Życie Henryka Brulard/Rozdział XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXX

Widzę dziś, że wspólnym przymiotem wszystkich moich przyjaciół była naturalność czyli brak hipokryzji. Pani Vignon i ciotka moja Serafja wszczepiły mi do tej najważniejszej z cnót, warunkujących sukces w dzisiejszem społeczeństwie, odrazę, która mi bardzo zaszkodziła i która dochodzi do fizycznego wstrętu. Dłuższe obcowanie z obłudnikiem przyprawia mnie wręcz o mdłości (tak jak przed miesiącem włoszczyzna kawalera Naytall zmusiła hrabinę Sandrę do rozsznurowania gorsetu).
Nie naturalnością błyszczał biedny Grand-Dufay, chłopiec niezmiernie inteligentny; to też był on zawsze moim przyjacielem jedynie literackim, to znaczy że on był zazdrosny, ja nieufny, a obaj ceniliśmy się bardzo.
Dostał pierwszą nagrodę gramatyki w tym samym roku, o ile mi się zdaje, w którym ja dostałem pierwszą nagrodę literatury. Ale kiedy to było? W 1796 czy w 1795? Bardzobym potrzebował archiwów prefektury; nazwiska nasze wydrukowano na afiszu i ogłoszono publicznie. Mądre prawo pana de Tracy otaczało egzaminy wielką pompą. Czyż nie chodziło tu o nadzieję ojczyzny? Była to nauka dla członka zarządu departamentu, moralnego produktu despotyzmu pani de Barry, zarówno jak dla ucznia.
Co było począć w r. 1796 ze wszystkimi ludźmi, którzy mieli więcej niż dwadzieścia lat? Ocalić ojczyznę od złego, które gotowi byli jej wyrządzić, i czekać, jak się dało, ich śmierci.
To jest równie prawdziwe jak smutne. Co za ulga dla nawy państwowej w 1836, gdyby wszystko, co ma więcej niż pięćdziesiąt lat, przeszło nagle ad patres! Z wyjątkiem oczywiście, króla, mojej żony i mnie.
W jednej z licznych iluminacyj, jakie odbywały się co miesiąc między rokiem 1789 a 1791, jakiś mieszczuch wywiesił ten transparent:

NIECH ŻYJE

KRÓL

MOJA ŻONA I JA

Grand-Dufay, najstarszy z czterech czy pięciu braci, był to chłopiec chuderlawy i szczupły, z wielką głową, twarz pocentkowana ospą a mimo to bardzo czerwona, oczy błyszczące ale fałszywe, z niepokojącą żywością dzika. Był bardzo wyrachowany, nigdy najmniejszej nieostrożności w mowie, zawsze pełen pochwał, ale w słowach doskonale umiarkowanych. Możnaby rzec członek Instytutu. Pozatem inteligencja żywa i cudownie chwytna, ale od najmłodszego wieku pożerana ambicją. Był najstarszym synem i ukochanem dzieckiem matki o potulnym charakterze, i nie bez przyczyny: rodzina była biedna.
Co za cudowny P...... (to znaczy prezes Sądu najwyższego zaprzedany władzy i umiejący pozorować najbezecniejsze niesprawiedliwości) byłby z tego Dufay!
Ale nie pożył długo; kiedy umarł w Paryżu koło 1803, trzeba mi będzie obwinić się o jedno z najgorszych uczuć w mojem życiu, jedno z tych, dla których najbardziej wahałem się czy mam ciągnąć te Pamiętniki. Zapomniałem o tem od 1803 czy 1804, epoki owej śmierci. Osobliwe jest, ile rzeczy przypominam sobie od czasu jak piszę te Wyznania. Przychodzą mi nagle, i zdaje mi się, że sądzę je bezstronnie. W każdym momencie życia widzę owo lepiej, którego nie zrobiłem.
Ale, kto, u licha, będzie miał cierpliwość czytać to wszystko?
Moi przyjaciele, ilekroć wyjdę na ulicę w nowem i dobrze skrojonem ubraniu, daliby talara, aby ktoś wylał na mnie szklankę brudnej wody. Myśl licho wyrażona, ale rzecz prawdziwa (wyłączam, rozumie się, kochanego hrabiego de Barral: to charakter à la La Fontaine).
Gdzie znajdzie się czytelnik, który, po czterech czy pięciu tomach ja i mnie, nie zapragnie, aby na mnie wylano nie szklankę brudnej wody ale butelkę atramentu? A jednak, mój czytelniku, wszystko złe mieści się tylko w tych siedmiu głoskach: B, R, U, L, A, R, D, które tworzą moje nazwisko i zaprzątają moją miłość własną. Przypuśćmy, że napisałbym BERNARD, a już ta książka byłaby jak Wikary z Wakefield (mój rywal w naiwności) tylko powieścią pisaną w pierwszej osobie.
Trzeba będzie conajmniej, aby osoba, której zapisałem to pośmiertne dzieło, dała skrócić wszystkie szczegóły jakiemuś pokątnemu redaktorowi, jakiemuś Amadeuszowi Pichot albo Courchamp owej epoki. Ktoś powiedział, że nigdy się nie idzie tak daleko w opera d’inchiostro[1], jak kiedy się nie wie, dokąd się idzie; gdyby tak było zawsze, niniejsze pamiętniki, które malują serce człowieka, jak powiadają pp. Wiktor Hugo, d’Arlincourt, Soulié, Raymond, etc., etc., powinny być piękną rzeczą. Ja i mnie trapiły mnie wczoraj wieczór (14 styczeń 1836), w czasie gdy słuchałem Mojżesza Rossiniego. Dobra muzyka każe mi myśleć z większą jasnością i nasileniem o tem co mnie zaprząta. Ale trzeba na to aby czas sądu minął; od tak dawna osądziłem już Mojżesza (w 1823), że zapomniałem formuły wyroku i nie myślę już o niej; jestem już tylko Niewolnikiem pierścienia, jak powiadają Noce arabskie.
Wspomnienia mnożą się pod mojem piórem. Spostrzegam oto, że zapomniałem jednego z moich najbliższych przyjaciół, Ludwika Crozet, obecnie naczelnego inżyniera w Grenobli, ale zagrzebanego jak baron pochowany naprzeciwko swej żony, i utopiony przez nią w ciasnym egoizmie drobnego i zawistnego mieszczaństwa w górskiej mieścinie naszych stron.
Ludwik Crozet stworzony był na to, aby być w Paryżu jednym z najświetniejszych ludzi; w salonie byłby pobił Koreffa, Pariseta, Lagarda, i mnie także, jeśli wolno mi się wymienić. Byłby, z piórem w ręku, czemś w rodzaju Duclosa, autora Zarysu Obyczajów (ale ta książka będzie może martwa w 1880), człowieka który, zdaniem d’Alemberta, był najświetniejszym umysłem epoki.
Było to, zdaje mi się, na łacinie (jak mówiliśmy), u pana Durand, kiedy zbliżyłem się z Crozetem, wówczas najbrzydszym i najniezgrabniejszym chłopakiem w całej szkole; musiał się urodzić około 1784.
Twarz miał okrągłą i bladą, silnie ospowatą, małe niebieskie oczki bardzo żywe, ale z powiekami wyszczerbionemi przez tę okrutną chorobę. Dopełniała tego mina pendantyczna i zgryźliwa; chodził niezręcznie jakby na krzywych nogach. Cale życie był na antypodach elegancji, a na nieszczęście silił się na elegancję; przy tem wszystkiem dowcip wręcz niebiański, jak mówi La Fontaine.
Rzadko dostępny wczuciu, ale wówczas kochający namiętnie ojczyznę, zdolny, jak sądzę, w potrzebie do bohaterstwa. Słowem, był to z pośród moich krajanów ten, w którym widziałem najwięcej inteligencji i bystrości; miał przytem zuchwalstwo złączone z nieśmiałością, potrzebne aby błyszczeć w salonie paryskim. Podobnie jak generał Foy, ożywiał się w miarę jak mówił.
Był mi bardzo użyteczny dzięki tej ostatniej cnocie (bystrość), której z natury brakło mi zupełnie, i której, zdaje mi się, zdołał mi wszczepić trochę. Powiadam trochę, bo zawsze muszę się do tego przymuszać. A jeśli coś odkryję, skłonny jestem przeceniać moje odkrycie i widzieć tylko ten szczegół.
Tłumaczę tę wadę mego umysłu, nazywając ją skutkiem koniecznym i sine qua non nadmiernej wrażliwości.
Kiedy jakaś myśl owładnie mną zbyt żywo na ulicy, padam. Przykład: ulica de la Rochelle, w pobliżu ulicy des Filles-Saint-Thomas, jedyny upadek w ciągu pięciu czy sześciu lat, spowodowany, około 1826, tym problematem: Czy pan Debelleyme powinien, w interesie swej ambicji, kandydować na posła, czy nie? Był to czas, gdy pan Debelleyme, prefekt policji (jedyny popularny urzędnik starszej linji Burbonów) ubiegał się niemądrze o mandat.
Kiedy myśl jakaś przyjdzie mi na ulicy, zawsze grozi mi to, że mogę wleźć na przechodnia, upaść, lub dostać się pod koła. Na ulicy d’Amboise, pewnego dnia, w Paryżu (jeden przykład ze stu), patrzałem na Dra Edwardsa, nie poznając go. To znaczy, były dwie czyności: jedna mówiła wyraźnie: „Oto dr. Edwards“; ale druga, zajęta swemi myślami, nie dodawała: „Trzeba się z nim przywitać, zagadać do niego“. Doktór był bardzo zdziwiony, ale nie obrażony, nie wziął tego za komedję genjuszu, jakby to uczynili pp. Prunelle, były mer Ljonu, najbrzydszy człowiek we Francji, Juljusz Cezar Boissat, największy zarozumialec, Feliks Faure, i wielu innych moich przyjaciół i znajomych).
Miałem szczęście często spotykać Ludwika Crozet w Paryżu W 1800; w Paryżu, między 1803 a 1806; w Plancy, od 1810 do 1814, gdziem go odwiedził i gdzie oddałem na stajnię moje konie w czasie nie pamiętam już jakiej misji od Cesarza. Wreszcie spaliśmy w jednym pokoju (hotel Hamburski, ulica Uniwersytecka) w wieczór wzięcia Paryża w 1814. Ze zmartwienia dostał w nocy niestrawności; ja, który traciłem wszystko, bardziej patrzałem na rzecz jako na widowisko. Byłem zresztą wściekły o głupią korespondencję księcia Bassano ze mną, kiedy byłem w 7-mej dywizji wraz z tym starcem rimbambito, hrabią de Saint-Vallier.
Byłem też wściekły, przyznaję to, na hańbę mojej inteligencji, o postąpienie Cesarza z deputacją ciała prawodawczego, w której się znajdował ten czuły i wymowny głupiec nazwiskiem Laisné (z Bordeaux), później wicehrabia i par Francji, zmarły w 1835, zarówno jak ten człowiek bez serca, absolutnie wyzuty z wszelkiej zdolności czucia, nazwiskiem Roederer.
Z Crozetem, aby nie tracić czasu na gadatliwe zachwyty nad La Fontainem, Corneillem albo Szekspirem, pisaliśmy to, co nazywaliśmy Charaktery (chciałbym dziś zobaczyć który).
Było to sześć czy ośm stronic wielkiego formatu, zdających sprawę (pod przybranem nazwiskiem) z charakteru kogoś z naszych wspólnych znajomych przed jury złożonem z Helwecjusza, Tracy’ego i Machiawela, lub też Helwecjusza, Monteskjusza i Szekspira. Takie były nasze ówczesne admiracje.
Czytaliśmy razem Adama Smitha i J. B. Say’a, ale porzuciliśmy tę naukę, znajdując w niej punkty ciemne a nawet sprzeczne. Byliśmy pierwsi w matematyce, a po trzech latach Politechniki Crozet był tak mocny w chemji, że mu ofiarowano miejsce analogiczne do posady pana Thenard (dziś para Francji, ale w ówczesnem naszem pojęciu człowieka bez talentu; uwielbialiśmy tylko Lagrange’a i Monge’a; sam Laplace był dla nas raczej człowiekiem światłem, zdolnym coś wytłumaczyć ale nie wymyślić). Czytywaliśmy z Crozetem Montaigne’a, nie wiem ile razy Szekspira w przekładzie Letourneura (mimo że umieliśmy doskonale po angielsku).
Pracowaliśmy nieraz razem po pięć i sześć godzin, opiwszy się kawy w hotelu Hamburskim, przy ulicy Uniwersyteckiej, z widokiem na Muzeum pamiątek francuskich, uroczej budowli, zniweczonej przez tych tępych Burbonów.
Może przechwalam się, dając sobie miano wybornego matematyka. Nigdy nie umiałem rachunku różniczkowego i całkowego, ale w swoim czasie dumałem z rozkoszą nad sztuką ujęcia i zrównania tego co śmiałbym nazwać metafizyką matematyki. Zdobyłem pierwszą nagrodę (i to bez żadnej protekcji; przeciwnie moja pycha usposabiała na moją niekorzyść) przed ośmioma młodymi ludźmi, których w miesiąc później, z końcem 1799, wszystkich przyjęto do Politechniki.
Odbyłem z Crozetem sześćset lub ośmset posiedzeń mad książką, po pięć lub sześć godzin każde. Pracę tę, poważną, ze zmarszczonemi brwiami, nazywaliśmy obkuwaniem, — wyrażenie przyjęte w Politechnice. Te godziny były moją prawdziwą edukacją literacką; z rozkoszą wychodziliśmy na odkrycie prawdy, ku wielkiemu zgorszeniu Jana Ludwika Basset (dziś barona de Richebourg, audytora, ex-pod-prefekta, ex-kochanka księżnej Montmorency, bogatego pyszałka, bez mózgu ale bez jadu). Osobnik ten, mający pół-piętej stopy wzrostu i w rozpaczy że nazywa się Basset (jamnik), mieszkał z Crozetem w hotelu Hamburskim. Nie wiem o innej jego zasłudze, prócz tego, że dostał pchnięcie bagnetem w piersi. Wyłogi jego fraka, jednego dnia, kiedyśmy z parteru wzięli szturmem scenę Komedji Francuskiej na cześć panny Duchenois (ale, dobry Boże, gdzie ja włażę?) aktorki wybornej w kilku rolach, zmarłej w 1835.
Nie darowywaliśmy sobie nic z Crozetem, kiedyśmy pracowali razem; zawsze baliśmy się że damy się uwieść próżności, nie znajdując żadnego z przyjaciół zdolnego rozprawiać z nami na ten temat.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.
  1. Dosłownie: „praca atramentem“.