Życie Henryka Brulard/Rozdział XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXVII

Trzeba przyznać, że upadek był wielki, okropny. A doświadczył go młody człowiek liczący rok siedemnasty, dusza jedna z najmniej rozsądnych i najbardziej namiętnych, jakie kiedykolwiek spotkałem!
Nie miałem zaufania do nikogo.
Słyszałem jak księża Serafji i mego ojca chlubili się łatwością, z jaką prowadzili, to znaczy oszukiwali, jakąś osobę lub grupę osób.
Religja ich wydawała mi się czarną i potężną machiną; miałem jeszcze trochę wiary w piekło, ale żadnej w jego kapłanów. Obrazy piekła, które widziałem w dużej Biblji, oprawnej w zielony pergamin, z obrazkami, oraz w wydaniach Dantego po biednej matce, budziły we mnie grozę; ale co się tyczy księży — pustka. Byłem daleki od widzenia w nich tego czem są w rzeczywistości, potężnem stowarzyszeniem, z którem związki są tak korzystne: świadkiem mój rówieśnik i krajan, młody Genoude, który bez pończoch podawał mi czasem kawę w kawiarni Genoude w Grenobli a który od dwudziestu lat jest w Paryżu panem de Genoude.
Miałem, za całe oparcie, jedynie mój zdrowy rozum i wiarę w rozum Helwecjusza. Mówię umyślnie wiarę; wychowany pod kloszem pneumatycznym, trawiony ambicją, ledwie wyzwolony przez moje wstąpienie do Szkoły Centralnej, mogłem widzieć w Helwecjuszu jedynie przepowiednię rzeczy, które mnie spotkają. Miałem zaufanie do tej mglistej przepowiedni, ponieważ dwie czy trzy małe przepowiednie, w oczach mego tak krótkiego doświadczenia, spełniły się.
Nie byłem żyła, chytry, nieufny, gotów, siłą sprytu i nieufności, wytargować dwanaście su, jak większość moich kolegów, liczących kawałki cukru w gospodzie. Byłem na tych ulicach Paryża namiętnym marzycielem, patrzącym w niebo, wciąż pod grozą przejechania przez kabrjolet.
Jednem słowem, nie byłem zdatny do spraw życiowych, i tem samem nie mogłem być oceniony, jak powiada dziś rano jakiś dziennik z 1836, w stylu dziennikarza, który pragnie żadną albo błahą myśl przystroić oryginalnością stylu.
Widzieć tę prawdę co do siebie, znaczyłoby być zdatnym do życia.
Monvalowie dawali mi rady bardzo roztropne, zmierzające do tego, aby się nie dać okraść o dwa lub trzy su dziennie; ich troski budziły we mnie wstręt, a ja musiałem się im wydać głupcem, na drodze do domu warjatów. Prawda, że przez dumę mało udzielałem swoich myśli. Zdaje mi się, że to Monvalowie, lub inni koledzy przybyli rok wprzódy, na Politechnikę, postarali mi się o pokój i o taniego lekarza.
Byłem stale, głęboko wzruszony. Co ja mam kochać, jeśli Paryż mi się nie podoba? Odpowiadałem sobie: „Uroczą kobietę, wywracającą się z powozem o dziesięć kroków odemnie; podniosę ją i będziemy się ubóstwiać, pozna moją duszę i ujrzy jak bardzo jestem różny od Monvalów“.
Tę odpowiedź, najzupełniej poważnie, dawałem sobie parę razy dziennie; zwłaszcza o zmroku, który często jest dla mnie chwilą tkliwego wzruszenia, jestem skłonny uściskać moją kochankę ze łzami w oczach (kiedy ją mam).
Śmiemż powiedzieć? Ale może to fałsz; byłem poetą. Nie takim, prawda, jak ów cacany ksiądz Delille, którego poznałem w dwa czy trzy lata później, ale jak Tasso, jak setna część Taasa, z przeproszeniem za mą dumę. Nie miałem tej dumy w 1799, nie umiałem napisać ani wiersza. Będzie dopiero cztery lata, jak sobie powiedziałem, że w 1799 byłem bliski tego aby być poetą. Brakowało mi tylko odwagi pisania, tylko komina, przez który genjusz mógłby się wymknąć.
Po poecie znów genjusz, bagatela!
Co mnie różni od ważnych głupców, którzy noszą swoją głowę jak największy sakrament, to że nigdy nie sądziłem, aby społeczeństwo było mi coś winne. Helwecjusz ocalił mnie od tego potwornego głupstwa. Społeczeństwo płaci usługi, które widzi.
Błędem i nieszczęściem Tassa było to, że sobie mówił: „Jakto! cała Italja, tak bogata, nie zdobędzie się na pensję dwustu cekinów dla swego poety!“
Czytałem to w jednym z jego listów.
Tasso nie widział, z braku Helwecjusza, że setka ludzi, którzy, na dziesięć miljonów, rozumieją piękno nie będące naśladowaniem lub udoskonaleniem piękna już zrozumianego przez tłum, potrzebuje dwudziestu lub trzydziestu lat, aby wytłumaczyć dwudziestu tysiącom dusz, najwrażliwszym po ich duszach, że to nowe piękno jest naprawdę piękne.
Istnieje coprawda wyjątek: kiedy wmiesza się tu duch stronnictwa. Pan de Lamartine zrobił może w życiu dwie setki pięknych wierszy. Kiedy partję ultra (około 1818) oskarżono o głupotę, zraniona jej próżność jęła zachwalać utwory tego szlachcica, z siłą wzburzonego jeziora które zrywa tamę.
Nie uważałem tedy nigdy, aby ludzie byli niesprawiedliwi dla mnie. Potwornie śmieszne wydaje mi się nieszczęście wszystkich naszych rzekomych poetów, którzy się karmią tą myślą i którzy potępiają współczesnych Cerwantesa lub Tassa.
Zdaje mi się, że ojciec dawał mi wówczas sto franków miesięcznie, czy stopięćdziesiąt. Był to skarb, nie bałem się wcale braku pieniędzy; tem samem nie myślałem o pieniądzach.
Czego mi brakowało, to kochającego serca, to kobiety.
Do dziewcząt publicznych miałem wstręt. Cóż prostszego, jak robić tak jak dziś, wziąć ładną dziewczynę za ludwika, przy ulicy du Moulins?
Luidorów mi nie brakło. Z pewnością dziadek i ciotka dawali mi ich poddostatkiem i z pewnością ich nie wydawałem. Ale uśmiech kochającego serca! Ale spojrzenie panny Wiktoryny Bigiilion!
Wszystkie wesołe opowiadania, ilustrujące zepsucie i chciwość dziewcząt, jakiemi karmili się matematycy dokoła mnie, ściskały mi serce.
Mówili o ulicznicach, o dziewczętach po dwa su, na kupie kamieni, o dwieście kroków od bramy naszego mizernego domu.
Bratnie serce, oto czego mi brakło. Pan Sorel zapraszał mnie czasami na obiad, pan Daru z pewnością także; ale ci ludzie zdawali mi się tak dalecy od moich szczytnych ekstaz, byłem przez próżność tak nieśmiały, zwłaszcza z kobietami, że nie mówiłem nic.
Kobieta? Dziewczyna? powiada Cherubin[1]. Poza brakiem urody, byłem Cherubinem; miałem czarne włosy w puklach i oczy, których blask budził lęk.
Mój miły jest brzydki, ale nikt nie pamięta mu jego brzydoty, jest taki inteligentny! Oto co powiadała w owym czasie Wiktoryna Bigillion do Feliksa Faure, który dowiedział się aż w wiele lat później o kogo chodziło.
Nie chcę się przedstawiać jako nieszczęśliwego kochanka wówczas gdym przybył do Paryża, w listopadzie 1799, ani nawet wogóle jako kochanka. Byłem zbyt zajęty światem, tem co mam robić w tym świecie tak mi nieznanym.
To zagadnienie było moją kochanką; stąd mój pogląd, że nim człowiek zdobędzie stanowisko i ugruntuje się w świecie, miłość jego nie może być oddana i zupełna, jak miłość człowieka, który sobie wyobraża że wie co to świat.
Zachowałem tkliwe wspomnienie o Wiktorynie, ale nie wątpiłem ani na chwilę, że młoda dziewczyna z Paryża musi ją przewyższać sto razy. Mimo to, pierwsze wrażenie Paryża było jaknajgorsze.
To głębokie rozczarowanie, w połączeniu z fatalnym lekarzem, doprowadziły mnie, zdaje mi się, do choroby dość ciężkiej. Nie mogłem jeść.
Czy pan Daru kazał mnie leczyć w tej pierwszej chorobie?
Naraz, widzę się w pokoju, na trzeciem piętrze, z oknem na ulicę du Bac. Wchodziło się do tego domu pasażem Sainte-Marie, dziś tak upiększonym i zmienionym. Mój pokój był na poddaszu, na najwyższem piętrze, haniebny.
Musiałem być bardzo chory, bo pan Daru sprowadził mi sławnego lekarza Portal, którego fizys przeraziła mnie. On patrzał na mnie z rezygnacją, jak na trupa. Dano mi pielęgniarkę, rzecz bardzo nowa dla mnie.
Dowiedziałem się, że mi groził obrzęk płuc. Miałem, zdaje się, malignę, i przeleżałem trzy tygodnie czy miesiąc w łóżku.
Feliks Faure zachodził mnie odwiedzać, zdaje mi się. Zdaje mi się, tak, jestem tego pewny, że mi opowiadał, jak, w mojej malignie, upominałem go (bardzo dobrze robił bronią), aby wrócił do Grenobli i wyzwał na pojedynek tych, którzy będą się z nas wyśmiewać, dlatego żeśmy nie wstąpili na Politechnikę. Jeśli będę kiedy rozmawiał z tym sędzią więźniów kwietniowych, muszę go wypytać o nasze życie z 1799. Ta dusza zimna, tchórzliwa i samotna musi mieć ścisłe wspomnienia; zresztą musi być o dwa lata starszy odemnie, urodzony około 1781.
Bez żadnego przeskoku, po chorobie, widzę się w pokoju na drugiem piętrze, w domu pana Daru, przy ulicy de Lille (albo de Bourbon, kiedy są Burboni we Francji), nr. 505. Ten pokój wychodził na cztery ogrody, był dość obszerny, trochę w kształcie poddasza.
Ten pokój bardzo mi odpowiadał. Kupiłem librę papieru, aby pisać komedje.
W tej epoce, zdaje mi się, odważyłem się iść do pana Cailhava aby kupić egzemplarz jego Sztuki komicznej, której nie mogłem dostać u żadnego księgarza. Odgrzebałem tego starego kawalera w pokoju w Luwrze, zdaje mi się. Powiedział mi, że jego książka jest źle napisana, czemu mężnie zaprzeczyłem. Musiał mnie wziąć za warjata.
Znalazłem tylko jedną myśl w tej wściekłej książce, a i ta nie była Cailhawy ale Bacona. Ale czy to nic, jedna myśl w książce? Chodzi tam o definicję śmiechu.
Moja namiętność do matematyki zostawiła mi obłędną miłość do definicyj, bez których wszystko jest mgliste.




  1. Wesele Figara.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.