Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Zaczęło się dla Janiny życie czarowne i swobodne. Czytała, marzyła i wałęsała się sama po okolicy. Wolnym krokiem błąkała się po drogach, zatopiona w marzeniach, lub też skacząc, zbiegała w dolinki kręte, o zboczach, okrytych złotem runem kwitnącego janowca, niby lamą złocistą. Silna i słodka woń kwiecia, spotęgowana upałem, upajała ją, jak wino pachnące, a odległy szum fal nadbrzeżnych burzą rozniecał w jej głowie.
Jakaś omdlałość ciała skłaniała ją czasami do położenia się na bujnej trawie pagórka; a gdy raptownie na skręcie dolinki, poprzez wąski lej zieleni, dostrzegła trójkąt błękitny morza, migocącego w słońcu, z żaglem rozpiętym na horyzoncie, ogarniała ją radość bezprzytomna, niby tajemnicze zstąpienie ku niej szczęścia, stale ją okrążającego.
Zamiłowanie samotności ogarniało ją w łagodnej atmosferze tego świeżego krajobrazu i ciszy krągłego nieboskłonu; siadywała też tak długo na wierzchołkach pagórków, że zajączki przebiegały w podskokach tuż u jej stóp.
A nieraz biegała po skałach nadmorskich, podniecona lekkiem tchnieniem wybrzeża, cała przejęta rozkoszą ruchu, bez zmęczenia, jak ryba w wodzie, lub jaskółka w powietrzu.
Wszędzie siała wspomnienia, jak ziarna w ziemię rzucane — wspomnienia, których korzenie trwają do śmierci. Zdawało się jej, że cząsteczki swego serca rzuca w te wszystkie zagłębienia dolin.
Namiętnie polubiła kąpiele. Wypływała daleko, że niepodobna jej było dostrzec z wybrzeża, silna, odważna i nie mająca świadomości niebezpieczeństwa.
— Było jej tak dobrze w wodzie zimnej, przeźroczej i błękitnej, kołyszącej ją na swej fali. Gdy była już daleko od brzegu, kładła się na plecy, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, a oczyma zapatrzonemi w lazur ciemny nieba, przecinanego raz wraz chybkim lotem jaskółki, lub białą sylwetką mewy. Nie dochodził tu już żaden szelest, prócz dalekiego szeptu fal, podmywających kamienie przybrzeżne i zmieszanych odgłosów ziemi, dobiegających jeszcze po rozkołysanych falach echem niepewnem, prawie już nieuchwytnem. Następnie stawała i w upojeniu radosnem wydawała głośne okrzyki, obydwiema dłońmi bijąc wodę.
Niekiedy, gdy puściła się zbyt daleko, wysyłano po nią łódkę.
Wracała do zamku, blada z głodu, lecz lekko ożywiona, z uśmiechem na ustach i szczęściem w oczach.
Baron znów obmyślał wielkie przedsięwzięcia gospodarcze; chciał robić próby, organizować postęp, czynić doświadczenia nowemi maszynami aklimatyzować zagraniczne rasy bydła; znaczną część dnia spędzał też na rozmowach z wieśniakami, którzy niedowierzająco kręcili głowami na wszystkie te jego zamierzenia.
Często też wyjeżdżał na morze z majtkami z Yport. Zwiedziwszy wszystkie groty, źródła i zwrotnice w całej okolicy, zapragnął łowić ryby jak prosty marynarz.
W dnie, kiedy wietrzyk wzdymał żagle, na grzbiecie fal unosząc pucołowate skorupy łodzi, a każdy kadłub okrętu wlókł za sobą smugę umykającą, za którą biegły całe gromady ryb, baron w ręce drżącej oczekiwaniem trzymał sznurek, który drga, ilekroć ryba pochwycona usiłuje się wymknąć.
Wyruszał na morze przy świetle księżyca, by brać sieci, nastawione wieczorem. Lubił słuchać trzaskania masztu, oddychać świszczącym wichrem nocy; a gdy po długiem krążeniu odnalazł wreszcie pływające beczki, kierując się jakimś szczytem, wieżycą kościelną lub latarnią morską w Fécamp, chętnie następnie wypoczywał pierwszymi promieniami słońca, zapalającego na pomoście łodzi wachlarzowate refleksy świetlne na błyszczących grzbietach płaszczek, lub tłustych brzuchach turbotów.
Przy każdym obiedzie opowiadał entuzyatycznie o tych swoich wycieczkach; mateczka zaś wzajem mu mówiła, ile razy przebyła długą aleję topoli, tę po prawej stronie, przylegającą do folwarku Couillard, bo ta druga ma za mało słońca.
Ponieważ jej zalecono „używać ruchu“, zapamiętale uprawiała spacery. Zaledwie rozprószył się chłód nocy, schodziła do parku, wsparta na ramieniu Rozalii, otulona mantylą i dwoma szalami, z głową szczelnie osłoniętą czarną kapotką, na którą nasuwano jeszcze czerwoną wełnianą chustę.
Powłócząc lewą nogą, trochę przyciężką, której ślad wyżłobił już na całej drodze tam i na powrót dwie bruzdy, pełne kurzu, pod którym zeschła trawa, rozpoczynała swą nieskończoną przechadzkę od węgła zamku, aż po pierwsze zarośla gaju. U początku i końca tego toru kazała ustawić ławeczki, a co piąć minut przystawała, mówiąc do podtrzymującej ją, biednej, cierpliwej garderobiany:
— Usiądźmy, moje dziecko, jestem trochą zmęczona.
I za każdym takim przystankiem zostawiała na ławce to chustą z głowy, to szal jeden, następnie drugi, później kapotką, wreszcie mantylą, co po obu końcach alei utworzyło dwa spore stosy odzieży, które Rozalia brała na ramią, gdy wracały na śniadanie.
Po południu baronowa znów rozpoczynała te samą przechadzką, krokiem wolniejszym, z dłuższymi przystankami, drzemiąc nawet po godzince na długim fotelu, który za nią toczono.
Nazywała to „swojem ćwiczeniem“, tak samo, jak zwykła była mówić: „moja hypertrofia“.
Lekarz, którego się radziła była przed dziesięciu laty z powodu duszności w piersiach, mówił coś o hypertrofii. Od tego czasu słowo to, którego znaczenia nie rozumiała, utkwiło jej w głowie. Wciąż dawała baronowi i Janinie i Rozalii wyczuwać swe serce, którego już nikt nie mógł odkryć pod ogromem piersi; energicznie natomiast wzbraniała się badaniu przez innego lekarza, z obawy, by nie stwierdził nowych jakich chorób; przy każdej zaś sposobności i tak często mówiła o „swojej“ hypertrofii, jak gdyby cierpienie to ją wyłącznie nawiedziło, niby coś jedynego, do czego nikt więcej nie ma prawa.
Baron mawiał: „hypertrofia mojej żony“, Janina: „hypertrofia mamy“, jak gdyby mówiła: „suknia, kapelusz, parasol“.
W młodości swej była bardzo ładna i smukła, jak trzcina. Walcując w ramionach wszystkich umundurowanych kawalerów Cesarstwa, czytywała „Korynnę“, która jej łzy wyciskała, a romans ten pozostawił na niej jakoby stygmat niezatarty.
W miarę, jak kibić jej stawała się ociężalszą, dusza coraz to poetyczniejszym oddawała się porywom, a gdy otyłość przygwoździła ją do fotelu, myśl ulatywała ku przygodom romantycznym, za których bohaterkę się uważała. Najulubieńsze przywoływała ustawicznie w swych marzeniach, niby aryę pozytywki, którą każdej chwili powtórzyć można za odpowiednim obrotem korby. Wszystkie łzawe opowieści o więźniach i jaskółkach stale zwilżały jej oczy, a lubiła nawet niektóre sprośne piosenki Berangera, jeśli wyrażały jakieś żale.
Czasem spędzała całe godziny nieruchomo, zatopiona w swych marzeniach; ogromnie jej się też podobała obecna jej siedziba, Peuples, jako odpowiednie tło dla przygód jej duszy, przypominając i lasem pobliskim i pustemi wydmami i sąsiedztwem morza powieści Waltera Scotta, w które wczytywała się od kilku miesięcy.
W dnie dżdżyste zamykała się w swym pokoju, by przeglądać, jak mawiała, swoje „relikwie“. Były to dawne jej listy, od matki i ojca, od barona z czasów narzeczeństwa i jeszcze inne.
Trzymała je zamknięte w mahoniowym sekretarzyku, o sfinksach mosiężnych po obu stronach. Specyalnym głosem mawiała do swej pokojówki:
— Rozalio, moje dziecko, przynieś mi szufladkę z „pamiątkami“.
Bona otwierała sekretarzyk, wyjmowała szufladkę, stawiała ją na krześle obok swej pani, która zabierała się do odczytywania powoli tych listów, jednego po drugim, od czasu do czasu roniąc łzy.
Czasem Janina zastępowała Rozalię i prowadziła mateczkę, która jej opowiadała wspomnienia z dzieciństwa. Dziewczyna odnajdywała siebie samą w tych dawnych historyach, dziwiąc się podobieństwu myśli i pokrewieństwu pragnień; bo każde serce mniema, że ono pierwsze i jedyne drgało pod naporem uczuć, które w rzeczywistości rozpierały serca pierwszych stworzeń i będą jeszcze żyć u ostatnich mężczyzn i kobiet.
Powolnym krokom odpowiadało powolne opowiadanie, przerywane chwilami atakami duszności, a wtedy myśl Janiny, odskakując od przygód rozpoczętych, biegła ku przyszłości radosnej, tarzając się w rozkosznych nadziejach.
Pewnego popołudnia, gdy wypoczywały na ławie w głębi parku, nagle ujrzały u skraju alei otyłego księdza, który ku nim podchodził.
Skłonił się zdaleka, przybrał minę uśmiechniętą, złożył ukłon ponowny i rzekł:
— I cóż, jakże się miewamy, pani baronowo?
Był to proboszcz miejscowy.
Mateczka, urodzona w wieku filozofów, wychowana przez ojca niezbyt wierzącego, za dni Rewolucyi, wcale nie chodziła do kościoła, jakkolwiek instynktem religijnym kobiety lubiła księży.
Najzupełniej była zapomniała o proboszczu Picot i zczerwieniła się na jego widok. Poczęła się też odrazu usprawiedliwiać, że nie uprzedziła jego przyjścia. Poczciwiec nie wydawał się jednak dotkniętym; patrzył na Janinę, zrobił jej kompliment, że dobrze wygląda, usiadł, trójgraniasty kapelusz umieścił na kolanach i otarł sobie czoło. Był bardzo gruby, bardzo czerwony i pot z niego spływał strumieniami. Wyjął z kieszeni ogromną chustkę w kratki, przepojoną potem i przesunął nią po twarzy i szyi; zaledwie jednak wilgotna chusta wróciła do czarnych głębi sutanny, gdy nowe krople wystąpiły mu na skórę i spadając na sutannę, wzdętą na brzuchu, w krągłe plamki ścinały kurz, osiadły na szacie.
Był wesół, prawdziwy ksiądz wiejski, pobłażliwy, gadatliwy i poczciwy. Opowiadał rozmaite historye, mówił o sąsiadach, zdając się nie zwracać uwagi, że dwie jego owieczki nie były jeszcze na żadnem nabożeństwie, co u baronowej wypływało z gnuśności, idącej w parze z połowicznością wiary. Janina zaś aż nadto była szczęśliwa, ze wydobyła się z klasztoru, gdzie ją przesycono ceremoniałem religijnym.
Nadszedł tez baron. Jego religia panteistyczna czyniła go obojętnym dla dogmatów. Był uprzejmym dla księdza, którego znał z daleka i zatrzymał go na obiedzie.
Ksiądz umiał się podobać, dzięki owej chytrości bezwiednej, jaką kształtowanie dusz nadaje ludziom najbardziej przeciętnym, zbiegiem okoliczności powołanym do sprawowania władzy nad równymi sobie.
Baronowa była dlań łaskawą, pociągnięta może powinowactwem natur zbliżonych, bo krwista twarz grubasa i jego ciężki oddech miły był jej własnej dyszącej otyłości.
Pod koniec deseru wpadł w doskonały humor i począł sypać facecyami, podniecony dobrym obiadem.
I nagle, jakby pod wpływem szczęśliwej myśli, wykrzyknął:
— Prawda, do parafii mej przybył jeszcze jeden członek, wicehrabia de Lamare, którego muszą państwu przedstawić!
A baronowa, znająca na pamięć cały herbarz prowincyi, spytała:
— Czy to z tych Lamare’ow z Eure?
Ksiądz skinął potakująco:
— Tak, pani baronowo, to syn wicehrabiego Jana de Lamare, zmarłego przed rokiem.
A pani Adelajda, nadewszystko miłująca szlachtę, poczęła go zasypywać pytaniami i dowiedziała się, że po spłaceniu długów ojca i sprzedaniu zamku rodzinnego, młody człowiek osiadł chwilowo na jednym ze swych trzech folwarków, należących do gminy Etouvent. Własność ta przedstawiała wszystkiego razem pięć do sześciu tysięcy rocznej renty, lecz wicehrabia, będąc oszczędnym i rozsądnym, postanowił przez dwa lub trzy lata żyć całkiem skromnie, by zebrać trochę kapitału i bez zaciągania długów lub obciążania folwarków hipoteką, mógł wrócić do towarzystwa i dobrze się ożenić.
Ksiądz dodał jeszcze:
— Bardzo miły chłopak, a taki stateczny i spokojny. Wcale mu tu jednak nie wesoło na wsi.
Baron rzekł:
— Proszę, niech go proboszcz do nas przyprowadzi, od czasu do czasu będzie miał jakąś rozrywkę.
I rozmowa przeszła na inny temat.
Po powrocie do salonu i czarnej kawie, ksiądz prosił o pozwolenie przejścia się trochę po ogrodzie, gdyż po obiedzie zwykł używać nieco ruchu. Baron mu towarzyszył. Powoli przechadzali się wzdłuż białej fasady zamku, zawracając tam i napowrót. Cienie ich, jeden chudy, drugi krągły, w grzybku na głowie, biegły i wracały przed nimi, to za nimi, zależnie od tego, czy twarzą byli zwróceni lub odwróceni od księżyca. Ksiądz żuł jakieś cygaro, wydobyte z kieszeni. Z szczerością wieśniaka wyłuszczał:
— To bardzo dobre przeciw odbijaniu, bo cierpię trochę na niestrawność. Nagle spojrzawszy ku niebu, po którem płynęła jasna tarcza, wyrzekł:
— Ten widok nigdy się nie znudzi.
I wrócił do zamku pożegnać panie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.