Życie Henryka Brulard/Rozdział XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XL

Pani Le Brun, dziś margrabina, powiadała mi, że wszyscy mieszkańcy tego małego salonu zdumieni byli mojem zupełnem milczeniem.
Milczałem przez instynkt; czułem, że niktby mnie nie zrozumiał. Tym gębom mówić o mojem tkliwem uwielbieniu dla Bradamanty! Owo milczenie było najlepszą polityką: był to jedyny sposób aby zachować trochę osobistej godności.
Jeśli kiedy jeszcze spotkam tę inteligentną kobietę, muszę ją wziąć na spytki, iżby mi powiedziała czem byłem wówczas. W istocie, nie wiem. Mogę jedynie notować stopień szczęścia, jakiem odczuwał. Ponieważ zawsze grzebałem się później w tych samych ideach, jak zgadnąć mój stosunek do nich wówczas? Studnia miała dziesięć stóp głębokości, za każdym rokiem przydawałem pięć stóp; teraz, przy studziewięćdziesięciu stopach, jak zyskać obraz tego, czem była w lutym 1800, wówczas gdy miała tylko dziesięć stóp.
Podziwiano mego kuzyna Marka (mojego szefa w ministerjnm handlu), istotę nawskroś prozaiczną, dlatego że, wracając wieczór koło dziesiątej do domu pana Daru (ulica de Lille, nr. 505), szedł pieszo, aby wstąpić na ulubione ciasteczka.
Ta prostota, ta naiwność łakomstwa, któreby mnie rozśmieszyły dziś w chłopcu szesnastoletnim, przepełniały mnie zdumieniem w 1800. Nie wiem nawet, czy jednego wieczora nie wyszedłem, w ową straszliwą wilgoć paryską której nienawidziłem, aby zajść na te same ciasteczka. Było to trochę dla przyjemności, a wiele dla chwały. Przyjemność była nędzna, a chwała, zdaje się, także; jeżeli ktoś zwrócił uwagę, ujrzał w tem z pewnością jedynie płaskie naśladownictwo. Byłem daleki od naiwnego wyznania pobudek tego kroku; byłbym ja z kolei oryginalny i szczery, i może moja wyprawa o dziesiątej wieczór wyłudziłaby uśmiech tej znudzonej rodzinie.
Choroba, która kazała doktorowi Portal drapać się na moje trzecie piętro w pasażu Sainte-Marie, musiała być poważnna, bo straciłem wszystkie włosy. Nie omieszkałem kupić peruki, a mój przyjaciel, Edmund Cardon, nie omieszkał jej, pewnego wieczora, zarzucić na karnisz u portjery w salonie swojej matki.
Cardon był bardzo szczupły, bardzo wysoki, doskonale wychowany, bardzo bogaty, cudowna lalka, syn pani Cardon, pokojówki królowej Marji Antoniny.
Cóż za kontrast między Cardonem a mną! mimo to, zbliżyliśmy się. Byliśmy przyjaciółmi w czasie bitwy pod Marengo, był wówczas adjutantem ministra wojny Carnota; pisywaliśmy do siebie aż do 1804 lub 1805. W 1815, ten chłopiec wykwintny, szlachetny, uroczy, strzelił sobie w łeb, widząc że aresztują marszałka Ney, jego powinowatego. Nie był skompromitowany w niczem, było to zupełnie przelotne szaleństwo, spowodowane bezgraniczną próżnością dworaka, który nagle miał marszałka i księcia za kuzyna. Od 1803 lub 1804 kazał się nazywać Cardon de Montigny, przedstawił mnie swojej żonie, bogatej i eleganckiej, jąkającej się nieco. Syn tego dobrego i miłego chłopca nazywa się pan de Montigny, jest radcą czy audytorem przy Sądzie apelacyjnym w Paryżu.
Ach, ileż dobrego zrobiłaby mi wówczas dobra rada! Ile dobrego zrobiłaby ta sama dobra rada w 1821! Ale, do djabła, nigdy mi jej nikt nie użyczył. Zrozumiałem to około 1826, ale było już prawie za późno, zresztą zanadto byłoby to sprzeczne z memi przyzwyczajeniami. Widziałem później jasno, że to jest sine qua non w Paryżu, ale też byłoby mniej prawdy i oryginalności w moich pomysłach literackich.
Co za różnica, gdyby pan Daru lub pani Cambon byli mi powiedzieli w styczniu 1800:
„Drogi kuzynie, jeżeli chcesz mieć jakieś znaczenie w społeczeństwie, musi dwadzieścia osób mieć interes w tem, aby dobrze mówić o tobie. Wybierz sobie tedy salon, nie zaniedbaj bywać tam w każdy wtorek (jeśli taki jest dzień przyjęć) staraj się być miły, lub przynajmniej bardzo grzeczny, dla każdej z osób, które bywają w tym salonie. Będziesz czemś w świecie, będziesz miał nadzieję zdobyć uroczą kobietę, kiedy będziesz miał poparcie dwóch lub trzech salonów. Po dziesięciu latach stałości, salony te, jeżeli je wybierzesz w naszej sferze, doprowadzą cię do wszystkiego. Najważniejsze to stałość: nie opuścić żadnego wtorku“.
Oto, czego mi wiecznie brakło. Oto sens wykrzyknika pana Delecluse (z Debatów, około 1828): „Gdybyś pan miał więcej wychowania!“
Musiał widocznie ten zacny człowiek być bardzo przejęty tą prawdą, bo był wściekle zazdrosny o kilka powiedzeń, które, ku memu wielkiemu zdziwieniu, zrobiły wielki efekt, naprzykład u niego: „Bossuet, to buffon serjo“.
W 1800, rodzina Daru przebywała ulicę de Lille i szła na pierwsze piętro do pani Cardon, ex-pokojowej Marji Antoniny, bardzo radej, że ma protekcję dwóch komisarzy wojennych tak wpływowych jak pan Daru, komisarz-intendent, i Marcjal Daru, prosty komisarz. Tak tłumaczę ten stosunek dziś i źle robię; z braku doświadczenia nie mogłem sądzić o niczem w 1800. Proszę tedy czytelnika, aby nie przywiązywał wagi do tych tłumaczeń które mi się wyrywają w 1836: to jest powieść mniej lub więcej prawdopodobna, to już nie historja.
Byłem tedy, lub raczej zdawało mi się że jestem bardzo dobrze przyjęty u pani Cardon, w styczniu 1800.
Grano tam w szarady z przebieraniem, żartowano bezustanku. Biedna pani Cambon nie zawsze tam przychodziła; wesołość ta raniła jej boleść, z której umarła w kilka miesięcy później.
Pan Daru (później minister) wydał właśnie Kleopedję, mały poemacik w rodzaju jezuickim, to znaczy w rodzaju poematów łacińskich fabrykowanych przez jezuitów około 1700. Zdawało mi się to płaskie i gładkie; jest już dobrych trzydzieści lat jak to czytałem.
Pan Daru, człowiek bez talentu (ale odgaduję to w wielkim sekrecie, dopiero pisząc to), był bardzo dumny z tego, że jest prezesem czterech Stowarzyszeń literackich równocześnie. Od tego rodzaju głupstw roiło się w 1800, i nie było to takie czcze, jak nam się wydaje dzisiaj. Społeczeństwo odradzało się po Terrorze roku 93 i strachu lat następnych. To stary Daru oznajmił mi z cichą radością o tej chwale swego najstarszego syna.
Kiedy raz wracał z jednego z owych towarzystw literackich, Edmund, przebrany za dziewczynę, zaczepił go na ulicy o dwadzieścia kroków od domu. To było paradne. Pani Cardon miała jeszcze wesołość z 1788, toby raziło naszą pruderję z 1836.
Pan Daru, wchodząc do domu, ujrzał że ściga go dziewczyna która rozpasuje spódnicę.
„Byłem bardzo zdziwiony, mówił, że w naszej dzielnicy możliwa jest taka ohyda“.
W jakiś czas potem zaprowadził mnie na posiedzenie jednego z towarzystw którym przewodniczył. Było wpół do ósmej wieczór, sale były słabo oświetlone. Poezja przejęła mnie zgrozą: cóż za różnica z Arjostem i Wolterem! Było to kołtuńskie i płaskie (co za dobrą szkołę miałem już wówczas!), ale podziwiałem łakomie biust pani Konstancji Pipelet, która odczytała jeden poemat. Powiedziałem jej to potem: była wówczas żoną biedaczyny chirurga, a rozmawiałem z nią u hrabiny Beugnot, kiedy była księżną de Salm-Dyck, zdaje mi się. Opowiem o jej małżeństwie, poprzedzonem dwoma miesiącami pobytu u księcia de Salm, wraz ze swoim kochankiem, aby zobaczyć czy zamek się jej spodoba. Książę bynajmniej się nie łudził; wiedział wszystko i godził się ze wszystkiem; — i miał słuszność.
Byłem w Luwrze u pana Renault, autora Wychowania Achillesa, płaskiego obrazu, rytego przez zacnego Berwicka, i zostałem uczniem jego Akademji. Wszystkie smarunki, któremi trzeba było się opłacać, kartonowe, krzesłowe, etc., zdziwiły mnie bardzo: zupełnie nie znałem tych zwyczajów paryskich, a prawdę mówiąc żadnych zwyczajów. Musiałem uchodzić za skąpego.
Wlokłem wszędzie moje straszliwe rozczarowanie.
Znajdować płaskim i obrzydliwym ten Paryż, który wyobrażałem jako najwyższe dobro! Wszystko mi się nie podobało; od kuchni, która nie była taka jak w domu rodzinnym, owym domu, który wprzód zdawał mi się zbiorem wszystkiego złego.
Aby mnie dobić, strach że będę musiał przebyć egzamin, kazał mi znienawidzić moją ukochaną matematykę.
Zdaje mi się że straszliwy patrjota Daru powiadał mi: „Skoro, wedle świadectw które posiadasz, jesteś o tyle tęższy od swoich siedmiu kolegów, których przyjęto, mógłbyś nawet dziś, gdyby cię przyjęto, dogonić ich z łatwością“.
Pan Daru mówił jak człowiek przyzwyczajony do wpływów i wyjątków.
Jedna rzecz musiała, szczęściem dla mnie, zwolnić zapał pana Daru w przynaglaniu mnie do studjów. Rodzina moja obwołała mnie z pewnością cudem świata w każdym rodzaju; kochany dziadek ubóstwiał mnie, zresztą byłem jego dziełem, w gruncie nie miałem innego mistrza prócz niego, wyjąwszy matematykę. Przerabiał ze mną zadania łacińskie, robił prawie sam moje wiersze łacińskie, o musze, która znajduje czarną śmierć w białem mleku.
Taki był duch ojca jezuity, autora poematu, którego wiersze przerabiałem. Gdyby nie autorowie czytani ukradkiem, było mi przeznaczone nabrać tego ducha i podziwiać Kleopedję hrabiego Daru oraz ducha Akademji francuskiej. Czyby to było źle? Miałbym powodzenie od 1815 do 1830, reputację, pieniądze, ale moje utwory byłyby o wiele bardziej płaskie i o wiele lepiej napisane niż są. Wierzę, że afektacja, którą nazywa się dobrym stylem między 1825 a 1836 będzie bardzo śmieszna około 1860, skoro Francja, uwolniona od przewrotów politycznych co piętnaście lat, będzie miała czas myśleć o rozkoszach ducha. Silny i brutalny rząd Napoleona (którego osobiście tak kochałem) trwał tylko piętnaście lat, od 1800 do 1815. O wymioty przyprawiający rząd tych kretynów Burbonów (patrz piosnka Berangera) trwał także piętnaście lat, od 1815 do 1830. Ile będzie trwał trzeci?
Ale gubię się: nasze wnuki zechcą przebaczyć te odskoki, trzymamy jedną ręką pióro a drugą miecz (pisząc to, czekam wiadomości o egzekucji Fiecchi’ego i o nowem ministerjum z marca 1836, i właśnie, z mojego urzędu, popisałem trzy listy, adresowane do ministrów, których nie znam nazwiska).
Wróćmy do stycznia albo lutego 1800. W istocie, miałem doświadczenie dziewięcioletniego dziecka, a prawdopodobnie dumę djabelską. Byłem w istocie najwybitniejszym uczniem Szkoły Centralnej. Przytem, co było więcej warte, miałem zdrowe poglądy na wszystko, masę czytałem, ubóstwiałem lekturę: nowa książka, której nie znałem, pocieszała mnie po wszystkiem.
Ale rodzina Daru, mimo sukcesów autora przekładów z Horacego, nie była zgoła literacka; była to rodzina dworaków Ludwika XIV, takich jakich maluje Saint-Simon. Kochano w młodym Daru jedynie fakt jego powodzenia; wszelka dyskusja literacka byłaby zbrodnią polityczną, jako zmierzająca do podania w wątpliwość chwały domu.
Jednem z nieszczęść mego charakteru jest to, że zapominam sukcesów, a pamiętam głęboko głupstwa jakie strzeliłem. Pisałem w lutym 1800 do mojej rodziny:
„Pani Cambon promieniuje władzę ducha, a pani Rebuffel zmysłów.“
W dwa tygodnie potem, wstydziłem się straszliwie mego stylu i samej rzeczy.
Był to fałsz, było to gorzej jeszcze: niewdzięczność. Jeżeli było miejsce, gdziem się czuł mniej skrępowany i bardziej naturalny, to salon tej przemiłej i ślicznej pani Rebuffel, która mieszkała na pierwszem piętrze naszego domu: mój pokój był, zdaje mi się, nad salonem pani Rebuffel. Wujaszek Gagnon opowiadał mi, w jaki sposób zbałamucił ją w Ljonie, podziwiając jej ładną nóżkę i namawiając aby ją postawiła na walizie, iżby ją mógł lepiej podziwiać. Raz, gdyby nie pan Bartelon, pan Rebuffel byłby przyłapał mego wuja w pozycji bardzo nie dwuznacznej.
Pani Rebuffel, moja kuzynka, miała córkę Adelę, która zapowiadała wiele inteligencji; zdaje mi się, że nie dotrzymała słowa. Kochaliśmy się trochę, miłością dziecinną; potem nienawiść, a potem obojętność zajęły miejsce tych dzieciństw: straciłem ją wreszcie zupełnie z oczu od 1804. Z dziennika z 1836 dowiedziałem się, że ten głupiec jej mąż, baron August Petiet, ten sam który zranił mnie szablą w lewą nogę, zostawił ją wdową z synem, uczniem Politechniki.
Czy to w 1800 pani Rebuffel miała za kochanka pana Chieze, ciężkawego szlachcica z Walencji, przyjaciela mojej rodziny, czy dopiero w 1803? Czy to w 1800 czy w 1803 przezacny Rebuffel, człowiek z sercem i głową, na zawsze godzien szacunku w moich oczach, zaprosił mnie na obiad na ulicę Saint-Denis, do przedsiębiorstwa przewozowego, które prowadził z panną Barberen, swą wspólniczką i kochanką?
Cóż za różnica dla mnie, gdyby dziadek Gagnon był mnie polecił panu Rebuffel, zamiast panu Daru. Pan Rebuffel był siostrzeńcem pana Daru, mimo że młodszy tylko o siedem czy osiem lat. Z racji swej godności politycznej lub raczej administracyjnej, pan Daru (generalny sekretarz całego Languedoc: siedem departamentów!) chciał tyranizować pana Rebuffel, który w rozmowach, jakie mi opowiadał, łączył cudownie szacunek ze stanowczością. Przypominam sobie, że ton jego porównywałem z tonem Jana Jakóba Rousseau w jego Liście do Krzysztofa de Beaumont, arcybiskupa paryskiego.
Pan Rebuffel byłby wszystko ze mnie zrobił; byłbym mądrzejszy, gdyby przypadek oddał mnie pod jego kierunek. Ale moim losem było wszystko zdobywać ostrzem szpady. Co za ocean gwałtownych wzruszeń miałem w życiu, zwłaszcza w tej epoce!
Miałem ich wiele z przyczyny małego wydarzenia które opowiem, ale w jakim sensie? Czego pragnąłem namiętnie? Nie przypominam już sobie.
Starszy syn pana Daru (będę go nazywał hrabią Daru, mimo anachronizmu: został hrabią dopiero koło 1809, zdaje mi się, ale przywykłem go tak nazywać), zatem, hrabia Daru był w 1809 generalnym sekretarzem w ministerjum wojny. Zabijał się pracą; ale trzeba przyznać, że mówił o tem bezustanku i że zawsze był wściekły, gdy przyszedł na obiad. Czasami dawał czekać na siebie ojcu i całej rodzinie godzinę lub dwie. Przybywał wreszcie z fizjognomją wołu, przemęczony pracą, z czerwonemi oczami. Często wracał wieczorem do biura: w istocie wszystko było do zreorganizowania a przygotowywano w tajemnicy kampanję Marengo.
Zaraz się urodzę, jak powiada Tristram Shandy; nareszcie czytelnik wyjdzie z dzieciństw.
Pewnego pięknego dnia, pan Daru ojciec wziął mnie na stronę i przyprawił mnie o dreszcz; powiedział mi tyle: „Mój syn weźmie pana z sobą, abyś z nim pracował w ministerjum wojny“. Prawdopodobnie, zamiast podziękować, zachowałem ponure milczenie, płynące z bezmiaru nieśmiałości.
Nazajutrz rano szedłem obok hrabiego Daru, którego podziwiałem, ale którego bałem się straszliwie; nigdy nie mogłem się z nim oswoić, ani on, zdaje mi się, ze mną. Widzę się, jak idę ulicą Hillerin-Bertin, bardzo wąską wówczas. Ale gdzie było to ministerjum wojny, dokąd szliśmy razem?
Widzę tylko moje miejsce przy stole; w drugiem biurze pracował pan Mazoyer, autor tragedji Tezeusz, bladej imitacji Racine’a.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.