjela de Rennepont i Fryderyka d‘Aigrigny.
W tej chwili usłyszano dochodzący z ogrodu hałas głosów ludzkich.
Jezabel wbiegła z pośpiechem i zmienionym głosem rzekła do męża:
— Samuelu... jakiś żołnierz... chce...
W drzwiach czerwonego salonu ukazał się Dagobert. Był bardzo blady; wydawał się niemal mdlejącym, lewą rękę trzymał na chustce i wspierał się na ramieniu Agrykoli. Na widok Dagoberta obwisłe, sine powieki Rodina nabrzękły, jakgdyby nagle wszystka krew rzuciła mu się do głowy.
Poczem socjusz rzucił się na szkatułkę z uczuciem gniewu i chciwości tak zapamiętałej, iż zdawało się, że gotów był, przykrywając ją swem ciałem, bronić chociażby z narażeniem życia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.