Życie neurastenika/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Dziś, po południu, udałem się razem z moim przyjacielem, Robertem Hagmanem do gaju... do zapuszczonego parku, położonego o kilka kilometrów ód miasta, tam, gdzie rozszerza się i tworzy niewielką równinę, zduszona górami dolina.
Gdyśmy powracali, Robert o paręset metrów od miasta szarpnął mnie za rękaw i, wskazując na piękny dom, położony na skłonie góry, pośród tarasów i przepysznych ogrodów, spytał:
— Wiesz, co to takiego?
— Nie.
— A przecież to willa, w której przebywają duchy, mój drogi... Czyż nie wiesz? To zdumiewająca historja... Oto jak dowiedziałem się o niej...
I przyjaciel mój opowiedział mi co następuje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed dwoma laty miałem wynająć tą willę. Poradzono mi zwrócić się do notarjusza Klaudego Barbaux, który miał cztery najpiękniejsze i najbardziej malowniczo położone wille. Ten urzędnik ministerjum przyjął mnie bardzo grzecznie, lecz ordynarna wesołość odrazu nie podobała mi się.
To był malutki, łysy człowiek, z okrągłą twarzą i grubemi wargami, z wielkim brzuchem, ściągniętym zwyczajną i staromodną bronzową aksamitną kamizelką z wyłogami. Cała okrągła figurka jego tchnęła wulgarną radością i tylko mętne, przykryte długiemi powiekami oczy patrzały dość ponuro. Lecz tak przywykłem widzieć podobny wyraz u wszystkich ludzi, zajętych interesami, że nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi.
W kilku słowach wyjaśniłem mu cel mojej wizyty...
— Aha!... — rzekł on, kładąc swe pulchne włochate ręce na kolana, — jakby w sprzeczności z gołą czaszką ręce jego okryte były gęstymi włosami — aha! pan chce odpoczywać przez lato w Pirenejach? Prześliczna myśl... Pan nigdzie nie znajdzie tak zdrowej i przyjemnej miejscowości..
— Spodziewam się — zauważyłem głupio, nie wiedząc co powiedzieć.
— I pan chce — familjarnie ciągnął dalej notarjusz — i pan chce nająć u Klaudego Barbaux jedną z jego malutkich willi?... Jeszcze by też! wszak to są najpiękniejsze i najwytworniejsze...
— Cieszą się przynajmniej taką reputacją...
Stanowczo nie powodziło mi się w odpowiedziach. Notarjusz Barbaux uśmiechnął się:
— I zupełnie zasłużenie... Lecz, zdaje mi się, że możemy obgadać ten interes... Tak, tak, możemy obgadać ten interes...
Notarjusz skrzyżował ręce i odrzucił się na plecy swego krzesła.
— Zobaczymy... zobaczymy — rzekł. — I wyjaśni — my sytuację... Punkt pierwszy... Pan żonaty?...
— Nie...
— A!... nie żonaty... znakomicie... znakomicie... Punkt drugi... Czy ma pan jaki stosuneczek?... Lub jaką bądź znajomość, krócej mówiąc... przyjaciółkę życia?
I dodał z dobrodusznym uśmiechem:
— Mój, Boże! my wiemy, co to takiego życie... Prowincja nie jest tak zacofaną, jak to przyjęte jest myśleć... Młodość musi wyszumieć... tu, jak i wszędzie.
Że zaś nic nie odpowiedziałem, zdziwiony i nieprzyjemnie uderzony tą rozmową, Barbaux objaśnił mnie:
— Mój Boże!... przepraszam, że zadaję panu takie pytania... Lecz ja, jako gospodarz... muszę wiedzieć, co pan potrzebuje... Cztery wille moje, drogi panie, przysposobione są dla przeróżnych stanowisk specjalnych... określonych lub nieokreślonych, do wyboru... rozumie pan? Mam jedną willę dla ludzi żonatych: jest najgorsza... druga dla zakochanych: trochę lepsza... trzecia dla kawalerów: prześliczna, drogi panie... I tak dalej... Co odpowiada jednemu to nie odpowiada drugiemu... Zatem do jakiej kategorji?
— Jestem sam — zauważyłem.
— Prześlicznie — uradował się Barbaux. — Pan wybrał właściwą drogę... Znaczy się, ma pan prawo wybrać najlepszą z moich willi... To cieszy mnie, gdyż mi się bardzo... bardzo podoba...
Podziękowałem mu jakimś nieokreślonym gestem. Notarjusz ciągnął dalej:
— Pan, być może dziwi się, że oddaję kawalerom najlepszą, najwygodniejszą, najpiękniejszą z moich wili? Objaśnię panu powód tego... podczas oględzin...
Mówiąc to, nie spuszczał ze mnie mętnego spojrzenia. Miałem wrażenie, że spojrzenie to obmacuje mnie, waży mnie, określa moje socjalne, moralne i materjałne stanowisko. Człowiek ten patrzał na mnie, jak patrzy żyd na drogi klejnot.
Wtem drzwi otworzyły się i do gabinetu zajrzała młoda osoba, ubrana w jedwab i koronki, kobieta niezwykłej piękności.
Ledwie zdołałem dojrzeć ryże włosy, purpurowe usteczka i parę palących błękitnych oczu, gdy cudowne zjawisko już znikło, zawoławszy: — Przepraszam!
— Moja żona — niedbale objaśnił Klaudy Barbaux.
— Bardzo mi przyjemnie! — odrzekłem, nie przyszedłszy jeszcze do siebie ze zdumienia, wywołanego niespodziewanem zjawiskiem i szybkiem zniknięciem tej czarującej istoty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwilowem milczeniu Robert westchnął:
— Ach, mój drogi... jak sobie przypomnę... Jakie oczy!... Jakie usta!...
Potem ciągnął dalej:
— Willa podobała mi się. Stała na górze, w zieleni ogrodów, zbudowana była w poważnym stylu. Barbaux nic nie przesadził jej zalet. Wewnątrz było jasno, przyjemnie, a umiarkowany wykwint umeblowania w zupełności harmonizował z otaczającymi ją pejzażami nieba, zieleni i gór.
Szczególnie zapamiętałem jeden pokój żółty, z miękkiemi białemi meblami, gdzie kontury przedmiotów i kolor skóry przybierały jakiś szczególny jasny odcień. Kilka nieprzyzwoitych obrazów, kopji Juljusza Romen i oryginałów Ropsa, ozdabiały ściany; na kominku, na etażerkach, na stołach stały nieprzyzwoite figurki z saskiej porcelany...
Kiedy przyszliśmy do tego pokoju, spytałem Barbaux o cenę willi.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków, ani centima mniej — stanowczo oznajmił.
Drgnąłem aż, niespodziewając się tego. Lecz notariusz zaprosił mnie, żebym usiadł i utkwiwszy we mnie swe dziwne, mętne, rozkazujące spojrzenie, rzekł co następuje:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków... pan, ma się rozumieć, znajduje, że to bardzo drogo... Lecz objaśnię panu wszystko w dwóch słowach... W willi tej ukazują się duchy...
— Duchy? — mruknąłem...
— Tak, co noc ukazuje się widmo... O, to nie widmo otulonego całunem trupa, zjawiającego się w korytarzach o dwunastej godzinie w nocy... Nie... To cudne widmo kobiety, ryże włosy której, błękitne oczy i delikatna, przeświecająca przez wonny batyst skóra, zdolne są uwieść świętego... To widmo odznacza się tem, że zna wszystkie tajniki miłości, samo je wymyśla i przytem jest bardzo skromna, skromna... Przychodzi, kiedy je zawezwać... odchodzi niepostrzeżenie... Nikt tego nie widzi... i nie wie... Wynajmuję willę z widmem... i nigdy nie wynajmuję bez niego...
Popatrzałem na notarjusza... Cyniczny uśmiech igrał na ustach jego i odbijał się w otoczonych kręgami oczach...
Krzyknąłem:
— To widmo... Ja Je znam... widziałem je... To...
Barbaux szybko przerwał mi:
— Widmo, oto wszystko... Pan go nie zna, pan nic nie wie... To takie widmo, jak i każde inne... Chodźmy. Pan pomyśli przez drogę.
Wzruszywszy ramionami, z lekceważeniem dodał:
— Ach, jak głupi są ci, którzy targują się z powodu miłości widma... takiego widma!... O, la, la... I oni szukają jeszcze rzadkich wrażeń, niewypróbowanych rozkoszy? Literaci!... Chodźmy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skończywszy opowiadanie, Robert spytał mnie wychodząc, z powozu:
— Wiesz, kto mieszka teraz w tej willi, Dickson Barnell, miljarder amerykański. Zresztą, zobaczymy go dziś przy obiedzie... Do widzenia!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bardzo miły człowiek ten Dick Barnell... Poznajomiwszy się i wypiwszy do obiadu kilka kieliszków, zostaliśmy odrazu przyjaciółmi...
Od pierwszego spojrzenia wydał mi się wesołym, szczerym współbiesiadnikiem i przyjaźnie wypowiadałem mu swoje zadowolenie z tego powodu.
— To rzadka zaleta, drogi panie, którą z każdym dniem tracimy — rzekłem z pouczającą uroczystością. — Zresztą teraz tylko jedni amerykanie odznaczają się humorem...
Dickson Barnell zgodził się ze mną.
— Prawda — rzekł — jam wesół, lecz to nie oznacza jeszcze, że jestem szczęśliwy... Widzi pan, moraliści mają rację... Bogaci nie mogą być szczęśliwymi... Szczęście nie na bogactwie polega... a prędzej w ubóstwie...
Zdumiałem się tak melancholijnemi aksjomatami.
— Ach, — westchnął: — kto jest tak bogaty, jak |a, ten szybko poznaje wszystko... Życie staje się ciągle jednostajnem... kobiety, wino, konie, podróże... obrazy, drobiazgi, wywołujące tylko uczucie wstrętu... Vanitas vanitatum...
Postanowiłem przypodchlebić temu człowiekowi I powiedziałem mu:
— Pan bardzo mądrze mówi, drogi panie!
— Jeszcze by też!... — poprostu odpowiedział miljarder i zrobił tak melancholijny gest, jakiego nigdy nie zapomnę...
Po chwili milczenia, spytał mnie naraz:
— Czy pan pali?...
— Chętnie...
Podał mi olbrzymie cygaro, błyszczące na słońcu, jak słup złoty.
— Niech djabli wezmą! — zawołałem w zachwycie.
Dickson Barnell uśmiechnął się tym pełnym rozczarowania i goryczy uśmiechem, jakim prawdopodobnie, często bardzo uśmiechał się pesymista Edesiast. I objaśnił mnie:
— Tak, to mój pomysł. To cygaro całe zrobione z listków skontrolowanego i postemplowanego złota. Takiemi cygarami mam zapełnione wiele szuflad, wielkich i głębokich, jak sofy, o których wspomina wasz Baudelaire... Palić złoto wydawało mi się szczytem szczęścia... Lecz, drogi panie, nic nie może być gorszego... Zupełnie do tego nie zdatne...
Zrobił gest rozpaczy i rzekł:
— Ach, wszystko nic nie warte...
Potem ciągnął dalej:
— Toż samo i z kobietami. Mogę powiedzieć że miałem je wszystkie i jednocześnie nic nie miałem. nic, oprócz zmęczenia i wstrętu... Wtedy zachciało mi się urzeczywistnić marzenia poetów... chciałem zamknąć w objęciach swoich te przejrzyste piękności, te nadziemskie istoty, jakie opisywane są w poematach... Najlepsi artyści stworzyli dla mnie kobiety z włosami z czystego złota, z ustami z prawdziwego koralu, z liljową cerą twarzy... z śnieżnej białości piersiami i t. d. i t. d. Tak, drogi panie... No, i...
— I cóż?..
— Wszystko to okazało się nic nie wartem..
Westchnął:
— O, jakaż to smutna dola... być bogatym.. zbyt bogatym... To straszna myśl, że wszystko można mieć, trzeba tylko zapragnąć... wszystko... nawet sławę literacką za pieniądze... Gdyż przecież jestem utalentowanym literatem... Jestem autorem wielu dramatów, napisanych przez pewnego młodego człowieka, który wszędzie mi towarzyszy... Dramaty te są zdumiewające, lecz mnie one tylko nudzą... Nic nadto straszniejszego być nie może... Wszak ja sam nie znam sumy bogactw swoich... Żebym nie wiem już wiele czerpał z tego morza codziennie, nigdy nie mogę dostać do dna jego... Czy znane są panu moje ogrody?
— Nie, lecz bardzo bym chciał je zobaczyć!
— Zajmują one przestrzeń pięćdziesięciu hektarów, gdzie zebrane są sztuczne kwiaty wszystkich flor, a w kielichach ich ukryte malutkie lampki elektryczne... Wieczorami naciskam guziczek i wszystkie kwiaty oświetlają się... Czarodziejski widok, drogi panie, lecz jeżeliby wszyscy wiedzieli, do jakiego stopnîa to mi obrzydło... Tak obrzydło, te w swoich pałacach, zamkach, willach i na jachtach, zamieniłem oświetlenia elektryczne dymnem i pierwotnem światłem łuczywa. Ach, drogi panie, nie zostawaj bogaczem...
Dickson Barnell westchnął ciężko. Kręcił się czas pewien na poduszkach, poczem zaczął żałobnym tonem:
— Próbowałem zajmować się nauką, filozofią i polityką Czytałem, czytałem wszystkie najmożebniejsze książki. Próbowałem poddać utwory Pawła Bourget’a, Rene Doumich, Melchjora de Vogue, również starannej analizie, jakiej poddaje się złotodajną rudę i chciałem skorzystać z ich myśli.
— Uch! — przerwałem mu — książki te dawno już przesiane są przez różnego rodzaju siła. Z nich pozostała tylko sama treść i waga.
— Cóżem mówił — jęknął nieszczęsny Dickson Barnell — wszystko nic nie warte... Niech pan słucha... Prowadziłem pertraktacje z królem Belgii, to jeszcze typ!... o kupno Belgii. Chciałem przywrócić w niej przepych i obyczaje imperatorów rzymskich... Leopold i ja przyszliśmy do porozumienia, gdy naraz zobaczyłem „Quo vadis?“ w Port-Saint Martin... i nazawsze dostałem wstrętu do heroizmu.. Wszystko nic nie warte!...
Obiad przeszedł nudnie.. Robert Hagman nie był w humorze... Dickson Barnell, z czerwoną twarzą i zapłyniętemi krwią oczyma, pił milcząc.. Jeden Triseps mówił za wszystkich i przeskakiwał z przedmiotu na przedmiot...
Wstając od stołu, spytałem Dicka Barnella:
— A życie... również nic nie warte?
— Nic nie warte — zamruczał miljarder amerykański...
I dodał pijanym głosem:
— Wszystko nic nie warte!...
Próbował wstać... Lecz osłabię nogi jego nie wytrzymały ciężaru ciała... Ciężko upadł na krzesło, mrucząc z uporem pijaka:
— Wszystko nic nie warte... nic nie warte.
I tu zaraz usnął.
Kiedy zebraliśmy się w palarni, Robert Hagman rzekł:
— Biedny Dickson Barnell bardzo się zmienił... Znałem go przedtem... W tym czasie potrafił pić... i oprócz tego nie skarżył się wtedy na swój los, jak poeta liryczny...
— Cóż — zauważył Triseps — przy takiem bogacwie conajmniej można zostać neurastenikiem.
Robert ciągnął dalej:
— Pan, ma się rozumieć, pamięta, gdyż wypadek ten narobił w Paryżu wiele gwałtu, co z nim zdarzyło się razu pewnego, kiedy jeździł i sam powoził końmi. Podjeżdżał już do willi, gdy naraz wszystkie cztery konie wpadły z rozpędu, na zakręcie na kratę willi i Dickson Barnell silnem uderzeniem wyrzucony został na bruk podwórza. Podniesione go zupełnie rozbitego, bez najmniejszych śladów życia. Czaszkę miał pękniętą w dwóch miejscach, trzy żebra złamane, kolana wywichnięte, jedną nogę zmiażdżona, a z szerokiej rany na brzuchu krew płynęła strumieniem. Z wielkim trudem udało się przenieść go na łóżko. Lokaje, niosący go, cali byli krwią zbroczeni i ślady jej pozostały na schodach i w przedpokojach. Przybyły doktór, bardzo blizki przyjaciel Dicksona Barnella, obejrzał rany, zmarszczył brwi, posłał natychmiast po chirurga i zaczął robić niezbędne opatrunki.
— Umrze? — spytał sekretarz, wchodząc do pokoju...
— Nie jeszcze — odrzekł doktór, — lecz...
Pokiwał głową z taką miną, która wyraźnie mówiła: „lecz wkrótce umrze...“
— Mój Boże!... Mój Boże!... westchnął sekretarz... Na co doktór surowo odrzekł:
— Mister Vinoit, jeżeliby to pański patron usłyszał byłby bardzo z pana niezadowolony.
Po opatrunku chory przyszedł do siebie. Obrzucił doktora tem badawczem spojrzeniem, jakiem wtedy patrzał na wszystko i na wszystkich, zrozumiał niebezpieczeństwo swego położenia i urywczo spytał:
— Koniec?
— Prawdopodobnie! — odrzekł doktór, który od swego przyjaciela nauczył się tak skróconego sposobu mówienia, gdzie zbyteczne słowa, lub poprostu słowa zamieniano, jeżeli się tak wyrazić, znakami fonetycznemi.
— Przepięknie — zauważył Dickson Barnell...
I bez najmniejszego żalu, jak człowiek, który przywykł godzić się z nieuniknionymi faktami, na życiu swojem postawił krzyż.
— Jednakże — zaczął doktór — myślę, że można zrobić operację!... Pan się zgadza?
— Jaką? — spytał Dickson Barnell.
— Otworzyć brzuch... przemyć zalane krwią wnętrzności... zeszyć...
— Rozumiem... rozumiem — szybko przerwał chory... — Wiele szans przy operacji?...
— Dwie na dziesięć...
— Prześlicznie! Ile szans bez operacj?
— Ani jednej.
— Operacja!...
Powiedziane to było bez gestu, bez skargi, bez lęku, z takim spokojem, jakby rzecz szła o kupne zboża lub o grę na giełdzie. Lecz te oderwane słowa zmęczyły go i zamilkł... Przyjechał chirurg, uważnie obejrzał jego rany i po krótkiej naradzie obydwóch doktorów, Dickson Barnell rzekł:
— Potrzebuję pół godziny czasu przed operacją... Czy można?...
— Ma się rozumieć — zgodził się doktór — pan koniecznie powinien sporządzić testament.
— Prześlicznie!... Mister Vinoit? Mój testament!
Mister Vinoit wyjął z szuflady biurka wielki pakiet z sześciu czerwonemi pieczęciami i podał go umierającemu. Podczas gdy doktorzy z pomocnikami swemi sterylizowali sąsiedni pokój i urządzali łoże tortur, Dickson Barnell przeczytał swój testament, wykreślił z niego parę paragrafów i pewną ręką napisał nowe rozporządzenia. Skończywszy to poprosił swego przyjaciela doktora o zaświadczenie na testamencie, że jest przy zdrowych i normalnych zmysłach. Oprócz tego zażądał, aby dwaj pomocnicy podpisali się pod nazwiskiem doktora i tem stwierdzili autentyczność podpisu jego. Po zaklejeniu i zapieczętowaniu koperty, oczekiwał na operację... W nocy, dręczony silną febrą i pożerany przez pragnienie, Dickson Barnell zawołał:
— Vinoit!...
— Panie?...
— Wody... pić!...
— Nie.
— Pięćdziesiąt dolarów!
— Nie.
— Dwa tysiące dolarów!
— Nie.
— Dobrze...
Doktór, drzemiący w fotelu, posłyszawszy głosy obudził się i podszedł do chorego:
— Panu co potrzeba? — spytał.
— Tak... wody... pić!...
— Nie.
— Dwadzieścia tysięcy dolarów!...
— Nie.
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów!
— Nie.
Ździwiony takim uporem Dickson Barnell utkwił w przyjacielu swoim dziwne spojrzenie, jakby taksując go.
— Sto tysięcy dolarów! — rzekł nareszcie.
— Nie!...
— Prześlicznie!...
Przestał nalegać; lecz zobaczywszy na stołku, koło łóżka, swój monokl, wziął go i przyłożył do ust. Zimne szkło uspokoiło go i zasnął...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy Robert skończył opowiadanie, Triseps uniósł portjerę, oddzielającą obydwa salony. I zobaczyliśmy Dickson Barnella ze zwieszoną głową, chrapiącego na krześle...
— Przyjemnie popatrzeć na bogacza — zauważył Triseps.
Spuścił portjerę, wziął prześliczne cygaro, zapalił je i puszczając w powietrze kłęby dymu:
— Wszystko nic nie warte! — westchnął, naśladując głos Dicksona Barnella.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.