Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Następnej niedzieli, baronowa i Janina, wiedzione pewnem poczuciem delikatności względem proboszcza, poszły na mszę.
Po skończonem nabożeństwie zaczekały, by go zaprosić na czwartek na śniadanie. Wyszedł z zakrystyi z młodym, eleganckim człowiekiem, który poufale prowadził go pod ramię. Dostrzegłszy panie, wykonał gest radosnego zdziwienia i wykrzyknął:
— Jak doskonale się składa! Pani baronowa i panna Janina pozwolą, że przedstawią sąsiada, pana wicehrabiego de Lamare.
Wicehrabia się skłonił, zapewniając, że od dawna już pragnął tej znajomości i nawiązał rozmowę ze swobodą człowieka, doskonale obeznanego z formami towarzyskiemi. Miał twarz, o jakiej marzą wszystkie kobiety, a nienawidzą mężczyźni. Włosy czarne, faliste, ocieniały mu czoło gładkie i ogorzałe, a łuki brwi tak regularne, jak gdyby były sztucznie podrysowane, nadawały ciemnym jego oczom, o białku lekko zbłękitnionem, wyraz głębi i tkliwości.
Rzęsy gęste i długie nadawały spojrzeniu tę wymowę namiętną, co wprawia w pomieszanie piękną damę salonową, a każe się odwracać dziewczynie ulicznej, biegnącej z koszykiem.
Czar tęskny tego oka kazał wierzyć w głębię myśli, nadając wagi najbłahszym jego słowom.
Zarost bujny, lśniący i miękki osłaniał szczękę, trochę zbyt silnie rozwiniętą. Pożegnano się po wymianie miłych słówek.
W dwa dni później, de Lamare złożył pierwszą wizytę.
Przybył w chwili, gdy próbowano właśnie usadowić się na ławie ogrodowej, ustawionej tegoż ranka pod dużym wiązem, naprzeciw okien salonu. Baron chciał umieścić drugą taką samą pod lipą, lecz mateczka, nieprzyjaciółka symetryi, sprzeciwiała się projektowi. Wicehrabia, zapytany o zdanie, przyłączył się do baronowej.
Następnie mówił o kraju, który określał jako „malowniczy“, gdyż na swych samotnych przechadzkach odkrył mnóstwo czarujących widoków. Od czasu do czasu oczy jego, niby przypadkiem, spotykały się z oczyma Janiny, a ona doznawała wrażenia dziwnego pod wpływem tego spojrzenia nagłego, szybko odwróconego, a wyrażającego uwielbienie pieszczotliwe i rozbudzoną sympatyę.
Lamare ojciec, zmarły przed rokiem, znał był istotnie serdecznego przyjaciela państw a Culteux, rodziców mateczki, a odkrycie tej znajomości rodziło rozmowę nieskończoną na temat koligacyj, związków, dat. Baronowa odbywała całą podróż pamięciową, notując rozkwity i przekwity innych rodzin, krążąc ustawicznie, a ani na chwilę nie błądząc wśród labiryntu zawiłego genealogij.
— Powiedz wicehrabio, czy nie słyszałeś kiedyś o rodzinie Launoy de Varfleur; starszy syn, Gontran ożenił się z panną de Coursil, z Coursil-Courville’ów, a młodszy z jedną z moich kuzynek, z panną Roche-Aubert, spowinowaconą z Crisange’ami. Otóż pan Crisange był przyjacielem mego ojca i zapewne też znał ojca pańskiego.
— Tak, pani. Czy to nie ten Crisange, co wyemigrował z kraju, a którego syn zupełnie się zrujnował?
— Ten sam. Starał się o moją ciotkę po śmierci jej męża, hrabiego d’Eretry, ale go nie chciała, ponieważ zażywał tabakę. A propos, czy pan nie wie, co się stało z rodziną Viloise? Wyjechali około 1813 r. po utracie majątku, by osiąść w Owernii i od tego czasu nic o nich nie słyszałam.
— Zdaje mi się, że stary markiz umarł skutkiem nieszczęśliwego upadku z konia, zostawiwszy jedną córkę, zamężną za Anglikiem, a drugą za jakimś Bassolle, kupcem bogatym, który ją miał uwieść.
Raz wraz jawiły się w rozmowach starych koligatów nazwiska, słyszane jeszcze w dzieciństwie. A małżeństwa tych równych im rodów nabierały w ich umysłach doniosłości wielkich wypadków publicznych. Mówili o ludziach nigdy nie widzianych, jakby o dobrych znajomych, a ludzie owi, w innych stronach żyjący, w ten sam sposób mówili o nich; czuli się bliscy sobie, chociaż z oddali, niemal przyjaciółmi, niemal sojusznikami, przez sam fakt należenia do tej samej klasy, tej samej kasty, pochodzenia z równej krwi.
Baron, natura raczej dzika, o wykształceniu, nie uznającem przesądów i wierzeń ludzi swej sfery, wcale nie znał rodzin okolicznych i wypytywał o nie wicehrabiego.
Lamare odparł:
— Och, niewiele tu szlachty w okolicy — tonem, jakim mógłby był objaśnić, że mało jest zajęcy w pobliskich lasach i zaczął wyliczać szczegółowo. — W sąsiedztwie są właściwie tylko trzy rodziny: markiz de Coutelier, niejako głowa arystokracyi normandzkiej; wicehrabiastwo Brisevilie, potomkowie rodu znakomitego, lecz wiodący życie raczej samotne; wreszcie hrabia de Fourville, rodzaj dzieciojada, o którym mówiono, ze na śmierć udręczył żonę, zapamiętały myśliwy, żyjący na swym zamku Vrilette, wzniesionym pośrodku stawu.
Kilku parweniuszy, zakupiwszy posiadłości zdołało wtargnąć tu i ówdzie. Wicehrabia ich jednak nie znał.
Pożegnał się, ostatniem spojrzeniem obejmując Janinę, jak gdyby dla niej zachowywał pożegnanie specyalne, serdeczniejsze, słodsze.
Baronowej wydał się czarującym, a przedewszystkiem doskonale ułożonym. Ojciec odparł:
— Tak, niewątpliwie bardzo dobrze wychowany chłopak.
Zaproszono go na obiad w przyszłym tygodniu. Od tego czasu regularnie bywał na zamku.
Najczęściej przychodził koło czwartej po południu, przyłączał się do mateczki, przechadzającej się po „swej alei“ i odbywającej „swe ćwiczenie“ podawał ramię. O ile Janina była w domu, podtrzymywała matkę z drugiej strony i wszyscy troje kroczyli powoli od jednego do drugiego końca alei, tam i napowrót. Wcale nie mówił do dziewczyny, lecz oczy jego, jakby z czarnego aksamitu, często spotykały się z oczyma Janiny, podobnemi do błękitnych agatów.
Kilka razy ruszali oboje wraz z baronem aż do Yport.
Pewnego wieczora, gdy zeszli na wybrzeże, stary Lastique przystąpił do nich i nie wyjmując ust fajki, której nieobecność byłaby niewątpliwie bardziej zdumiewającą od zniknięcia jego nosa, oświadczył:
— Panie baronie, przy takim wietrze wartałoby wyjechać jutro do Etretat, a napowrót toby nas już sam wiatr przypędził.
Janina złożyła ręce:
— Och, tatusiu, gdybyś zechciał?
Baron zwrócił się do Lamare’a:
— A pan co? Możebyśmy tak jutro ruszyli na śniadanie?
Odrazu ułożono wycieczkę.
Od wschodu słońca Janina była na nogach. Asystowała ojcu, ubierającemu się powolniej i oboje ruszyli po rosie, naprzód doliną, a następnie lasem, całym rozedrganym od śpiewu ptactwa. Wicehrabia i ojciec Lastique siedzieli już na kołowrocie.
Dwóch innych majtków pomagało przy spuszczaniu łodzi. Barkami wsparci o flanki, pchali ze wszech sił, lecz łódź z trudem się poruszała na pokładzie z kamieni. Lastique wsunął pod klin wielki drzewa natłuszczonego, poczem zająwszy zwykłe miejsce, wlokącym głosem wyciągał swe nieskończone: ohe, hop! mające nadawać rytm wspólnym wysiłkom.
Dowleczona jednak do pochyłości, łódź w okamgnieniu stoczyła się po krągłych kamieniach, wydając szmer rozdzieranego płótna. Powstrzymała się dopiero tuż przy brzegu, obryzgana pianą drobnych fal, a wówczas wszyscy zajęli miejsca na ławach, poczem dwaj majtkowie, pozostali na lądzie, odepchnęli ją od brzegu.
Wietrzyk lekki lecz ustawiczny, przychodząc z oddali, muskał i marszczył powierzchnię woły. Nastawiono żagiel, który wzdął się lekko i łódź odpłynęła spokojnie, zaledwie kołysana przez morze.
Oddalali się od brzegu. Na widnokręgu niebo obniżając się, dotykało oceanu. Od strony lądu wysoka ściana skalna rzucała cień u swych stóp, a płaskowzgórza zielone, zalane słońcem, drążyły go tu i owdzie. Poniżej, w pewnej odległości, brunatne żagle wypływały z białej zatoki Fécamp, a jeszcze dalej skała dziwacznego kształtu, krągła i dziurkowata, miała poniekąd wygląd olbrzymiego słonia, zanurzającego swą trąbą we falach. Była to mała brama d’Etretat.
Janina, trzymając się ręką krawędzi łodzi, trochę oszołomiona kołysaniem fal, patrzyła w dal bezkresną i zdawało się jej, ze tylko trzy rzeczy są istotnie piękne na świecie: światło, przestrzeń i woda.
Nikt nie mówił. Ojciec Lastique, trzymając drąg, sięgał chwilami po butelką, ukrytą pod ławą, przyczem pykał bezustannie swą fajeczką, która wydawała się niewyczerpaną. Ustawicznie wydobywał się z niej drobniutki obłoczek dymu, gdy drugi podobny wychodził równocześnie z kącika ust palacza. Nigdy nie wiedziano, by zapalał ponownie ów piecyk gliniany, czarniejszy od hebanu, lub napełniał go tytoniem. Niekiedy odejmował go tylko od ust i z tego samego kącika, z którego wydobywał się dym, wyrzucał w morze długą strugą śliny brunatnej.
Baron, siedząc na przedzie, czuwał nad żaglem, zajmując miejsce majtka. Janina i wicehrabia znaleźli się obok siebie, nieco zmieszani oboje. Siła nieznana sprawiała, że oczy ich spotykały się raz po raz, powieki podnosiły się równocześnie, jak pod wpływem jakiegoś powinowactwa, gdyż ogarniała ich już owa czułość subtelna a nieuchwytna, powstająca tak szybko miedzy dwojgiem młodych ludzi, jeśli chłopak nie brzydki, a dziewczyna ładna. — Czuli się szczęśliwi obok siebie, może dlatego, że myśleli o osobie.
Słońce wzbijało się na niebie, jakby z wysoka patrzeć chciało na bezmiar morza, pod niem rozlanego, lecz ono jakby przez kokieteryę przesłoniło się lekką mgłą przed jasnymi promieniami. Była to mgła przejrzysta, bardzo blisko płynąca, złotawa, która nic nie ukrywając, nadawała oddali zarysy łagodniejsze. Słońce wysyłało swe groty, topiąc tę mgłę świetlistą, iż pod naporem całej jego siły ulotniła się i znikała; a morze, gładkie jak zwierciadło, zabłysło w jasności.
Janina, wzruszona do głębi, szepnęła: — Jakie to piękne! — Wicehrabia odpowiedział:
— Och tak, piękne. — Jasność pogodna tego ranka budziła niejako oddźwięk w ich sercach.
A nagle wyłoniły się wielkie arkady Étretat, niby dwie nogi skały, wkraczającej w morze, tak wysokie, że za łuk mostowy służyły okrętom, gdy iglica skalna, biała i spiczasta, wznosiła się na samym przedzie.
Przybili do brzegu, a gdy baron, wyskoczywszy pierwszy, zapomocą liny przyciągał łódź, wicehrabia podniósł Janinę i postawił ją na lądzie, by sobie nie zamoczyła stóp, poczem twardą ławicą kamieni ruszyli naprzód, oboje zmieszani tem chwilowem zbliżeniem, gdy nagle do uszu ich dobiegły słowa starego Lastique, mówiącego do barona:
— Ano, mnie się widzi, ze ładna z nich będzie para.
W małej oberży koło wybrzeża śniadanie było cudowne. Ocean, głusząc myśl i głos, uczynił ich milczącymi; teraz przy stole ogarnęła ich gadatliwość, gadatliwość dzieci podczas wakacyj.
Rzeczy najprostsze pobudzały ich do nadmiernej wesołości.
Ojciec Lastique, siadając do stołu, troskliwie ukrył w swej czapce fajkę, która jeszcze dymiła, co wywołało śmiech. Mucha, zwabiona zapewne czerwonym jego nosem, kilkakrotnie się na nim sadowiła, a gdy ją odpędził uderzeniem ręki, zbyt ciężkiej do pochwycenia owadu, przeniosła się na muszlinową firankę, opstrzoną już przez jej siostrzyce, zdając się czatować na pąsową trąbę majtka, ku której też natychmiast nadfrunęła.
Za każdorazowym lotem muchy zrywał się śmiech szalony, a gdy stary, zirytowany łaskotaniem owada, mruknął: — Ależ to dyablo uparta! — Janina i wicehrabia śmiali się do łez, pokładając się, dusząc, serwetką zatykając usta, by nie krzyczeć.
Po kawie Janina zaproponowała:
— A gdybyśmy się tak przeszli teraz?
Wicehrabia wstał, lecz baron, który wolał leżeć na wybrzeżu w słońcu, rzekł:
— Idźcie dzieci, za godzinę się tu spotkamy.
Minęli w prostym kierunku kilka chat, a przeszedłszy obok jakiegoś zameczku, wyglądającego na duży folwark, znaleźli się w dolinie otwartej, ścielącej się tuż przed nimi, Ruch morza ich był ukołysał, zakłócając równowagę obojga; szeroki, słony wiew podniecił im apetyt, śniadanie następnie ich oszołomiło, i wesołość podrażniła. Byli teraz jakby trochę podochoceni, mając ochotę biegać w cwał przez pola. Janina czuła szum w uszach, wzburzona wrażeniami nowemi i szybkiemi.
Padały na nich promienie słońca pożarne. Po obu stronach drogi zboża dojrzałe chyliły się, zgięte upałem. Szarańcze cykały rozgłośnie, niemal tak liczne jak źdźbła, wyrzucając zewsząd, z pośród zbóż i sitowi nadbrzeżnych cykanie piskliwe a głuszące.
Żaden inny dźwięk nie wzbijał się pod niebem żarnem, o błękicie migotliwym, pożółkłym, jakby się miał rozpalić w czerwień, podobnie jak metale, zbytnio do ogniska zbliżone.
Dostrzegłszy nieco na prawo lasek, ku niemu zwrócili kroki.
Obramiona z obu stron zaroślami, wąska ścieżka biegła w cieniu ogromnych drzew, nie dopuszczających słońca. Objął ich chłód wilgotny, owa wilgoć, co dreszcz wywołuje na skórze i wnika do płuc. Trawa tu zanikła z braku światła i świeżego powietrza, a tylko mchy okrywały ziemię.
Szli przed siebie.
— Ot, będziemy mogli usiąść tam na chwilę — rzekła Janina.
Nieco opodal dwa stare drzewa zeschły doszczętnie; korzystając z tego otworu wśród zielonej gęstwy, potok światła wpływał tam, ogrzewał ziemię, wskrzesił kiełki trawy, brodawników, pnączy, rozwinął białe kwiatuszki, zwiewne jak mgła i naparstnice, podobne do przędzy. Motyle, pszczoły, szerszenie przysadkowate, ogromne komary, podobne do szkieletów much, tysiące owadów skrzydlatych, boże krówki, różowe w czarne punkciki, duże owady o zielonych odbłyskach, to znów czarne, rogate, zaludniały ten kącik jasny i ciepły, wydrążony wśród cieni chłodnych zbitego listkowia.
Usiedli, mając głowy w cieniu, a nogi w słońcu. Przyglądali się temu rojnemu życiu drobnych tworów, wywołanemu przez jeden promyczek słońca, a Janina wzruszona powtarzała:
— Jak tu dobrze! jak piękną jest wieś! Są chwile, kiedy chciałabym być muchą lub motylem, aby się ukryć wśród kwiatów.
Poczęli mówić o sobie, o swych przyzwyczajeniach, upodobaniach, tonem przyciszonym, poufnym, jakim się czyni zwierzenia. On był już zniechęcony do świata, znużony życiem błahem, jakie prowadził; ciągle to samo, nic prawdziwego, nic szczerego.
Świat! jakżeby go ona chciała poznać, jakkolwiek z góry jest przekonaną, że nie wart wsi.
W miarę jak serca ich się zbliżały, jakkolwiek ceremonialnie tytułowali się „pan i pani“, spojrzenia ich zlewały się wzajem, rozpromienione; i zdawało się im, że jakaś dobroć nowa w nich wstępuje, uczucie rozlewniejsze, zainteresowanie dla tysiąca rzeczy, o które się wpierw nigdy nie troszczyli. Wrócili na miejsce umówione, lecz baron ruszył był pieszo do Chambre-aux-Demoiselles, groty, zawieszonej u szczytu skały; czekali więc na niego w oberży.
Wrócił dopiero o piątej wieczorem, po długiej przechadzce wzdłuż wybrzeża.
Znów wsiedli do łodzi. Odpłynęła lekko, mając wiatr z tyłu, bez żadnego wstrząśnienia, zdając się stać na miejscu. Wietrzyk zawiewał cichymi, ciepłymi podmuchy, które wzdymały żagiel na chwilę, pozwalając mu następnie opadać nieruchomo wzdłuż masztu. Fala mętna wydawała się martwą, a słońce, wyczerpane żarem, odbywając kolistą swą drogę, zbliżało się do niej z każdą chwilą.
Nieruchomość morza znów sprowadziła ogólne milczenie.
Nakoniec rzekła Janina:
— Jakżebym pragnęła podróżować!
Wicehrabia odparł:
— Tak, smutno jednak podróżować samemu; trzeba koniecznie chociaż jednego towarzysza, by się módz dzielić wrażeniami.
Zastanowiła się.
— To prawda... a jednak lubię chodzić sama... tak dobrze marzyć, gdy się jest samą...
Spojrzał na nią przeciągle:
— Można także marzyć we dwoje.
Spuściła oczy. Byłożby to aluzyą? Może. — Wpatrzyła się w horyzont, jakby chciała odkryć jakieś dale, poczem głosem wolnym mówiła:
— Chciałabym jechać do Włoch... i do Grecyi... tak, do Grecyi... i na Korsykę! ma tam być tak dziko i pięknie!
On przenosił Szwajcaryę dla szałasów i jezior.
Ona rzekła:
— Nie, ja wolę kraje całkiem nowe, jak Korsyka, lub bardzo stare, z mnóstwem zabytków, jak Grecya. Musi być ogromnie przyjemnie odkrywać ślady ludów, których dzieje znamy od dzieciństwa, oglądać miejsca, gdzie dokonały się rzeczy wielkie.
Wicehrabia, mniej egzaltowany, oświadczył:
— Mnie znów pociąga Anglia; kraj ogromnie pouczający.
Przebiegali tak wszechświat, omawiając przyjemne strony każdego kraju od biegunów po równik, zachwycając się krainami wymarzonemi i nieprawdopodobnymi zwyczajami i obyczajami takich ludów, jak Chińczycy i Lapończycy; ostatecznie jednak doszli do wniosku, że krajem najpiękniejszym na świecie jest Francya, ze swym klimatem umiarkowanym, świeżym w lecie, a łagodnym w zimie, z mnóstwem wsi, bogatych lasów, wielkich, spokojnych rzek i kultem dla sztuk pięknych, jaki nie istniał nigdzie od wielkiej epoki ateńskiej.
Następnie zamilkli.
Słońce, chyląc się coraz niżej, zdawało się krwawić, a szeroki tor świetlny, droga olśniewająca biegła po powierzchni wody, od oceanu aż po ślad, znaczony łodzią.
Ostatnie podmuchy wiatru ścichły; zmarszczki na wodzie się wygładziły, a żagiel nieruchomy był całkiem czerwony. Ukojenie bezkresne zdawało się wypełniać przestwór, kręgiem milczenia obejmować ten zespół żywiołów, gdy potworna oblubienica, morze, wydymając swe świetlne i płynne łono pod stropem niebios, oczekiwała chylącego się ku niej ognistego oblubieńca. A oblubieniec słoneczny coraz to przyspieszał swój upadek, cały purpurowy, jakby od żądzy uścisku. I złączył się z oblubienicą, która go zwolna pochłonęła.
A wówczas wiew chłodny zaleciał od nieboskłonu; dreszcz zmarszczył ruchliwe łono wody, jak gdyby gwiazda pochłonięta wyrzuciła na świat westchnienie uciszenia.
Zmierzch trwał krótko i wyłoniła się noc, poprzetykana gwiazdami. Ojciec Lastique ujął wiosła, kierując łodzią po fosforyzującej tafli wód. Janina i wicehrabia, siedząc obok siebie, patrzyli na te ruchliwe światełka, biegnące śladem łodzi. Prawie już nie myśleli, w dziwnej kontemplacyi pogrążeni, wchłaniając wieczór w rozkosznym błogostanie; a gdy Janina oparła rękę na ławie, palec sąsiada jakby przypadkiem dotknął jej skóry; nie poruszyła się, zdumiona, szczęśliwa, zmieszana tem lekkiem dotknieciem.
Po powrocie, wieczór, w swym pokoju uczuła się dziwnie wzburzoną i tak rozczuloną, że co chwila zbierało się jej na płacz. Patrząc na swój zegar, myślała, że drobna pszczółka uderza jak serce, jak serce przyjacielskie, że będzie świadkiem całego jej życia, że swem szybkiem, regularnem tykotaniem towarzyszyć jej będzie w radości i smutku; i zatrzymała złoconą muszkę, by pocałunek złożyć na jej skrzydełkach. W tej chwili byłaby całowała nie wiedzieć co. Przypomniała sobie, ze w głębi szufladki schowała była kiedyś starą lalką; wydobyła ją i przyglądała się jej z radością, z jaką witamy przyjaciół ukochanych, a przyciskając ją do piersi, gorącymi pocałunkami okrywała malowane policzki i len jej włosów.
I trzymając ją w objęciach, rozmyślała.
Byłżeby On małżonkiem, zapowiedzianym tysiącem głosów tajemnych, przez Opatrzność nieskończenie dobrotliwą rzuconym oto na jej drogą życia? Byłżeby on człowiekiem, dla niej stworzonym, któremu ma oddać swe istnienie? Byliżby oboje dla siebie przeznaczeni, by uczuciem wzajemnem złączyć sią, zespolić, stopić nierozerwalnie, zrodzić Miłość?
Nie doznawała jeszcze tych porywów gwałtownych całej swej istoty, tych uniesień szalonych, tych wzruszeń głębokich, które uważała za miłość; zdawało jej się jednak, ze zaczyna go kochać, bo na myśl o nim opanowywało ją nieraz dziwne omdlenie, a myślała o nim ustawicznie. Jego obecność niepokojem przepełniała jej serce; czerwieniała i bladła, spotykając się z jego spojrzeniem, a dreszcz ją przebiegał na dźwięk jego głosu.
Mało spała tej nocy.
I z każdym dniem wzbierało w niej coraz to potężniejsze pragnienie miłości. Ustawicznie radziła się w duchu siebie samej, radziła się stokrotek, i chmur i monet, rzucanych na stół.
Aż tu pewnego wieczora ojciec zwrócił się do niej:
— Zrób się piękną na jutro rano.
Spytała:
— Czemu, tatusiu?
Odparł:
— To tajemnica.
A gdy nazajutrz rano weszła do salonu świeża, w jasnej toalecie, ujrzała stół, pokryty pudełkami cukrów, a na krześle olbrzymi bukiet.
Na podwórze wjechał wózek. Wyczytała na nim napis: „Lerat, cukiernik z Fécamp. Uczta weselna“, a Ludwika przy pomocy kuchcika jęła wydobywać z wnętrza wózka przez okienko całą masę półmisków o nęcącej woni.
Zjawił się wicehrabia Lamare. Spodnie wąskie były podpięte pod małymi lakierkami, uwydatniającymi jego drobną stopę. Z długiego surduta, obcisłego w pasie, wyłaniał się na piersi żabot koronkowy; a krawat wytworny o kilku węzłach zmuszał go do noszenia wysoko pięknej, ciemnej głowy, pełnej powagi i dystynkcyi. Miał inny wygląd, niż zwykle, ów wygląd szczególny, jaki strój odmienny nadaje nagle twarzom najbliższych nawet znajomych.
Janina osłupiała patrzyła nań, jakby go widziała po raz pierwszy i wydał się jej nieskończenie wytwornym, wielkim panem od stóp do głowy.
Skłonił się jej, pytając z uśmiechem:
— I cóż, czy moja kuma gotowa?
Wybąkała:
— Jak to? Co to ma być?
— Dowiesz się niezadługo — rzekł baron.
Zajechała kareta, pani Adelajda wyszła ze swego pokoju z wielką okazałością, wsparta na ramieniu Rozalii, która wydawała się tak oszołomioną elegancyą pana de Lamare, że mateczka szepnęła:
— Powiedz-no wicehrabio, zdaje się, że naszej garderobianie przypadłeś do gustu.
Poczerwieniał wyżej uszu i udając, że nie słyszy, podjął z krzesła duży bukiet i podał go Janinie. Wzięła go, jeszcze bardziej zdziwiona. Wszyscy czworo wsiedli do karety, a kucharka Ludwika, która przyniosła baronowej trochę zimnej zupy dla pokrzepienia, oświadczyła:
— To doprawdy, proszę jasnej pani, jakby wesele.
Wysiedli w Yport, a w miarę jak zbliżali się ku wsi, majtkowie w świeżej odzieży, na której widniały jeszcze ślady niedawnego prasowania, wychodzili z domów, kłaniali się, ściskali rękę barona i przyłączali się, idąc za nimi, jakby za procesyą.
Wicehrabia podał ramię Janinie i oboje ruszyli przodem.
Przed kościołem przystanęli; ukazał się wielki, srebrny krzyż, niesiony prościuteńko przez chłopczynę od chóru, gdy inne chłopię białe i czerwone niosło urnę z święconą wodą, w której mokło kropidło.
Za nimi szli trzej starzy śpiewacy z chóru, z których jeden kulał, następnie organista, wreszcie proboszcz, na którego spiczastym brzuchu wydymała się złocona stuła, z krzyżem na przedzie. Pozdrowił ich uśmiechem i skinieniem głowy i z nawpół zmrużonemi oczyma, poruszając usta niedosłyszalnym szeptem modlitwy, w birecie głęboko wciśniętym, ruszył ze swym sztabem w białych komżach, w kierunku morza.
Na wybrzeżu tłum liczny otaczał nową łódź, uwieńczoną kwiatami. Maszt, żagiel, liny przystrojone były w długie wstęgi, fruwające na wietrze, a na samym przedzie imię „Janina“ widniało w złoconych literach.
Ojciec Lastique, właściciel tej łodzi, sporządzonej na koszt hrabiego, wysunął się na czoło orszaku. Wszyscy mężczyźni ruchem równoczesnym odkryli głowy, a grupa pobożnisiów, w szerokich, czarnych płaszczach, sutymi fałdami spływających z ramion, przyklękła kołem na widok krzyża.
Proboszcz, pomiędzy dwoma chórzystami, przystanął u jednego z punktów wylądowania, przy drugim zaś trzej starzy śpiewacy, brudni przy białych swych komżach, o podbródkach włochatych, poważnych minach, z oczyma utkwionemi w śpiewnik kościelny, na całe gardło wrzeszczeli w jasny poranek.
Ilekroć chwytali oddech, organista sam jeden ryczał ze wszystkich sił na trąbie, a szare jego oczka zupełnie znikały wśród wzdętych policzków. Nawet skóra czoła i szyi jakoby się odklejała od ciała, tak mocno wzdymały się przy trąbieniu.
Morze, nieruchome i przeźrocze, zdawało się uczestniczyć w skupieniu temu chrztu łodzi, która zaledwie się poruszając, z cichym szelestem grabi, przesuwanych po żwirze, zagarniała leciuchne, na palec wysokie fale. A duże mewy, białe, o rozpostartych skrzydłach, zataczając kręgi w błękicie, oddalały się, to znów zawracały lotem kolistym ponad głowy klęczących tłumów, jakby także chciały widzieć, co się tam dzieje.
Przez jakie pięć minut wyli wszyscy: amen, poczem śpiewy zamilkły, a ksiądz tłustym swym głosem wygdakał parę słów łacińskich, z których rozróżniano tylko donośnie rozbrzmiewające końcówki.
Następnie okrążył łódź, skrapiając ją wodą święconą, poczem zaczął mruczeć pacierze, krocząc brzegiem morza ku chrzestnym rodzicom, którzy trzymając się za ręce, stali bez ruchu.
Młody człowiek zachował nienagannie poważny wyraz pięknego chłopca, lecz dziewczyna, dławiona nagłem wzruszeniem, omdlewająca, zaczęła drzeć tak silnie, że zęby jej szczękały. Marzenie, prześladujące ją od pewnego czasu, przybrało nagle, jakby pod wpływem halucynacyi, pozór rzeczywistości. Mówiono o ślubie, ksiądz błogosławił, mężczyźni w komżach intonowali modlitwy; a może to jej ślub!
Czy naprawdę czuje w palcach dreszcz nerwowy, a wzburzenie jej serca czyżby wzdłuż żył przebiegało do serca sąsiada? Czy rozumie, odgaduje i ulega jak ona miłosnemu upojeniu? Czy może tylko wie z doświadczenia, że żadna kobieta nie zdoła mu się oprzeć? Nagle uczuła, że ściska jej rękę, z początku leciuchno, potem silniej, coraz silniej, jakby ją chciał złamać. — I nie zmieniając wyrazu twarzy, że nikt nie mógł zauważyć, powiedział, tak, z pewnością, powiedział bardzo wyraźnie:
— Och, Janino, gdybyś chciała, mogłyby to być nasze zaręczyny.
Skłoniła głową ruchem bardzo powolnym, mającym może powiedzieć: tak. A ksiądz, wciąż jeszcze kropiący święconą wodą, paru kroplami obryzgał im palce.
Ceremonia się skończyła. Kobiety powstały z klęczek. Odwrót dokonał się w nieładzie. — Krzyż w rękach pacholęcia z chóru utracił swą godność, chwiejąc się to w prawo, to w lewo, lub pochylając się naprzód, jakby mu miał spaść na nos. Ksiądz nie szeptał już pacierzy, lecz szybko biegł gdzieś z tyłu; śpiewacy i organista zniknęli boczną uliczką, by co szybciej zrzucić strój uroczysty, a majtkowie grupami rozbiegli się w różnych kierunkach. Tasama myśl, nasuwająca im jakoby woń kuchenną, przyspieszała ich kroki, ślinę napędzała do ust, zstępując aż do głębi brzuchów, w których odzywały się kiszki.
Dobre śniadanie czekało ich też na zamku w Peuples.
Na podwórzu pod jabłoniami stał wielki stół. Sześćdziesiąt osób, rodziny majtków i wieśniaków, zajęły miejsca. Baronowa w pośrodku miała za sąsiadów dwóch księży — proboszcza z Yport i z Peuples. Naprzeciw niej baron pomiędzy wójtem a wójtową, chudą, starą już wieśniaczką, na wszystkie strony rozsyłającą ukłony. Miała twarz wąską, wtłoczoną w duży czepiec normandzki, istną głowę kury o białym czubku, o oku całkiem krągłem i ciągle zdziwionem; a jadła tez szybkimi, drobnymi kąskami, jak gdyby nosem zdziobywała z talerza kruszyny.
Janina obok ojca chrzestnego podróżowała po krainie szczęścia. Nic już nie widziała, nic nie wiedziała, milcząc w radosnem pomieszaniu.
Spytała:
— Jak panu na imię?
Odparł:
— Julian. Pani nie wiedziała?
Nie odpowiedziała, mówiąc sobie w myśli:
— Jakże często będę imię to powtarzać!
Po skończonej uczcie pozostawili podwórze majtkom, a sami przeszli na drugą stronę zamku. — Baronowa zabrała się do swego marszu, wsparta na ramieniu barona i w towarzystwie obydwóch księży. Janina i Julian doszli aż do gaiku i wkrótce znaleźli się na wąskiej ścieżynie wśród zarośli. Nagle on pochwycił jej ręce:
— Powiedz, czy chcesz być moją żoną?
Jeszcze niżej pochyliła głowę, a gdy on wyszeptał: — Odpowiedz, błagam! — podniosła ku niemu oczy bardzo powoli, a w tem spojrzeniu on wyczytał odpowiedź.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.