Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pewnego ranka baron wszedł do pokoju Janiny, zanim jeszcze wstała, i usiadłszy na brzegu, łóżka, rzekł:
— Wicehrabia Lamare prosił nas o twoją rękę.
Miała ochotą ukryć twarz pod kołdrą.
Ojciec ciągnął:
— Odłożyliśmy odpowiedź na później.
Szybko chwytała powietrze, zdławiona wzruszeniem.
Po upływie minuty baron, uśmiechając się, dodał:
— Nie chcieliśmy nic postanawiać bez ciebie. My z matką nie jesteśmy przeciwni temu małżeństwu, lecz nie chcemy cię też namawiać. Ty jesteś znacznie bogatszą od niego, lecz gdy chodzi o szczęście całego życia, nie można zważać na pieniądze. On nie ma już rodziców; jeślibyś więc wyszła za niego, wszedłby do naszego domu jako syn, gdy w innym wypadku ty, córka nasza, musiałabyś iść do obcych. — Chłopiec nam się podoba. A tobie, czyżby ci się podobał?
Zarumieniona wyżej uszu, wyjąkała:
— Tak, ojczulku.
A ojciec, patrząc jej głęboko w oczy i ciągle się śmiejąc, mruknął:
— Bo ja trochę wątpiłem, panienko.
Do samego wieczora była jakby pijana, nie wiedząc, co robi, machinalnie biorąc jedne przedmioty za drugie, a nogi się pod nią uginały, pomimo, że wcale nie chodziła.
Około godziny szóstej, gdy z mateczką siedziała pod wiązem, zjawił się wicehrabia.
Serce Janiny zaczęło bić jak szalone. Młody człowiek podchodził ku nim, nie wydając się wzruszonym. Stanąwszy tuż obok, ujął palce baronowej i ucałował je, następnie podniósł kolejno do ust drżącą rękę dziewczyny i całemi wargami złożył na niej pocałunek długi, pełen wdzięczności.
I rozpoczął się radosny okres narzeczeństwa. Rozmawiali ze sobą sam na sam w kątach salonu, lub siedząc w gaju na skarpie, naprzeciwko wydmy piaszczystej. Często przechadzali się też w alei mateczki; on mówił o przyszłości, ona słuchała, oczyma biegnąc za śladem, wydeptanym powłóczącą nogą baronowej.
Powziąwszy raz decyzyę, chciano przyspieszyć wykonanie; postanowiono tedy, że ślub odbędzie się za sześć tygodni, 15-go sierpnia, i że młoda para wyruszy natychmiast w podróż poślubną. Zapytana, do jakiego kraju pragnie wyjechać, Janina oświadczyła się za Korsyką, gdyż będą tam mogli być bardziej odcięci od świata, niż w miastach włoskich.
Czekali tedy chwili połączenia bez zbytniej niecierpliwości, lecz przejęci, kołysani uczuciem tkliwości rozkosznej, wysączając czar słodki pieszczot delikatnych, uścisku palców, spojrzeń miłosnych tak długich, że dusze zdawały się w nich jednoczyć, równocześnie niepokojeni mętnem pragnieniem zespolenia całkowitego.
Postanowiono nie prosić nikogo na ślub, z wyjątkiem ciotki Lizy, siostry baronowej, żyjącej jako pensyonaryuszka w klasztorze wersalskim.
Po śmierci ojca, baronowa chciała zatrzymać siostrę u siebie, lecz stara panna, opanowana wprost manią prześladowczą, że wszystkich krępuje, będąc bezużyteczną i natarczywą, usunęła się do jednego z owych klasztorów, wynajmujących pomieszkanie ludziom smutnym i samotnym.
Od czasu do czasu odwiedzała rodzinę, by z nią spędzić miesiąc lub dwa.
Była to kobietka drobna, małomówna, stale się usuwająca, przychodząca jedynie w porze posiłków, by natychmiast wrócić do swego pokoju, w którym ciągle pozostawała zamknięta.
Miała twarz dobrą, postarzałą, pomimo, że miała dopiero lat czterdzieści dwa, oczy łagodne i smutne; w rodzinie była zawsze uważana za zero. Jako dziecko, nie będąc ładną, ni zabawną, nie zaznała nigdy pieszczoty; cicha i łagodna, kryła, się po kątach. I od tego czasu zawsz była ofiarą. Nikt się też nią nie zajmował, jako młodą dziewczyną.
Tułała się po domu, jakby cień lub sprzęt żyjący, który widuje się codziennie, nigdy się o niego nie troszcząc.
Siostra, przyzwyczajona do tego w domu rodzicielskim, uważała ją za istotę zwichniętą, zupełnie bez znaczenia. Obchodzono się z nią ze swobodną poufałością, pod którą kryła się jakoby lekceważąca dobroć. Nazywała się Lizią, a to pieszczotliwe, zdrobniałe imię zdawało się ją krępować. Gdy nie wychodziła za mąż i widziano, że zapewne nigdy nie wyjdzie, przezwano Lizię Lizą. Od przyjścia na świat Janiny nazywała się „ciocią Lizą“, skromną krewniaczką, zawsze czyściutką, strasznie nieśmiałą, nawet wobec własnej siostry i szwagra, którzy ją jednak kochali, uczuciem co prawda dość dziwnem, złożonem z przywiązania chłodnego, bezwiednego współczucia i wrodzonej dobroci.
Niekiedy, mówiąc o rzeczach dawnych, z czasów swej młodości, baronowa, chcąc mniej więcej określić datę, mawiała: Było to w epoce tego szaleństwa Lizy.
Nic więcej o tem nie mówiono; a samo owo „szaleństwo“ było jakoby mgłą tajemniczą przesłonięte.
Pewnego wieczora Liza, licząc lat dwadzieścia, skoczyła do wody, z przyczyny niewiadomej. Ani jej życie, ani zachowanie nie pozwalały się domyślać podobnego szaleństwa. Wyłowiono ją nawpół martwą, a rodzice oburzeni, wznosząc ręce do góry, zamiast szukać przyczyny tajemniczej tego postępku, poprzestali na opowiadaniu o jej „szaleństwie“, taksamo, jak mówili o nieszczęśliwym wypadku konia „Koka“, który niezadługo przedtem złamał nogę i musiano go dobić.
Od owego czasu Lizia, wkrótce przezwana Lizą, poczęła uchodzić za istotę słabą na umyśle. Łagodna wzgarda, jaką okazywali jej najbliżsi, kolejno wsączała się w serca całego otoczenia. Nawet mała Janinka, wiedziona owym naturalnym instynktem dzieci, wcale się nią nie zajmowała, nigdy nie przychodziła rano do jej łóżka, by ją ucałować, nigdy nie wbiegała do jej pokoju. Pokojówka Rozalia, pełniąca najkonieczniejsze posługi w jej pokoju, była chyba jedyną istotą, wiedzącą, gdzie mieści się mieszkanie ciotki Lizy.
Gdy wchodziła do jadalni na śniadanie, „ malutka“ z przyzwyczajenia podawała jej czoło do pocałunku; i na tem koniec.
Jeśli ktoś chciał się z nią widzieć, przyzywano ją przez służącą, a jeśli jej nie było w jej pokoju, nikt się o to nie troszczył, nie myślał o niej, nikomu nie przyszło nigdy do głowy zaniepokoić się, zauważyć:
— Prawda, nie widziałem dziś Lizy.
Jednem słowem, uważano ją za nic; jedna z tych istot, co pozostają nieznane nawet dla swych najbliższych, jakby niezauważone; których śmierć nie czyni w domu pustki; jedna z tych istot, nie umiejących wejść w życie, ni w przyzwyczajenia, ni w miłość tych, obok których żyją.
Gdy mówiono: „ciocia Liza“, słowa te nie budziły u nikogo żadnego oddźwięku. Jak gdyby powiedziano imbryk, lub cukiernica.
Chodziła zawsze kroczkiem szybkim, bezszelestnym, nigdy nie sprawiała najlżejszego szmeru, o nic się nie potknęła, zdawała się wszystkie przedmioty czynić bezdźwięcznymi. Ręce jej zdawały się być z waty, tak leciuchne i delikatne było ich dotknięcie, cokolwiek robiła.
Przybyła teraz w połowie lipca, cała podniecona bliskiem małżeństwem siostrzenicy. Przywiozła mnóstwo podarków, których, jako od niej pochodzących, prawie nie zauważono.
Już drugiego dnia nie czuć było jej obecności.
W niej natomiast fermentowało wzburzenie nadzwyczajne, a oczy nie odrywały się od narzeczonych. Zajęła się przygotowaniem wyprawy z energią niezwykłą, gorączkową, pracując jak zwykła szwaczka w pokoju, w którym jej nikt nie odwiedzał.
Co chwila pokazywała baronowej chustki, które sama obrąbiła, serwetki, na których wyhaftowała monogramy, pytając:
— Adelajdo, czy tak będzie dobrze?
A mateczka, spojrzawszy od niechcenia, odpowiadała:
— Moja biedna Lizo, nie zadajże sobie tyle trudu.
Pewnego wieczora, pod koniec miesiąca, po dniu duszno-upalnym, księżyc ukazał się na niebie, w jedną z tych nocy świetlistych a ciepłych, co to upajają, rozczulają, egzaltują, zdają się rozbudzać w duszach całą poezyę utajoną. Słodkie tchnienie pół wpływało do zacisznego salonu. Baronowa z mężem grali spokojnie w karty w kręgu światła lampy, przyćmionej abażurem; ciotka Liza, siedząc pomiędzy nimi, zajęta była ręczną robótką, a młodzi, wsparci łokciami o parapet otwartego okna, patrzyli w ogród, zalany poświatą miesięczną.
Lipa i wiąz rzucały cienie na duży trawnik, blady i świetlany, biegnący aż po skraj gaju całkiem czarnego.
Ulegając nieprzezwyciężonemu czarowi tej nocy słodkiej, mglistą poświatą wysrebrzającej drzewa i wszystkie kształty, Janina zwróciła się do rodziców:
— Ojczulku, gdybyśmy się przeszli po trawie dokoła zamku?
Nie podnosząc oczu, baron odparł:
— Idźcie dzieci — i znów się zabrał do gry.
Wyszli i zaczęli przechadzać się zwolna po białym trawniku, aż po gaik.
Pora była spóźniona, a oni nie myśleli o powrocie. Baronowa zmęczona, chciała wracać do siebie.
— Trzeba zawołać zakochaną parę — rzekła.
Baron jednym rzutem oka przebiegł duży, wysrebrzony ogród, po którym snuły się dwa cienie.
— Daj im pokój, tak przyjemnie na dworze. Liza na nich zaczeka; nieprawdaż Lizo?
Stara panna podniosła niespokojne oczy i trwożnym swym głosem odparła:
— Rozumie się, zaczekam na nich.
Ojczulek pomógł żonie wstać, a sam będąc znużony upałem dnia, rzekł:
— I ja się położę. — I wyszedł z żoną.
Wtedy z kolei wstała ciotka Liza i zostawiwszy na poręczy fotelu rozpoczętą robotę, włóczkę i szydełko, siadła przy oknie i wsparta na łokciach, zapatrzyła się w noc czarowną.
Narzeczeni chodzili bez końca w poprzek trawnika, od gaiku po platformę, od platformy ku gajowi. Ściskali się za palce, wcale już nie rozmawiając, jakby w niemem zachwyceniu, całkiem zlani z żywą poezyą, wyłaniającą się z ziemi.
— Nagle dostrzegła Janina w obramieniu okna sylwetką starej panny, rysującą się w świetle lampy.
— Patrz — rzekła — ciotka Liza nam się przygląda.
Wicehrabia podniósł głową i głosem obojętnym, świadczącym, że nie jest odbiciem myśli, powtórzył:
— Tak, ciotka Liza nam się przygląda.
I w dalszym ciągu marzyli, przechadzając się zwolna, pełni miłości.
Lecz rosa pokryła już trawy i lekki dreszcz chłodu przebiegł ich postacie.
— Wracajmy już — rzekła.
I wrócili.
Za ich wejściem do salonu ciotka Liza znów podjęła robótką; głęboko nad nią pochyliła głową, a chude jej palce drżały lekko, jakby nadmiernie przemęczone.
Janina podeszła do niej.
— Ciociu, trzeba pójść spać!
Stara panna odwróciła oczy; były czerwone, jakby od płaczu. Zakochani wcale tego nie zauważyli; natomiast młody człowiek dostrzegł nagle, że lekkie trzewiczki dziewczyny były całkiem zroszone. Zdjęty niepokojem, zapytał pieszczotliwie:
— Czy nie zimno tym drogim nóżętom?
Nagle palce ciotki zadrżały tak silnie, że robótka się z nich wysunęła; kłębek wełny potoczył się daleko na podłogę, a ona ukrywszy twarz w dłoniach, konwulsyjnie zaczęła łkać.
Narzeczeni patrzyli na nią w osłupieniu, znieruchomieli. Raptownie Janina rzuciła się jej do kolan, odjęła jej ręce od twarzy i głęboko wstrząśnięta, powtarzała:
— Ciociu Lizo, coś ci się stało?
Wówczas biedaczka, cała skulona od bólu, głosem nabrzmiałym łzami wyjąkała:
— Gdy cię spytał... czy nie zimno... tym... drogim nóżętom?... do mnie nigdy nikt nie mówił w ten sposób... do mnie... nigdy... nigdy...
Janina zdumiona, zdjęta współczuciem, miała jednak chęć zaśmiać się na samą myśl, że kochanek jakiś miałby się zwracać z czułościami do ciotki Lizy; a wicehrabia się odwrócił, by ukryć wesołość.
Ciotka jednak zerwała się nagle i zostawiwszy wełnę z robótką na fotelu, uciekła bez światła do ciemnego korytarza, aby po omacku dostać się do swego pokoju.
Pozostawszy sami, narzeczeni spojrzeli na siebie, rozbawieni i wzruszeni.
Janina szepnęła:
— Biedna ciotka! Julian zaś dodał:
— Coś jej się w głowie pokręciło dziś wieczór.
Trzymali się za ręce, nie mając jakoś zamiaru się rozstać i zwolna, zwolna usta ich się zbliżały i zamieniły pierwszy pocałunek przed pustym fotelem ciotki Lizy.
Następnego dnia żadne z nich nie myślało już o łzach starej panny.
W ciągu dwóch tygodni, poprzedzających ślub, Janina była dość spokojna, jak gdyby wyczerpana rozkosznemi wzruszeniami.
Nie miała też czasu rozmyślać ranną godziną w dniu rozstrzygającym. — Doznawała tylko wielkiego uczucia pustki w całym organizmie, jak gdyby krew, kości, ciało stopniały były pod jej skórą, a dotykając przedmiotów, zauważyła, że palce jej drżą silnie.
Panowanie nad sobą odzyskała dopiero w kaplicy kościelnej, przed ołtarzem.
Zamężna! Więc jest mężatką! Kolejność rzeczy, ruchów, zdarzeń dokonanych od rana, wydawała się jej snem, snem prawdziwym. Istnieją chwile, gdy wszystko wokół nas zdaje się zmienionem; nawet gesty mają znaczenie nowe, a godziny wydają się niejako przestawione.
Czuła się oszołomioną, a przedewszystkiem zdumioną. Jeszcze wczorajszego wieczora nic w jej życiu nie było zmienionem; tylko ciągła nadzieja jej życia stawała się coraz to bliższą, niemal już uchwytną. Zasnęła młodą dziewczyną, a teraz jest oto kobietą.
Przekroczyła zatem baryerę, za którą kryje się niejako przyszłość z całą swą radością, z całem szczęściem wyśnionem. Miała wrażenie, ze rozwarły się przed nią podwoje, że wejść ma teraz w krainę Oczekiwanego.
Ceremonia się skończyła. Przeszli do zakryjstyi, niemal pustej, gdyż nikogo nie zaproszono na ślub i orszak wyszedł z kościoła.
Gdy ukazali się w bramie kościoła, rozległ się huk tak potężny, że panna młoda drgnęła, a baronowa wydała krzyk. Była to salwa, dana przez wieśniaków; od tej chwili aż do powrotu na zamek ustawicznie rozlegały się wystrzały.
Podano przekąskę dla rodziny, proboszcza miejscowego i jego kolegi z Yport, pana młodego i świadków ślubu, bogatych gospodarzy z sąsiedztwa.
Następnie przechadzano się po ogrodzie, czekając obiadu. Baron i baronowa, ciotka Liza, mer i ksiądz Picot, zaczęli przebiegać aleję mateczki; w alei zaś przeciwległej ksiądz, przechadzając się dużymi krokami, czytał swój brewiarz.
Od drugiej strony zamku dolatywały odgłosy hałaśliwej zabawy wieśniaków, spijających jabłecznik pod jabłoniami. Cała wieś w odświętnych strojach wypełniała podwórze. Chłopcy i dziewczęta uganiali po placu.
Janina i Julian przebyli gaik, następnie zarośla i w milczeniu patrzyli na morze. Jakkolwiek był dopiero sierpień, powietrze było chłodne; wiał wiatr północny, a wielka tarcza słoneczna twardo błyszczała na niebie, niepokalanie błękitnem.
Młodzi, szukając schronienia przed wiatrem, przebyli wydmą i skierowali się na prawo ku falistej, zalesionej dolinie, opadającej ku Yport. Zaledwie wkroczyli w gęstwę leśną, ustał wszelki podmuch wiatru; zeszli więc z drogi na wąską ścieżyną, wijącą się pod baldachimem liści. Zaledwie mogli iść przed siebie, aż oto nagle uczuła ramię, zwolna oplatające jej kibić.
Nic nie mówiła, dysząc, z wylękłem sercem i zapartym oddechem. Gałęzie niskie dotykały ich włosów; musieli się nieraz pochylać, aby przejść. Zerwała listek; dwie boże krówki, niby dwie drobniuchne czerwone muszelki, przytulone były pod spodem.
Wtedy całkiem niewinnie, nieco już uspokojona, rzekła:
— Patrz, oto parka.
Julian ustami musnął jej ucho, szepcząc:
— Dziś wieczór zostanie pani moją żoną.
Jakkolwiek w ciągu pobytu na wsi dowiedziała się wielu rzeczy, niemniej myślała dotąd jedynie o poezyi miłości i słowa jego ją zdumiały. Jego żoną? alboż nią już nie jest?
Zaczął ją obsypywać szybkimi pocałunkami w skronie i szyję, gdzie fryzowały się pierwsze włoski. Nieprzyzwyczajona do męskich pocałunków, za każdorazowem dotknięciem doznawała wstrząsu i instynktownie przechylała głowę na drugą stronę, by uniknąć pieszczoty, która ją jednak czarowała.
Nagłe znaleźli się na skraju lasu. Przystanęła zmieszana, że się tak oddalili od zamku.
— Co tam pomyślą? Wracajmy — rzekła.
Cofnął ramię, opasujące jej kibić, a odwróciwszy się, stanęli tuż naprzeciw siebie, twarz przy twarzy, tak blisko, że czuli wzajem swój oddech i zamienili spojrzenia. Spoglądali na siebie jednem z tych spojrzeń mocnych, ostrych, przenikliwych, zespalających niejako dwie dusze. Szukali się w swych oczach, poza oczyma, w tej nieznanej, nieprzeniknionej sferze istnienia; badali się pytaniem niemem a uporczywem. Czem będzie jedno dla drugiego? Jakiem będzie życie, które razem rozpoczną? Jakie dla siebie wzajem rezerwują szczęście, radość, czy rozczarowanie w długiem, nierozwiązalnem sam na sam małżeńskiem? I oboje doznali wrażenia, że nigdy się jeszcze nie byli widzieli.
Nagle Julian, kładąc obie ręce na ramionach żony, całemi ustami złożył na jej ustach pocałunek głęboki, jakiego nigdy jeszcze nie otrzymała. Pocałunek ten wnikał jej w żyły aż do szpiku kości; doznała wstrząsu tajemniczego, a tak silnego, że obiema rękami gwałtownie odepchnęła Juliana, a sama omal że nie padła w tył.
— Chodźmy stąd, chodźmy — mamrotała.
Nie odpowiedział, lecz ujął obydwie jej ręce i zatrzymał w swoich.
Nie zamienili już ani jednego słowa, wracając do domu. Reszta popołudnia zdawała się dłużyć.
Z zapadającym zmierzchem siedli do stołu.
Obiad był dość krótki i skromny, wbrew zwyczajom normandzkim. Pewien rodzaj zakłopotania krępował biesiadników. Tylko dwaj księża, mer i czterech gospodarzy, zaproszonych na obiad, okazywało trochę owej rubasznej wesołości, mającej towarzyszyć uroczystości weselnej.
Śmiech zdawał się zamierać, ożywiany od czasu do czasu jakiemś słówkiem mera. Dochodziła godzina dziewiąta — zabierano się do kawy. Na pierwszem podwórzu pod jabłoniami rozpoczął się już bal chłopski. Przez otwarte okno widać było całą zabawę. Ogarki, płonące wśród gałęzi, nadawały listkowiu odcień szarawo-zielony. — Gawiedź skakała, wyjąc dziką melodyę taneczną, przy słabym akompaniamencie dwóch skrzypicieli i jednego klarnecisty, usadowionych na stole kuchennym, jakby na estradzie. Wrzaskliwe śpiewy wieśniaków głuszyły całkowicie dźwięki instrumentów, a nikła muzyka, rozdzierana przez głosy wyuzdane, zdawała się opadać z nieba strzępami, drobnymi urywkami kilku rozprószonych tonów.
Dwie baryły, otoczone płonącemi pochodniami, dostarczały tłumom napoju. Służące ustawicznie płukały szklanice i czary w szafliku, by ociekające jeszcze wodą stawiać pod kurki, z których płynęła czerwona struga wina, lub złota struga jabłecznika. A spragnieni tancerze i spokojni starcy i dziewki zlane potem — wszyscy się tłoczyli, wyciągali ręce, by kolejno pochwycić którąkolwiek czarę i wielkimi łykami, przechyliwszy głowę, wlewać do gardzieli napój ulubiony.
Na stole stały stosy chleba, masła, sera i kiełbas. Od czasu do czasu ktoś połykał kęs, a ta zabawa, zdrowa i jurna, pod sklepieniem iluminowanych drzew, budziła w posępnych biesiadnikach na sali chęć przyłączenia się do tańców, picia z brzuchów olbrzymich kadzi i przygryzania chlebem z masłem i surową cebulą.
Mer, wybijając takt swym nożem, wykrzyknął:
— U dyaska, to ci zabawa, niby drugie wesele w Galilei.
Odpowiedziano tłumionym śmiechem. Ale ksiądz Picot, przeciwnik naturalny władzy świeckiej, odparł:
— Chciał pan powiedzieć: w Kanie.
Tamten jednak nie przyjął nauki.
— Nie, księże dobrodzieju, ja się znam na rzeczy; jeśli mówię w Galilei, to ma być w Galilei.
Wstali od stołu i przeszli do salonu. Następnie trochę podochoceni, goście zmieszali się na chwilę z chłopstwem, poczem się rozeszli.
Baron i baronowa sprzeczali się po cichu. Pan i Adelajda, bardziej zadyszana niż kiedykolwiek, zdawała się odmawiać żądaniu męża; nakoniec rzekła niemal głośno:
— Nie, mój drogi, ja nie mogę, nie potrafiłabym się do tego zabrać.
Wtedy ojczulek, widocznie wzburzony, odszedł od niej i zbliżył się do córki.
— Córuchno, możebyś się ze mną przeszła?
Bardzo wzruszona odparła:
— Jak chcesz, ojczulku.
I wyszli. Zaledwie stanęli w bramie, suchy wietrzyk wionął im w twarz — ów chłodny wiatr letni, zwiastujący już jesień.
Chmury pędziły po niebie, przesłaniając, to znów odsłaniając gwiazdy.
Baron przyciskał do siebie ramię córki, czule ściskając jej rękę. Przez parę chwil szli w milczeniu. — On wydawał się niezdecydowanym, zmieszanym. Wreszcie powziął postanowienie,
— Pieszczotko, mam oto spełnić rolę trudną, która należałaby się twej matce; ponieważ ona jednak odmówiła, ja musiałem się jej podjąć. Nie wiem, o ile jesteś obeznaną ze sprawami życiowemi. Są to tajemnice, starannie ukrywane przed dziećmi, a zwłaszcza przed dziewczętami, które mają zachować umysł czysty, niepokalanie czysty, aż do chwili, kiedy je oddajemy w objęcia mężczyzny, mającego dbać o szczęście powierzonej mu kobiety. On to ma podnieść zasłonę, kryjącą słodką tajemnicę życia. Ale dziewczyna, o ile żaden domysł nie skaził jeszcze jej niewinności, często się buntuje przeciw rzeczywistości, trochę brutalnej, ukrytej poza marzeniem. Zraniona na duszy, zraniona nawet na ciele, odmawia małżonkowi tego, co prawo, prawo ludzkie i prawo przyrodzone, przyznają mu jako jego prawo bezwzględne. — Nie mogę ci, kochanie, więcej powiedzieć; nie zapomnij tylko o tem, że całkowicie należysz do swego męża.
Ile właściwie wiedziała? ile się domyślała? Zaczęła drżeć całem ciałem, zdjęta nagle melancholią bolesną, gnębiącą jak przeczucie.
Wrócili do zamku. W drzwiach salonu przystanęli, zaskoczeni widokiem niespodzianym. Pani Adelajda szlochała na sercu Juliana. Jej łkania, głośne łkania, wyrzucane jakby przez miech kowalski, zdawały się wydobywać równocześnie z nosa, ust i oczu; a młody człowiek, osłupiały, niezręczny, podtrzymywał grubą kobietę, rozpaczającą w jego ramionach i polecającą mu swą pieszczotką, swą ukochaną, ubóstwianą córeczkę.
Baron podbiegł ku nim.
— Och, bez scen, bez roztkliwiań, proszę — i ująwszy żoną pod ramię, usadowił ją w fotelu.
Zaczęła chustką osuszać sobie twarz, gdy on zwrócił się do Janiny:
— No, maleńka, szybko ucałuj matką i idź spać.
Sama bliska płaczu, szybko ucałowała rodziców i wybiegła.
Ciotka Liza cofnęła się już była do swego pokoju. Baronostwo zostali sami z Julianem, i wszyscy troje byli tak zmieszani, że nie wiedzieli, co mówić; obaj mężczyźni w strojach wieczorowych stali zadumani, a pani Adelajda znękana na swym fotelu, wydobywała z gardła ostatnie szlochy. Gdy zakłopotanie stawało się coraz nieznośniejsze, baron zaczął mówić o podróży, w którą młodzi mieli wyruszyć za parą dni.
Janina w swoim pokoju pozwalała się rozbierać przez Rozalię, wylewającą istne strugi łez. Niepewnemi rękoma błądząc na chybił trafił, nie mogąc znaleść tasiemek, ni szpilek, wydawała się istotnie bardziej jeszcze wzruszoną od swej pani. Janina nie zwracała jednak uwagi na łzy służącej; miała wrażenie, że dostała się do innego świata, wyjechała na inną kulę ziemską, i oto odcięta jest od wszystkiego, co znała dotąd i kochała. Wszystko w jej życiu i myśli wydawało się jej wzburzonem do samych podstaw; nasunęło się jej nawet pytanie dziwne: czy ona właściwie kocha swego męża? Nagle bowiem wydał się jej człowiekiem obcym, którego zaledwie zna. Przed trzema miesiącami nie wiedziała o jego istnieniu, a teraz jest jego żoną. Czemu? Czemu tak szybko wpadać w małżeństwo, niby w jamę otwartą?
W nocnej bieliźnie wsunęła się do łóżka, a pościel, trochę chłodna, wywołując na ciele dreszcz, spotęgowała jeszcze to uczucie zimna, samotności, smutku, od dwóch godzin ciążącego na jej duszy.
Rozalia wybiegła, ciągle szlochając, a Janina czekała. Czekała trwożna, z sercem ściśniętem, tego czegoś odgadywanego, zapowiedzianego w słowach niejasnych przez ojca, tego objawienia tajemniczego, wielkiego misteryum miłości.
Trzy lekkie stuknięcia do jej drzwi — jakkolwiek nie słyszała, by ktoś wchodził był na schody. Wzdrygnęła się cała i nie odpowiadała. Zastukano ponownie i zgrzytnęła klamka. Ukryła głowę pod kołdrę, jak gdyby złodziej wtargnął był do jej pokoju. Obuwie zaskrzypiało na posadzce i nagle dotknięto jej łóżka.
Drgnęła nerwowo i wydała krzyk stłumiony, a wysunąwszy głowę z pod kołdry, ujrzała stojącego przy łóżku Juliana, który patrzył na nią z uśmiechem.
— Och, jakie mnie pan przestraszył! — rzekła.
Odparł:
— Wiec pani mnie się nie spodziewała?
Nie odpowiadała. Był w toalecie wieczoromwej, ze swą poważną miną pięknego chłopca; a ją zdjął wstyd okropny, ze mężczyzna, o powierzchowności tak nienagannej, widzi ją w łóżku.
Nie wiedzieli, co mówić, co robić, nie śmieli nawet patrzeć na siebie w tej chwili ważnej i rozstrzygającej o szczęściu domowem całego życia.
Może wyczuwał niejasno, jakie niebezpieczeństwo przedstawia ta walka, jakiej wymaga subtelności, panowania nad sobą, czułości wyrafinowanej, by nie dotknąć niezmiernie delikatnej, wstydliwej duszy dziewczęcej, karmionej marzeniami.
Więc łagodnie ujął jej rękę i ucałował, poczem klękając przed łóżkiem, niby przed ołtarzem, głosem cichutkim jak tchnienie spytał:
— Czy mnie pani zechce kochać?
A ona, nagle uspokojona, uniosła z poduszki głowę, otoczoną obłokiem koronek i z uśmiechem odparła:
— Wszak ja już pana kocham.
Wsunął sobie do ust wypieszczone paluszki żony i głosem, zmienionym przez ten knebel z ciała, rzekł:
— A czy otrzymam dowód miłości?
Ponownie zmieszana, nie rozumiejąc dobrze, co mówi, a tylko pamiętna słów ojca, odparła:
— Należę do ciebie, mój przyjacielu.
Zaczął piąstkę jej okrywać wilgotnymi pocałunkami i zwolna powstając z klęczek, zbliżał się do jej twarzy, którą znów ukrywała pod kołdrą.
Nagle, zarzuciwszy jedno ramią w poprzek łóżka, w pół ją objął przez kołdrą, zaś drugie ramię wsunął pod poduszką i unosząc wraz z nią głowę żony, cichutko, całkiem cichutko spytał:
— Więc zrobi mi troszeczkę miejsca obok siebie?
Strach ją zdjął, strach instynktowny i wyjąkała:
— Och, nie jeszcze, proszę.
Zdawał się rozczarowanym, trochę dotkniętym, i tonem wciąż jeszcze błagalnym, lecz trochę już porywczym, odparł:
— Poco czekać, skoro na tem przecież skończymy?
Zadrasnął ją tem powiedzeniem, lecz uległa i zrezygnowana, powtórzyła jak wpierw:
— Należę do ciebie, mój przyjacielu.
Wtedy zniknął szybko w garderobie, a ona słyszała dokładnie wszystkie jego ruchy, szelest zdejmowanych sukien, dźwięk monety w kieszeni i odgłos zrzucanych kolejno trzewików.
I nagle w kalesonach i skarpetkach przeszedł szybko pokój, by zegarek położyć na kominku. Następnie wbiegł szybko do sąsiedniego pokoju, coś się tam jeszcze krzątał, a Janina, czując, że podchodzi, odwróciła się plecyma i przymknęła oczy.
Podskoczyła, jakby chciała rzucić się na podłogę, gdy obok swej nogi uczuła nagle drugą, zimną i włochatą; i ukrywszy twarz w dłoniach, bezprzytomna, gotowa krzyczeć z pomieszania i strachu, wkuliła się w sam kącik łóżka.
Ale on chwycił ją w objęcia, pomimo, że leżała wciąż odwrócona, pożądliwie całując jej szyję, koronki faliste czepeczka i haftowany kołnierz nocnej koszuli.
Leżała bez ruchu, skostniała, w trwodze potwornej, czując, jak silna ręka szuka jej piersi, którą zakrywała łokciami. — Dyszała ciężko, wzburzona tem brutalnem dotknięciem, czując przedewszystkiem chęć ucieczki, wybiegnięcia z tego pokoju, zamknięcia się gdzieś, zdała od tego człowieka.
A on się nie ruszał. Czuła na plecach ciepło jego ciała. Więc strach jej rozwiał się jeszcze i nagle pomyślała, że potrzebuje się tylko odwrócić i pocałować go.
Wreszcie zdawał się niecierpliwić i głosem zasmuconym rzekł:
— Więc nie chce zostać moją żoneczką?
A ona szepnęła poprzez palce:
— Alboż nią nie jestem?
Z odcieniem złego humoru odparł:
— Ależ moja droga, proszę ze mnie nie drwić.
Całkiem wzburzona niezadowolonym tonem jego głosu, odwróciła się nagle, by go prosić o wybaczenie.
Pochwycił ją wpół jak szalony, trawiony żądzą, i pocałunkami szybkimi, kąszącymi, obłędnymi, okrywał całą jej twarz i kark i szyję, ogłuszając ją pieszczotą namiętną. Roztworzyła ręce i leżała bezwładna wobec jego zabiegów, nie wiedząc już, co robi ona, lub on, w oszołomieniu myśli, nie pozwalającem jej nic rozumieć. Nagłe szarpnął nią ból przejmujący i poczęła jęczeć, gdy on posiadł ją całkowicie i gwałtownie giął w swych objęciach.
Co się stało potem? Zgoła nie pamiętała, straciwszy głowę; zdawało się jej tylko, że wargi jej zasypywał gradem szybkich pocałunków wdzięczności.
A później zapewne do niej mówił, a ona odpowiadała. Następnie znów podjął próby, które odparła przerażona, a wyrywając mu się, dotknęła na jego piersi gęstego owłosienia, które czuła już była wpierw na swej nodze i cofnęła się pełna lęku.
Zmęczony nareszcie bezskutecznem naleganiem, leżał spokojnie na wznak.
A ona poczęła rozmyślać i zrozpaczona do głębi duszy, rozczarowana szałem, który wyobrażała sobie tak całkiem inaczej, zawiedziona w najdroższych oczekiwaniach, pozbawiona szczęścia wyśnionego, mówiła sobie:
— Oto, co znaczy być żoną; więc to tak, tak!
I długo tak leżała, nieszczęśliwa, błądząc wzrokiem po tapetach, przedstawiających starą legendę o miłości.
Gdy jednak Julian nic nie mówił i nie poruszał się, powoli skierowała spojrzenie na niego i ujrzała, że śpi! Spał z ustami nawpół otwartemi, z twarzą spokojną! Spał!
Nie mogła wprost uwierzyć, oburzona, bardziej dotknięta tym jego snem, niż poprzednią brutalnością, czując, że obchodzi się z nią, jak z pierwszą lepszą. On może spać w taką noc? Więc to, co zaszło między nimi, nie ma dla niego żadnego znaczenia? Och, jużby wolała, aby ją bił, gwałcił w dalszym ciągu, męczył pieszczotą ohydną aż do utraty przytomności.
Pozostała tak nieruchoma, wsparta na łokciu, pochylona nad nim, słuchając, jak z nawpół otwartych ust wydobywa się lekki szmer, chwilami przechodzący w chrapanie.
Dzień nadchodził, początkowo mglisty, następnie z każdą chwilą jaśniejszy, różowszy, promienniejszy.
Julian otworzył oczy, ziewnął, wyciągnął ramiona, spojrzał na żoną, uśmiechnął się i spytał:
— Czy dobrze spałaś, moja droga?
Zauważyła, że mówi jej teraz „ty“, i zdumiona odparła:
— Tak. A pan?
Odparł:
— Och, ja doskonale.
I zwróciwszy się do niej twarzą, pocałował ją i zaczął mówić całkiem spokojnie. Rozwijał plan życia, oparty na oszczędności, a słowo to, powtarzając się kilkakrotnie, zadziwiło Janinę. Słuchała, zaledwie chwytając znaczenie słów, patrzyła na niego, a tysiąc rzeczy przelatywało jej przez głowę, nie musnąwszy nawet jej myśli.
Wybiła godzina ósma.
— Trzeba wstać — oświadczył. — Narazilibyśmy się na śmieszność, zostając za długo w łóżku.
I wstał pierwszy, a skończywszy swoją toaletę, uprzejmie pomagał żonie, nie pozwalając przywołać Rozalii.
Wychodząc, przystanął jeszcze we drzwiach.
— Wiesz, tak między sobą to możemy się już teraz tykać, ale wobec rodziców lepiej jeszcze zaczekać. Będzie to całkiem naturalne po powrocie z naszej podróży poślubnej.
Zjawił się dopiero do śniadania. A dzień upłynął jak zwykle, jak gdyby nie było zaszło nic nowego. Tylko że w domu był jeszcze jeden mężczyzna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.