Życie Henryka Brulard/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIX

Nie widziałem wówczas pana Barral w tak pięknem świetle; był on znienawidzony w domu moich rodziców za to że nie emigrował.
Z konieczności stając się hipokrytą (wada, z której się zbyt dobrze poprawiłem i której brak tyle mi zaszkodził, w Rzymie naprzykład), cytowałem mojej rodzinie nazwiska La Bayette i de Barral, moich nowych przyjaciół.
„La Bayette! dobra rodzina, rzekł dziadek; ojciec jego był kapitanem okrętu, wuj, pan de... prezesem sądu. Co do Montferrata, to licha figura“.
Trzeba przyznać, że pewnego dnia, o drugiej rano, urzędnicy municypalni, i pan Barral z nimi, przybyli aby uwięzić pana d’Anthon, dawnego rajcę Parlamentu, który mieszkał na pierwszem piętrze, i którego stałem zajęciem było przechadzać się w wielkiej sali i ogryzać sobie paznogcie. Nieborak tracił wzrok, i co więcej był notorycznie podejrzany, jak mój ojciec. Był dewotem aż do fanatyzmu, ale pozatem nie był zły człowiek. Uważano za rzecz niegodną ze strony pana de Barral, że przyszedł aresztować jednego z rajców, niegdyś jego kolegów, kiedy był prezesem sądu.
Trzeba przyznać, że to była ucieszna figura, mieszczanin francuski koło r. 1794, kiedy zacząłem go rozumieć: skarżący się gorzko na pychę szlachty a w gruncie ceniący człowieka jedynie i wyłącznie z racji jego urodzenia. Cnota, dobroć, szlachetność, nie znaczyły nic; nawet, im człowiek był wybitniejszy, tem bardziej wyrzucali mu brak urodzenia, i to jakiego urodzenia!
Około r. 1803, kiedy mój wuj, Roman Gagnon przybył do Paryża i mieszkał u mnie przy ulicy de Nemours, nie wprowadziłem go do pani de Neuilly. Była potemu dobra przyczyna, ta dama nie istniała. Urażona tem zaniedbaniem, poczciwa ciotka Elżbieta rzekła:
„Musi w tem być coś nadzwyczajnego, inaczej byłby Henryk zaprowadził swego wuja do tej pani; człowiek przecie lubi pokazać, że nie wypadł sroce z pod ogona“.
To ja, jeżeli łaska, nie wypadłem sroce z pod ogona.
A kiedy nasz kuzyn Clet, okropnie brzydki, z gębą aptekarza i co więcej istotny aptekarz, aptekarz wojskowy, miał się żenić we Włoszech, ciotka Elżbieta odpowiadała na zarzut jego brzydoty:
„Trzeba przyznać, że to istna maszkara, mówił ktoś.
— Przypuśćmy, ale urodzenie! Kuzyn pierwszego lekarza w Grenobli: czy to nic?“
Charakter tej przezacnej panny był uderzającym przykładem zasady: Noblesse oblige. Nie znam nic tak szlachetnego, wielkodusznego, trudnego, coby było powyżej niej i jej bezinteresowności. Jej to po części zawdzięczam, że umiem przyzwoicie mówić; gdy mi się wymknęło jakieś gminne słowo, powiadała: „Och! Henryku!“ I twarz jej wyrażała zimną wzgardę, której wspomnienie prześladowało mnie długo.
Znalem rodziny, gdzie mówiono równie dobrze, ale żadnej gdzieby mówiono lepiej niż u nas. To nie znaczy, aby nie robiono ośmiu czy dziesięciu lokalnych błędów.
Ale, kiedy użyłem słowa nie dość ścisłego albo pretensjonalnego, natychmiast spadał na mnie żarcik, i to — o ile chodziło o dziadka — z tem większą radością, iż był to prawie jedyny rodzaj żartów na jakie pozwalała nieborakowi cierpka dewocja ciotki Serafji. Aby uniknąć drwiącego spojrzenia tego dowcipnego człowieka, trzeba było używać zwrotów najprostszych i słów najściślejszych, nie osuwając się wszakże w pospolitość.
Widywałem, w bogatych domach w Paryżu, dzieci używające zawsze zwrotów najbardziej silących się na szlachetny styl, a rodzice pochwalali tę emfazę. Młodzi Paryżanie chętnie mówili rumak zamiast koń; stąd ich podziw dla panów de Salvandy, Chateaubriandów, etc. U czternastoletniego chłopca z Delfinatu można było w owej epoce spotkać głębię i prawdę uczuć, jakiej nigdy nie znalazłem u młodego Paryżanina. W zamian za to wymawialiśmy cour-se, ver-se, Anver-se albo pan Passe-kin zamiast Pasquin.
Dopiero przybywszy do Paryża w 1799, spostrzegłem, że istnieje inna wymowa. Później brałem lekcje u słynnego La Rive i Dugazon, aby wypłoszyć resztki śpiewności moich stron. Zostało mi zaledwie parę słów, oraz zdecydowany i namiętny akcent Południa, który, zdradzając siłą uczucia, energję z jaką się kocha lub nienawidzi, jest tem samem dziki i bliski śmieszności w Paryżu.
Tym językiem rozmawiałem z mymi przyjaciółmi, Bigillionem, La Bayette, Galle, Barral. Ten Barral przybywał co rano zdaje mi się z La Tronche, aby spędzić dzień u Piotra Wincentego Chalvet, profesora historji mieszkającego w kolegjum. Była tam ładna aleja lipowa; była bardzo wąska, ale lipy były stare i liściaste, mimo ze strzyżone. Widok był rozkoszny; przechadzałem się tam z Barralem. Pan Chalvet, zajęty swemi dziwkami, swoim syf... i książkami które układał, poza tem najbardziej niedbały z ludzi, pozwalał mu się łatwo wymykać.
Zdaje się, że to tam, w czasie tych przechadzek, poznaliśmy Michoud: wygląd wołowaty ale człowiek najzacniejszy w świecie (który miał tylko tę wadę, że umarł jako zaprzedany ministerjał i radca apelacji, około 1827). Byłbym skłonny wierzyć, że ten przezacny człowiek sądził, iż uczciwość obowiązuje jedynie w stosunkach prywatnych i że wolno jest zdradzić swoje powinności obywatela aby wydrzeć rządowi trochę pieniędzy. Czynię olbrzymią różnicę między nim a jego kolegą Feliksem Faure: ten urodził się z duszą nikczemną, to też jest Parem Francji i prezesem Trybunału apelacyjnego w Grenobli.
Ale, jakiebądź były pobudki poczciwego Michoud aby sprzedać ojczyznę życzeniom generalnego prokuratora, wówczas, około 1795, był to najlepszy chłopak, naturalny, inteligentny, ale serce na dłoni.
Sądzę, że uczył się czytać z Barralem u panny Chavand; często mówili o swoich psotach w tej wstępnej klasie. (Już rywalizacje, przyjaźnie, nienawiści świata!). Jak ja im zazdrościłem! Zdaje mi się nawet, że skłamałem raz czy dwa razy, dając do zrozumienia innym kolegom, że i ja uczyłem się czytać u panny Chavand.
Michoud kochał mnie aż do swojej śmierci i nie trafił na niewdzięcznika; miałem najwyższy szacunek dla jego rozsądku i dobroci. Pewnego razu przyszło między nami do bójki; że zaś był dwa razy tęższy odemnie, sprał mnie.
Wyrzucałem sobie mój wybryk, nie dla tego com oberwał, ale dlatego żem nie docenił jego nadzwyczajnej dobroci. Byłem złośliwy i puszczałem koncepty które mi ściągnęły sporo kułaków; ta sama właściwość zyskała mi we Włoszech i w Niemczech w wojsku coś lepszego, a w Paryżu zajadłe krytyki małych dzienniczków.
Kiedy mi przyjdzie jakiś koncept, widzę jego wesołość a nie złośliwość. Zawsze jestem zdziwiony oddźwiękiem jego złośliwości. Obecnie, przez rozsądek, nie puszczam już tych słówek. Niedawno, don Filip Caetani oddał mi sprawiedliwość, że jestem jednym z najmniej złośliwych ludzi jakich znał, mimo że mam reputację człowieka bardzo dowcipnego, ale bardzo złego i jeszcze bardziej niemoralnego (niemoralnego, dlatego że pisałem o kobietach w Miłości i że, choćbym nie chciał, drwię sobie z hipokrytów, korporacji, która w Paryżu — ktoby przypuścił? — jest jeszcze czcigodniejsza niż w Rzymie).
Niedawno pani Toldi z Valle, kiedym wyszedł od niej, rzekła do księcia Caetani:
„Ależ to pan de Stendhal, ten człowiek taki dowcipny a taki niemoralny.“
Aktorka, która ma bębna z księciem Leopoldem Syrakuzańskim! Poczciwy don Filipo bronił mnie bardzo poważnie od zarzutu niemoralności.
Nawet opowiadając że żółty kabrjolet przejeżdżał ulicą, mam nieszczęście śmiertelnie obrazić hipokrytów a nawet głupców.
Ale w gruncie, drogi czytelniku, nie wiem jaki jestem: dobry, zły, inteligentny, głupi. Wiem zato doskonale, co mi robi przykrość a co przyjemność, co lubię a czego nienawidzę.
Salon zbogaconych prowincjałów, którzy puszą się zbytkiem, jest mi naprzykład wstrętny. Potem idzie salon margrabiów, Wielkich oficerów Legji honorowej, którzy rozprawiają o moralności.
Zebranie ośmiu lub dziesięciu osób, gdzie wszystkie kobiety mają kochanków, gdzie rozmowa jest wesoła, anegdotyczna, i gdzie się pije lekki poncz o wpół do pierwszej w nocy, to miejsce gdzie się czuję najlepiej; tam, w mojem kółku, znacznie wolę przysłuchiwać się niż mówić. Chętnie zapadam w milczenie szczęścia, a jeśli mówię, to jedynie aby opłacić swój bilet wstępu: termin, który wprowadziłem w modę w świecie paryskim; tak jak fioritura (importowana przezemnie), którą spotykam bezustanku; rzadziej, trzeba przyznać, spotykam krystalizację (patrz O miłości). Ale nie zależy mi na tem nic a nic: jeśli kto znajdzie w języku lepsze słowo, silniej skoligacone, aby oddać tę samą myśl, pierwszy gotów jestem przyklasnąć i posługiwać się niem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.