Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Spakowawszy swe kufry, Janina podeszła do okna. Deszcz wcale nie ustawał.
Przez całą noc ulewa tłukła o okiennice i dachy. Niebo niskie, brzemienne wodą, jakby pęknięte, wyrzucało swą zawartość na ziemią, rozmiękczając ją na papką, roztapiając, jak cukier. Przeciągały wiatry, ciężkie od upału. Pomruk wezbranych strumieni napełniał puste ulice, a domy, niby gąbki, wchłaniały wilgoć, wciskającą się do ich wnętrzy i kroplistym potem występującą na ścianach, od piwnic do strychów.
Janina, opuściwszy wczoraj klasztor, wolna nakoniec raz na zawsze, żądna wszystkich radości życia, o których marzyła od tak dawna, lękając się teraz, czy ojciec zechce wyjechać, jeśli się nie rozpogodzi, już jaki setny raz od poranku zbliżała się do okna i badała horyzont.
Wtem spostrzegła, że zapomniała włożyć do torby podróżnej swój kalendarz. Zdjęła wiec ze ściany kartonik, podzielony podług miesięcy i noszący w pośród ornamentu złotemi literami wypisaną datę roku 1819-go. Następnie kilku pociągnięciami ołówka zatarła pierwsze cztery kolumny, wykreślając wszystkie imiona świętych aż do drugiego maja, dnia opuszczenia klasztoru.
Za drzwiami ozwał się głos: Janinko!
Odparła: — Wejdź, ojcze. — I w progu ukazał się ojciec.
Baron, Szymon-Jakób Le Perthuis des Vauds był szlachcicem z ubiegłego stulecia; dziwak i dobry człowiek. Entuzyastyczny wyznawca Rousseau’a, najtkliwiej kochał przyrodę, pola, lasy, zwierzęta.
Arystokrata z urodzenia, instynktownie nienawidził ckliwości; lecz filozofem będąc z temperamentu, a człowiekiem liberalnym dzięki wychowaniu, brzydził się tyranią nienawiści, dając jej upust w nieszkodliwych deklamacyach.
Jego wielką siłę a równocześnie słabość stanowiła dobroć, dobroć nie mająca dość ramion do pieszczenia, dawania, ściskania, dobroć twórcy, rozrzutna, nieograniczona, jakby obezwładnienie nerwu woli, brak energii, niemal ułomność. Teoretyk, obmyślił był cały plan wychowania córki, pragnąc ją uczynić szczęśliwą, dobrą, prawą i czułą.
Do dwunastego roku żyła w domu, poczem, mimo łez matki, oddał ją do klasztoru Sacré-Coeur.
Trzymał ją w surowem zamknięciu, w odosobnieniu klasztornem, nieznaną i nie znającą spraw ludzkich. Chciał ją odebrać niewinną w siedmnastym roku życia, by sam mógł ją zanurzyć w pewnego rodzaju kąpieli poezyi rozsądnej, i wśród pól, na tle ziemi zapłodnionej, otworzyć jej duszę, wyprowadzić z odrętwienia nieświadomości widokiem miłości naiwnej, pieszczoty prostej zwierząt, praw pogodnych życia.
A oto wychodzi teraz z klasztoru, promienna, pełna pragnień i pożądań szczęścia, skora do wszelkiej radości, wszelkich wydarzeń czarownych, które przebiegła już była myślą w ciągu dni bezczynnych, długich nocy, w samotności wyczekiwania.
Wyglądała jak portret Veroneza, o jasnych, lśniących włosach i cerze, będącej niejako ich odbarwieniem, cerze arystokratycznej, zlekka tylko zaróżowionej, ocienionej meszkiem, jakby bladym aksamitem, dostrzegalnym tylko pod pieszczotą słońca. Oczy miała błękitne, o tym odcieniu nieprzejrzystym, jaki można zauważyć u fajansowych figurynek holandzkich.
Na lewem skrzydle nosa widniało drobne znamię, a takie same po prawej stronie brody, osłonięte paru włoskami, tak zupełnie zlewającymi się z barwą skóry, że były prawie niewidzialne. Była rosła, o kształtnej piersi i falującej kibici. Czysty głos wydawał się chwilami zbyt ostry, lecz szczery jej śmiech rozsiewał w okół niej radość. Często ruchem bezwiednym podnosiła do skroni obydwie ręce, jakby dla przygładzenia włosów.
Podbiegła do ojca, ucałowała go i ściskając jeszcze spytała:
— Jedziemy, prawda?
Uśmiechnął się, potrząsnął długimi, siwymi już włosami i wyciągając rękę ku oknu, rzekł:
— Jakże chcesz jechać w taką niepogodę?
Zaczęła go jednak prosić filuternie i pieszczotliwie:
— Och, ojczulku, jedźmy, błagam cię. Po południu będzie już ładnie.
— Ależ matka nie zgodzi się na to żadną miarą.
— Zgodzi się na pewno, ja to już biorę na siebie.
— Jeśli potrafisz skłonić matkę, to ja jestem gotów.
Rzuciła się ku drzwiom pokoju baronowej. Bo z coraz to większą niecierpliwością wyczekiwała tego dnia odjazdu.
Od wstąpienia do Sacré-Coeur nie wyjeżdżała wcale z Rouen, gdyż ojciec nie pozwalał na żadne rozrywki przed terminem ustanowionym. Dwa razy tylko zabierano ją na dwa tygodnie do Paryża, ale to było znów miasto, a ona marzyła tylko o wsi.
Miała teraz spędzić lato w posiadłości rodziców, w starym zamku Peuples, wznoszącym się na urwistej skale koło Yport; i z góry przyrzekała sobie niebywałe rozkosze życia swobodnego nad morzem. Było też ułożone, że siedzibę tę otrzyma w posagu i po zamążpójściu stale tam zamieszka.
Deszcz, lejący bez przerwy od kilku już godzin, był właściwie pierwszą jej wielką przykrością życiową.
Po kilku minutach jednak wybiegła z pokoju matki, wołając w głos, że rozlegało się po całym domu:
— Ojczulku, mama się zgadza; każ zaprzęgać!
Deszcz wcale nie ustawał, a może się nawet wzmagał, gdy zajechał powóz.
Janina gotowa już była wskoczyć do powozu, gdy baronowa zwolna zstępowała ze schodów, z jednej strony podtrzymywana przez męża, z drugiej przez rosłą, zdrową, dobrze zbudowaną pokojówkę. Była to Normandka z równin Caux, wyglądająca na lat co najmniej dwadzieścia, jakkolwiek liczyła dopiero ośmnaście. Baronostwo obchodzili się z nią niemal jak z drugą córką, gdyż była mleczną siostrą Janiny. Nazywała się Rozalia.
Głownem jej zajęciem było prowadzenie pod rękę swej pani, nadmiernie od kilku lat otyłej, wskutek natłuszczenia serca, na które się stale skarżyła.
Baronowa przystanęła, mocno zasapana, na krużganku starego pałacu i rzuciwszy okiem na podwórze, gdzie woda płynęła potokami, mruknęła:
— To doprawdy niema sensu.
Baron uśmiechnięty odparł:
— To ty zadecydowałaś, pani Adelajdo.
Ze względu na jej pompatyczne imię Adelajdy, zwykł do niego dodawać: pani, tonem respektu nieco ironicznego.
Uczyniła nakoniec jeszcze parę kroków i z trudem wsiadła do powozu, którego resory ugięły się pod jej ciężarem. Baron siadł obok niej, a Janina z Rozalią naprzeciw.
Kucharka Ludwina wyniosła mnóstwo okryć, które umieściła na kolanach państwa i Rozalii, a w nogach ustawiła im dwa kosze; następnie siadła na koźle obok starego Szymona, szczelnie otulona kocem, który ją zakrył całkowicie. Portyer i żona jego żegnali odjeżdżających, zamykając drzwiczki powozu; baron udzielił im jeszcze ostatnich wskazówek co do wysłania kufrów i konie ruszyły.
Stary Szymon, furman, z pochyloną głową i zgiętemi w kabłąk plecyma, ginął w ogromnym płaszczu, o trzech pelerynach. Deszcz ulewny dzwonił o szyby powozu, błotną kałużą zatapiając gościniec.
Powóz, szybkim kłusem pary koni, wjechał w aleją nadbrzeżną, okrążył cały las statków o masztach, drągach, linach, wznoszących się smutnie, niby drzewa ogołocone ku ociekającemu niebu, poczem wydostał się na długi bulwar Riboudet, Niebawem znaleźli się wśród łąk, a od czasu do czasu wierzba zmoknięta, o gałęziach, opuszczonych z trupią martwotą, niewyraźnie majaczyła poprzez mgłę dżdżu. Podkowy koni pluskały, a cztery koła tworzyły cztery tarcze błotniste.
Wszyscy milczeli, nawet umysły wydawały się przemokłe, jak ziemia. Mateczka, odwróciwszy sią, wsparła głową i przymknęła powieki. Baron smutnem spojrzeniem patrzył na mokre, jednostajne wsie. Rozalia, z pakietem na kolanach, popadła w bezmyślną zadumą wieśniaków. Janina natomiast, pod wpływem tej letniej wilgoci, czuła, że odżywa, jak roślina zamknięta, którą oto wyniesiono na świeże powietrze; a intenzywność szczęścia, niby gęste listkowie, osłaniała jej serce przed smutkiem. Nie mówiąc, miała jednak ochotą śpiewać, wyciągnąć rękę z karety, chwycić w nią deszczu i wypić: i radowała sią, że konie unoszą ją wyciągniętym kłusem, że oto wsie całe, pogrążone w smutku, go ona na tle tej powodzi, czuje się w bezpiecznem schronieniu.
Lśniące od deszczu grzbiety koni, wydzielały obłoczek ciepłej pary.
Baronowa zwolna zasypiała. Twarz jej w obramieniu sześciu regularnie opadających loków, pochylała się coraz niżej, zlekka podtrzymywana trzema dużymi fałdami szyi, zlewającymi sic ostatecznie w pełnem morzu jej obfitej piersi. Głowa, podnosząca się za każdym oddechem, Opadała nąpowrót; policzki się wydymały, a z nawpół rozwartych ust wydobywał© się głuche chrapanie. Mąż nachylił się nad nią i do rąk, skrzyżowanych ma wypukłości brzucha, wsunął ostrożnie mały, skórzany portfel.
To dotknięcie ją zbudziło; spojrzała na portfel okiem mętnem, z ogłupieniem, ogarniającem nas w pierwszej chwili snu przerwanego. Portfel osunął się i otworzył. Złoto i banknoty rozleciały się po karecie. To ją ostatecznie rozbudziło, a wesołość Janiny wyładowywała się kaskadą śmiechu.
Baron pozbierał pieniądze i kładąc jej na kolanach, rzekł:
— Oto, moja droga, wszystko, co pozostało z mego folwarku d’Életot. Sprzedałem go, by odrestaurować Peuples, gdzie często będziemy teraz przebywać.
Wyliczyła sześć tysięcy czterysta franków i spokojnie wsunęła je do kieszeni.
Z trzydziestu i jednego folwarków, odziedziczonych po rodzicach, sprzedali już oto dziewiąty z rzędu. Mieli jeszcze około dwudziestu tysięcy renty rocznej w posiadłościach ziemskich, które przy dobrej administracyi mogłyby z łatwością przynieść trzydzieści tysięcy franków rocznie.
Ponieważ żyli skromnie, dochód ten byłby wystarczającym, gdyby dom nie miał dziury, stale otwartej, w formie dobroci. Ona to wysuszała ich pieniądze, jak słońce wysusza bagna. Moneta płynęła, uciekała im z rąk, znikała. Jak? Nikt tego nie wiedział. Co chwila jedno z nich mówiło:
— Nie wiem, doprawdy, jakim sposobem wydało się dziś sto franków, bez żadnego poważniejszego zakupna.
Ta łatwość dawania była zresztą jedną z wielkich błogości ich życia; i oboje zgadzali się pod tym względem w sposób wzruszający i cudowny.
Janina zapytała:
— Czy ładny teraz mój zamek?
Baron odparł wesoło:
— Zobaczysz, córeczko.
Gwałtowność ulewy stopniowo się zmniejszała; nakoniec przemieniła się w rodzaj oparów, w lekki pyłek deszczu. Sklepienie chmur zdawało się podnosić w górę, bieleć, aż nagle przez otwór niewidzialny, długi, skośny promień słońca spłynął na łąki.
Chmury się rozstąpiły, odsłaniając błękit firmamentu; stopniowo otwór się powiększał, niby zasłona rozdarta i niebo czyste, lazurowe, przejasne, rozpostarło się nad światem.
Wietrzyk świeży, łagodny przeciągał nad polami, niby szczęsne westchnienie ziemi, a od ogrodów lub lasów dolatywał tu i ówdzie radosny śpiew ptaków, osuszających sobie piórka.
Wieczór zapadał. Wszyscy już posnęli w karecie, z wyjątkiem Janiny. Dwukrotnie zatrzymywano się w oberżach, by dać koniom wytchnąć, napoić je i popaść.
Słońce już zaszło; w dali słychać było dzwony. W małej wiosce zapalano latarnie, a niebo również roziskrzało się mrowiskiem gwiazd. Od czasu do czasu ukazywały się domy oświetlone, przecinając mrok punkcikami ognistymi; aż tu nagle z poza wzgórza, poprzez zieleń jodeł wyjrzał księżyc, ogromny, krwawy i jakby znieruchomiony przez słońce.
Było tak ciepło, że okna karety pozostały spuszczone. Janina, wyczerpana marzeniem, nasycona wizyami szczęścia, odpoczywała. Od czasu do czasu zdrętwiałość członków, spowodowana długiem siedzeniem, skłaniała ją do otworzenia oczu; wyglądała oknem i wśród jasnej nocy rozróżniała uciekające wstecz drzewa jakiegoś folwarku, to znów krowy, lezące na pastwisku i leniwie dźwigające głowy. Następnie starała się zająć inną pozycyę i podjąć na nowo marzenia przerwane; lecz ustawiczny turkot kół napełniał jej uszy i nużył myśl; ponownie więc przymykała oczy, czując się złamaną na ciele i duszy.
W tem kareta przystanęła. Mężczyźni i kobiety stali u bram, trzymając zapalone latarnie. Podróż skończona. Janina, nagle rozbudzona, wyskoczyła szybko z powozu. Ojciec z Rozalią, którym przyświecał jeden z dzierżawców, prawie że nieśli baronową, wyczerpaną, jęczącą, ustawicznie powtarzającą głosem słabiuchnym: Ach Boże! moje biedne dzieci! — Nie chciała nic jeść, ni pić, lecz natychmiast się położyła i zasnęła.
Janina i baron zasiedli do kolacyi we dwoje.
Uśmiechali się, patrząc na siebie i poprzez stół ujmując się za ręce, a ogarnięci oboje radością dziecinną, ruszyli na oglądanie siedziby odnowionej.
Było to jedno z owych wysokich, obszernych domostw normandzkich, obejmujących folwark i zamek; z białych kamieni, które już poszarzały, a tak obszerne, że mogłoby pomieścić całe pokolenie.
Olbrzymi korytarz, od dwóch frontów zakończony wielkiemi podwojami, dzielił dom na dwa skrzydła i prowadził do poszczególnych jego części. Schody podwójne zdawały się obejmować te dwa wejścia, środek pozostawiając wolny, z jednem wejściem połączony dwoma schodami, które biegły nakształt mostu.
Na parterze od strony prawej wchodziło się do ogromnego salonu, okrytego tapetami w liście, wśród których przechadzały się ptaki.
Wszystkie meble, obite kobiercami, były żywą ilustracyą bajek la Fontaine’a; a Janina drgnęła z radości na widok krzesła tak bardzo ukochanego w dzieciństwie, przedstawiającego historyę lisa i bociana.
Boczne drzwi prowadziły z salonu do biblioteki, pełnej starych ksiąg, i do dwóch innych pokoi nieużywanych; od lewej strony przechodziło się do jadalni o nowych boazeryach, do pralni, kancelaryi, kuchni i małego pokoiku, służącego za łazienkę.
Korytarz przecinał wzdłuż całe pierwsze piętro. Dziesięcioro drzwi z dziesięciu pokoi wychodziło na tę jakoby aleję. Całkiem w głębi, po prawej, był pokój Janiny. Tam weszli. Baron kazał go zupełnie odświeżyć, zużywszy poprostu obicia i meble pozostałe na strychu.
Tapety holenderskie, bardzo stare, zaludniały tę komnatę osobistościami niezwykłemi.
Ale na widok swego łóżka dziewczyna zaczęła wydawać okrzyki radości. We wszystkich czterech rogach cztery duże ptaki z drzewa dębowego, całkiem czarne i lśniące, podtrzymywały łoże, niby strażnicy. — Boki rzeźbione były w girlandy kwietne i owoce, a cztery kolumienki, subtelnie żłobkowane i zakończone korynckimi kapitelami, dźwigały gzyms, opleciony różami i amorkami.
Łoże to wznosiło się monumentalne, a jednak pełne wdzięku, mimo surowości materyału drewnianego, zczerniałego pod wpływem czasu.
Kołdra i baldachim promieniowały jak dwa firmamenty. Ze staroświeckiego jedwabiu ciemno-błękitnego błyszczały tu i owdzie dużemi liliami, kunsztownie haftowanemi złotem.
Po długiej chwili podziwu Janina podniosła światło do góry, by obejrzeć tapety i zrozumieć, co przedstawiają.
Młody kawaler i młoda dama, przybrani bardzo oryginalnie w kolory zielone, czerwone i żółte, rozmawiali pod błękitnem drzewem, na którem dojrzewały białe owoce. Duży zając, również białego koloru, obgryzał szarą trawę.
Tuż nad temi postaciami, w należytej odległości widniało pięć krągłych domków o spiczastych dachach; a wysoko, niemal w niebie, rysował się wiatrak, całkiem czerwony.
Ogromne gałęzie, podobne do kwiatów, oplatały całość.
Dwie dalsze ściany bardzo były podobne do pierwszej, z tą tylko różnicą, że tu wychodziło z domków czterech człowieczków, ubranych po flamandzku, którzy z oznakami najwyższego gniewu i zdumienia wznosili ręce ku niebu.
Dopiero ostatnia ściana przedstawiała scenę dramatyczną. Obok zająca, wciąż jeszcze szczypiącego trawę, młody człowiek leżał na ziemi, jakby martwy. Młoda dama, patrząc nań, szpadą przeszywała swą pierś, a owoce na drzewie stały się całkiem czarne.
Janina miała się już wyrzec zrozumienia sensu tej sceny, gdy nagle w samym rogu tapety dostrzegła potworka mikroskopijnego, którego zając mogłby połknąć jak źdźbło, gdyby był żywy. A jednak był to lew.
W tedy poznała nieszczęścia Pyrama i Tysby; a jakkolwiek uśmiechała się z naiwności rysunku, niemniej czuła się szczęśliwą, że otacza ją ta przygoda miłosna, która bezustannie przemawiać będzie do jej nadziei pieszczonych w sercu, nocą skierowując jej sny ku tej miłości legendarnej.
Reszta urządzenia jednoczyła w sobie style najróżnorodniejsze. Były tu sprzęty, pozostałe w rodzinie po wielu pokoleniach, co domom starym nadaje wygląd muzeów, obejmujących wszelaką mieszaninę. Wspaniała komoda w stylu Ludwika XIV, opancerzona lśniącym mosiądzem, stała pomiędzy dwoma fotelami w stylu Ludwika XV, obciągniętymi oryginalnym jedwabiem w bukiety. Sekretarzyk z różanego drzewa stał naprzeciw kominka, gdzie pod krągłym kloszem mieścił się zegar w stylu Cesarstwa.
Był to ul z bronzu, zawieszony na czterech kolumienkach marmurowych, ponad ogrodem złotych kwiatów. Maleńkie wahadło, wychodzące z ula podłużnym otworem, obnosiło ustawicznie po tym ogródku pszczółkę o skrzydłach emaliowych.
Tarcza była z malowanego fajansu, obramiona ściankami ula.
Zaczęła bić godzina jedenasta. Baron ucałował córką i poszedł do swego pokoju. Wtedy Janina z żalem zaczęła się układać na spoczynek.
Ostatniem jeszcze spojrzeniem przebiegła swój pokój i zgasiła świecą. Lecz łóżko, jedną tylko stroną dotykające ściany, stało naprzeciw okna, a fala światła księżycowego, wpadając przez nie, zaścielała podłogą smugami jasności.
Refleksy migotały na ścianach, refleksy blade, zwiewną pieszczotą ślizgając się po nieruchomej parze kochanków: Pyramie i Tysbe.
Przez drugie okno, naprzeciw stóp łóżka, Janina zobaczyła duże drzewo, całe skąpane w łagodnem świetle. — Odwróciła się na bok, przymknęła oczy, a po kilku minutach znów je otworzyła.
Zdawało się jej, że odczuwa jeszcze kołysać nie powozu, którego turkot ustawicznie jej brzmiał w uszach. Z początku leżała nieruchomo, spodziewając się, że spoczynek ten sprowadzi nareszcie sen, lecz zniecierpliwienie myśli rychło też owładnęło całem jej ciałem.
Uczuła skurcze w nogach i potęgujące się rozgorączkowanie. Wstała więc, i bosa, z obnażonemi ramionami, w długiej koszuli, nadającej jej wygląd widziadła, przebyła kałużę światła, rozlaną na posadzce, otworzyła okno i zaczęła patrzeć.
Noc była tak jasna, że widno było jak we dnie; i młoda dziewczyna widziała dokładnie krajobraz, ukochany od najpierwszego dzieciństwa.
Tuż w pobliżu rozpościerał się obszerny trawnik żółty, niby masło w nocnej poświacie.
Dwa drzewa olbrzymie wznosiły się strzeliście przed zamkiem, jawor od północy, a lipa od południa.
Duży ów trawnik kończył się gaikiem, zamykającym niejako tę przestrzeń, zabezpieczoną od wiatrów pięcioma szeregami wiązów starych, pokręconych, nadgryzionych, przyciętych pochyło jak dach, przez wiecznie rozpętane wichry morskie.
Ten rodzaj parku odgraniczały po stronie prawej i lewej dwie długie aleje olbrzymich topoli, oddzielając siedzibę właścicieli od dwóch przynależnych folwarków, z których jeden zajmowała rodzina Couillard, drugi rodzina Martin.
Poza tym obrębem rozścielała się ogromna płaszczyzna nieurodzajna, okryta ostem, nad którą wiatr świszczał i uganiał dniem i nocą.
Nagle brzeg spiętrzał się w wał skalisty, na sto metrów wysoki, prosty i biały, w falach kąpiący swe stopy.
Janina spoglądała ku długiej, sinawej tafli fal, zdającej się drzemać w świetle gwiazd.
W tem uciszeniu bezsłonecznem rozprzestrzeniały się wszystkie wonie. Jaśmin, obsnuwający okna, ustawicznie wydzielał swe odurzające tchnienie, które zlewało się ze słabszym zapachem młodych liści. Lekkie podmuchy przynosiły mocny odór słonego powietrza i lepką woń morszczyzny.
Młoda dziewczyna poddała się całkowicie błogości wdychania wszystkich tych woni, a spokój wsi i ją uspokajał, niby chłodna kąpiel.
Wszystkie stworzenia, budzące się z nadejściem wieczoru i ukrywające swe mroczne istnienie w ciszy nocnej, wypełniały teraz pół-mroki swym ruchem bezszelestnym. Wielkie ptaki, nie wydając wcale głosu, unosiły się w powietrzu, jak plamy ruchome lub cienie; bzykanie owadów niewidzialnych leciuchno potrącało o ucho; ciche szmery ruchu dochodziły od traw zroszonych lub od piaszczystych pustych dróg.
Tylko kilka ropuch melancholijnych wyrzucało do księżyca swe dźwięki krótkie, monotonne.
Janina miała wrażenie, że serce jej się rozszerza, rozszeptane jak ten wieczór jasny, rojne nagle tysiącem pragnień przelotnych, podobnych do tych nocnych stworzeń, których drgania i szelesty ją otaczały. Powinowactwo łączyło ją z tą żywą poezyą i w miękkiej białości nocy czuła przebiegające ją dreszcze zaziemskie, wibracyę nadziei nieuchwytnych, jakoby tchnienie szczęścia.
I zaczęła marzyć o miłości.
Miłość! Tej zbliżanie się od dwóch już lat przejmowało ją trwogą coraz to większą. Teraz wolno jej już kochać! chodzi tylko o spotkanie jego!
Jakim też będzie? Nie wiedziała dokładnie i nawet sobie nie stawiała tego pytania. Będzie on, oto wszystko.
Wiedziała tylko, że będzie go ubóstwiać całą duszą, a on ją będzie kochać ze wszech sił. — Będą się przechadzać w wieczory, jak dzisiejszy, w świetlnym pyle gwiazd. Będą chodzić obok siebie, dłoń w dłoni, przytuleni do siebie, słysząc wzajemne bicie serc, czując ciepło ramion, łącząc swą miłość z wonnem przeźroczem letnich nocy, tak zespoleni ze sobą, ze samą mocą uczucia przeniknąć zdołają najgłębszą tajnię swych myśli.
I tak będzie trwać w nieskończoność, w pogodzie miłości niezniszczalnej.
Nagle wydało się jej, ze czuje go tuż obok i nieokreślony dreszcz zmysłowości przebiegł ją od stóp do głowy. Bezwiednym ruchem oplotła ramiona koło piersi, jakby uścisnąć chciała tę zjawę, a usta, wyciągnięte ku nieznanemu, musnęło coś, przyprawiające ją niemal o omdlenie, jakby podmuch wiosny wycisnął na nich pocałunek miłosny.
Nagle, na drodze za zamkiem, usłyszała czyjeś kroki wśród nocy. I w szalonem uniesieniu duszy, w porywie wiary w rzeczy niemożliwe, przypadki cudowne, przeczucia nadludzkie, romantyczne zrządzenia losu, pomyślała: „Czyżby on?“ — Trwożnie wsłuchiwała się w rytmiczny odgłos idącego, pewna, że zatrzyma się u bram, prosząc o gościnność.
Gdy minął zamek, uczuła smutek rozczarowania. Rychło jednak uświadomiła sobie egzaltacyę tego pragnienia i uśmiechnęła się ze swego szaleństwa.
Wówczas nieco uspokojona, poddała się biegowi marzeń rozsądniejszych, starając się odgadnąć przyszłość, naszkicować dalsze swoje życie.
Z nim będzie tutaj żyła, w tym zamku cichym, nad brzegiem morza. Będzie mieć zapewne dwoje dzieci, syna dla niego, a córkę dla siebie. Widzi je już uganiające po trawie wśród jaworów i lip, gdy ojciec i matka biegną za niemi oczyma pełnemi zachwytu, ponad ich głowami zamieniając spojrzenia pełne miłości.
I długo, długo zatapiała się w tych marzeniach, gdy księżyc, przebiegłszy całe niebo, pogrążał się już w morzu. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Widnokrąg blednął od wschodu. Kogut folwarczny zapiał od strony prawej; odpowiedziały mu koguty z folwarku przeciwległego. Ich głosy schrypnięte zdawały się płynąć z bardzo daleka, poprzez ścianki kurników; a na ogromnem sklepieniu nieba, blednącego niepostrzeżenie, gwiazdy znikały jedna po drugiej.
Skądś ozwał się krzyk ptaka. Świegoty, trwożne z początku, odpowiedziały wśród listkowia, stając się coraz to silniejsze, przenikliwsze, radosne, obejmując gałąź po gałęzi, drzewo po drzewie.
Janina uczuła się nagle wśród jasności i podniósłszy głowę, ukrytą dotąd w dłoniach, przymknęła oczy, oślepione blaskiem jutrzenki.
Góra chmur purpurowych, zakrywając ostatnią część wielkiej alei topoli, zlewała potoki krwi na rozbudzoną ziemię.
I powoli, drążąc świetlne chmury, siejąc ogień na drzewa, równiny i ocean, cały horyzont, glob olbrzymi, wyłonił się płomienny przed oczyma dziewczyny.
A ona omal nie szalała ze szczęścia. Radość upojna, wzruszenie bezkresne wobec tej wspaniałości świata, zalały jej serce omdlewające. — To jej słońce! jej jutrzenka! początek życia! świt nadziei! Wyciągnęła ramiona ku promiennemu przestworzu, z pragnieniem uściskania słońca; chciała mówić, krzyczeć coś tak boskiego, jak ten świt dnia; tymczasem trwała znieruchomiona w bezsilnym entuzyazmie. Wtedy oparłszy czoło na rękach, uczuła, ze oczy jej napełniają się łzami i płakać zaczęła z rozkoszy.
Gdy znów podniosła głowę, zniknął już był wspaniały świt. A ona czuła się uspokojoną, trochę zmęczoną i jakby zziębniętą. Nie zamknąwszy okna, położyła się na łóżku, marzyła jeszcze przez chwilę, poczem zasnęła tak głęboko, że o godzinie ósmej nie słyszała głosu ojca, przyzywającego ją do siebie i zbudziła się dopiero, gdy wszedł do jej pokoju.
Chciał jej pokazać upiększenia zamku, jej zamku.
Fasada, wychodząca na pole, oddzielona była od drogi obszernem podwórzem, zasadzonem jabłoniami. Droga ta, zwana gminną, biegła pomiędzy zabudowaniami wiejskiemi, łącząc się o pół mili dalej z gościńcem, wiodącym z Hawru do Fécamp.
Prosta aleja prowadziła od skraju lasu, a małe, proste budynki z kamyków, o dachach słomianych, wznosiły się w dwóch rzędach, bramując rowy obydwu folwarków.
Dach był całkiem odnowiony, część budowlana naprawiona, tak samo mury; wewnątrz zaś odmalowano i nowemi tapetami okryto wszystkie pokoje. Nowe okienice z świecącej blachy i świeży tynk na szarej fasadzie czyniły wrażenie plam na starym, zczerniałym gmachu.
Druga fasada, gdzie wychodziło jedno okno pokoju Janiny, miała poprzez gaik i wał wiązów, poszarpanych przez wiatr, daleki widok na morze.
Janina i baron, ująwszy się pod ręce, oglądali wszystko, nie pomijając żadnego kącika; następnie przechadzali się powoli długiemi alejami topoli, zamykającemi t. zw. park. Trawa, rosnąca pośród drzew, słała się wokół zielonym kobiercem. Gaik czarujący, u którego wylotu zbiegały się kręte ścieżyny, zasłany był tu i owdzie kępkami listowia. Zpod jednej z nich wyskoczył nagle zając, przeraziwszy Janinę swym raptownym skokiem, przebiegł zarośla i poprzez osty nadmorskie pędził ku skałom nadbrzeźnym.
Po śniadaniu, gdy pani Adelajda, wciąż jeszcze znużona, oświadczyła, ze musi wypoczywać, baron zaproponował córce, aby we dwoje udali się do Yport.
Ruszyli tedy w drogę, mijając przedewszystkiem wioseczkę Etouvent, gdzie znajdował się zamek Peuples. Trzej wieśniacy skłonili im się, jak gdyby ich znali od dawien dawna.
Weszli do lasów, biegnących pagórkowato wzdłuż krętej doliny aż po wybrzeże morza.
Niebawem wyłoniła się wieś Yport. Kobiety, siedząc na progach, zajęte łataniem odzieży, spoglądały za nimi, gdy przechodzili. Droga spadzista, przecięta strumieniem, z kupkami śmieci przed drzwiami domostw, wydzielała silną woń solanki. Brunatne śiecie, na których tu i owdzie lśniły łuski, niby płateczki srebra, suszyły się, wsparte o drzwi nędznych chałupin, z których wychodziły odory licznych rodzin, gnieżdżących się w jednej izbie.
Kilka gołębi przechadzało się nad strumieniem, szukając żywności.
Janina przyglądała się temu wszystkiemu, bo wydawało się jej nowem i zajmującem, jak dekoracya teatralna.
Nagle jednak, skręciwszy koło muru, ujrzała morze, nieprzeźrocze a lśniące, biegnące jak okiem sięgnąć.
Przystanęli naprzeciw wybrzeża, by patrzeć. Żagle, białe jak skrzydła ptaków, mknęły w oddali. Po prawej i lewej stronie wznosiły się olbrzymie skały nadmorskie. Z jednej strony wzrok zatrzymywał się na jakimś przylądku, z drugiej natomiast linia wybrzeża wydłużała się w nieskończoność, aż zanikła punkcikiem niedostrzegalnym.
Port i domy ukazały się w pobliskiej szczerbie wybrzeża, a drobne fale, wytwarzające na morzu grzywę piany, staczały się po głazikach z lekkim szmerem.
Barki rybackie, ustawione na wzgórku krągłych kamieni, spoczywały do góry dnem, wystawiając na słońce swe policzki, zczerniałe od smoły. Kilku rybaków przygotowywało je do przypływu nocnego.
Jeden z majtków zbliżył się, mając ryby na sprzedaż, a Janina kupiła flądrę, którą chciała sama odnieść na zamek.
Wówczas żeglarz zaofiarował swe usługi do wycieczek po morzu, raz po raz powtarzając swe nazwisko, by się dobrze wyryło w ich pamięci:
— Lastique, Józef Lastique.
Baron przyrzekł, ze nie zapomni.
I zawrócili do zamku.
Duża ryba rychło zmęczyła Janiną, wiec wsunęła jej między skrzele laską ojca, którą oboje ujęli za obydwa końce; tak maszerowali wesoło pod górą, paplając, jak dwoje dzieciaków, z twarzami podanemi na wiatr i błyszczącemi oczyma, gdy ogromna ryba, znużywszy stopniowo ich ramiona, tłustym ogonem zamiatała trawy przydrożne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.