Światło, które zagasło/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Światło, które zagasło
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Wtem zagrały raźnie trąby, więc my lance wdół!
Hej, aż pod sam Kandahar jazdy wąż się snuł —
Dwójka za dwójką, dwójka za dwójką; wszyscy jadą współ!
Tarararai tararai
Hej, aż pod sam Kandahar jazdy wąż się snuł.
(Ballady koszarowe)

Nie gniewam, się na czytelników angielskich, ale pragnąłbym, żebyśmy ich tu mieli choć parę tysięcy rozsypanych pomiędzy temi skałami. Oj, wówczas nie kwapiliby się nabywać wydania porannego swej gazety! Czy potrafiłbyś wyobrazić sobie „przyzwoitych obywateli“... miłośników sprawiedliwości, stałych czytelników, ojców rodziny i resztę tem podobnej zbieraniny... skwarzących się na tym gorącym żwirze?
— I do tego mających błękitną zasłonę nad głowami, a ubranie w strzępach! Czy kto z was posiada igłę? Dostałem kawałek worka od cukru.
— Jeżeli mi dasz sześć cali kwadratowych tego materjału, pożyczę ci szydła. Zdarłem sobie na nic oba kolana.
— Czemu nie sześć akrów kwadratowych, kiedyś taki pazerny? Ale pożycz mi igły, a zobaczę, co mi się uda wyczynić z tej krajki. Zdaje mi się, że to, co mam, nie wystarczy na osłonięcie mego królewskiego ciała przed podmuchem zimnego wiatru. Cóż ty tam znów, Dicku, smarujesz w tym swoim wiecznotrwałym szkicowniku?
— Rysuję naszego specjalnego korespondenta, naprawiającego swą garderobę — odrzekł Dick z powagą, gdy jego towarzysz zrzucił z siebie podarte rozpaczliwie rajtuzy i czworobocznym płatkiem zgrzebnego płótna jął łatać ich przestrzeń najbardziej odkrywającą swe wnętrze. Biedak chrząkał niepocieszenie, w miarę jak zwiększał się bezmiar próżni...
— Och, te worki od cukru, a niechże ich nie znam! Hej, ty tam, przewoźniku! pożycz-no mi wszystkich żagli ze swego statku!
Fezem przystrojona głowa wychynęła z nad burtnic, przedzieliła się na dwie równe połówki w jarzącym uśmiechu i znów opadła wdół. Właściciel potarganych spodni, odziany jedynie w norfolcki żakiet i szarą koszulę flanelową, powrócił znów do swej partackiej łataniny, gdy tymczasem Dick śmiał się do rozpuku nad szkicem.
Może ze dwadzieścia statków wielorybniczych stało przy brzegu, zarywszy nosami w ławicę piaskową, która roiła się od żołnierzy sześciu korpusów angielskich, — ci kąpali się lub prali bieliznę. Stos różnych zwojów, pak intendenckich, worków z cukrem, skrzyń z mąką i amunicją wskazywał, gdzie jeden ze statków wielorybniczych był zmuszony corychlej wyładować swą zawartość; jakiś cieśla pułkowy klął na cały głos, usiłując zgoła niedostateczną ilością cyny zalepić wypalone słońcem szczeliny statku.
— Najpierw nam prysnął ten parszywy ster, — burczał niewiedzieć do kogo, — następnie maszt hrymnął, a potem, gdy już ta łódź psiawiara na nic innego zdobyć się nie mogła, rozwarła się, jako ten zmyślny chiński lotus!
— Ta sama historja z memi spodniami... kimkolwiek jesteś, mój człecze, — ozwał się łatacz, nie podnosząc oczu. — Dicku, zadaję sobie pytanie, kiedy obaczymy znów jakiś przyzwoity sklep.
Nikt na to nie odpowiadał — conajwyżej nieustanny, gniewny pomruk wody nilowej, pędzącej dokoła załomu ścian bazaltowych i pieniącej się na porohu skalnym o jakie pół mili w górę rzeki. Wydawało się, jak gdyby nawał burego wartu chciał znieść białych ludzi z powrotem do ich krainy. Nie dający się opisać cuch nilowego błota, roznoszący się w powietrzu, zapowiadał iż woda opada i że przebycie kilku następnych mil będzie rzeczą niełatwą dla statków wielorybniczych. Pustynia dochodziła niemal do porzecza, gdzie wśród szarych, czerwonych i czarnych kopczyków rozłożył się obozem oddział wielbłądów. Żaden z ludzi tu obecnych nie ważył się ani na jeden dzień tracić łączności ze statkami, wlokącemi się żółwim krokiem; wiele tygodni już przeszło, odkąd nie zaznano walki, zato Nil ani razu przez cały ten czas nie miał nad nimi litości. Urwisko szło za urwiskiem, skała za skałą, a ostrów za ostrowem, aż nakoniec prości żołnierze zdawna już zatracili wszelkie poczucie kierunku, niemal i rachubę czasu. Posuwali się kędyś, sami nie wiedząc poco; kazano im coś czynić, sami nie wiedzieli co. Przed nimi ciągnął się Nil, a hen gdzieś na jego końcu, w mieście zwanem Chartum, znajdował się niejaki Gordon, walczący w obronie własnego życia. Kolumny wojsk angielskich znajdowały się na pustyni, czy na jednej z wielu pustyń; szły takie kolumny i wzdłuż rzeki; jeszcze więcej kolumn oczekiwało załadowania do statków stojących na rzece; świeże posiłki czekały koło Assiut i Assuanu; wymysły i pogłoski przebiegały szmat beznadziejnego lądu od Suakinu do Szóstej Katarakty, jednakże przypuszczano powszechnie, że musi być jakiś wódz, kierujący ogólnym planem tylu poruszeń. Powinnością kolumny rzecznej, o którą w tym wypadku chodzi, było: nie oddalać się od statków wielorybniczych płynących po wodzie, wystrzegać się tratowania zbóż wieśniaczych, gdy drużyny robocze linami rzuconemi z pośrodka rzeki holowały rząd statków, — wysypiać się i najadać się ile tylko wlezie, a nadewszystko wdzierać się bez zwłoki w samą paszczę wrzącego i spienionego Nilu.
Wraz z żołnierzami pocili się i znoili także i koresspondenci dzienników, a trzeba dodać, że niewiele więcej od swych towarzyszy wiedzieli, co się święci. Atoli było rzeczą ze wszech miar nieodzowną, żeby hen tam w Anglji poczciwi ludkowie mogli przy śniadaniu zabawiać się, niepokoić lub zaciekawiać wieścią, czy Gordon żyje lub zginął, albo czy połowa wojsk angielskich została w puch rozbita na piaskach pustynnych. Kampanja sudańska była wielce malownicza i nadawała się do żywego przedstawienia w słowach. Od czasu do czasu jakiemuś „specjalnemu“ udało się zginąć — co nie było bynajmniej klęską dla gazety, korzystającej z jego usług — częściej zaś dorywczy charakter walki pozwalał na niezwykłe wyprawy, o których warto było słać do ojczyzny telegraficzną wiadomość, po osiemnaście pensów od słowa. Było takich korespondentów niemało przy różnych korpusach i kolumnach, począwszy od weteranów, którzy w r. 1882, gdy Arabi Pasza ogłosił się królem, szli w ślad za konnicą obejmującą w posiadanie Kair, a następnie otrzymali chrzest ogniowy koło Suakinu, gdy co noc wycinano straże, a zarośla jeżyły się od włóczni: — a skończywszy na najmłodszych, których pchnięto do roboty przy telegrafie, by zastąpili lepszych od siebie kolegów, zabitych lub okaleczonych.
Pomiędzy starszymi — tymi, którzy znali wszystkie fortele i kruczki zawiłych urządzeń pocztowych, cenę najlichszego, najnędzniejszego egipskiego chabeta wystawionego na sprzedaż w Kairze lub Aleksandrji, którzy umieli sobie pozyskać względy urzędnika telegrafu lub złagodzić pyszałkowatą szorstkość świeżo upieczonego oficera sztabowego, gdy dostarczanie komunikatów prasowych doznawało utrudnień — był ów człowiek we flanelowej koszuli, czarnobrewy Torpenhow. Był on w tej kampanji przedstawicielem Centralnego Syndykatu Południowego, jak był nim dawniej w czasie wojny egipskiej i w innych jeszcze okolicznościach. Syndykat nie bardzo się troszczył o ścisłość opisu ataków; dostarczając obroku duchowego szaremu tłumowi, wymagał jedynie barwności i obfitości szczegółów. Albowiem w Anglji większa bywa radość z jednego piechura, który łamiąc subordynację występuje z szeregu, by ratować towarzysza broni, aniżeli z dwudziestu generałów, którzy wyłysieli w służbie, zaharowując się doniosłemi zadaniami transportu i dostaw wojskowych.
W Suakinie spotkał młodego faceta, co siedział na skraju świeżo opuszczonej reduty, niewiele co większej od pudła do kapeluszy, i szkicował leżącą na żwirze równiny kupę zwłok ludzkich, poszarpanych granatami.
— Poco pan się tu wybrał? — zagadnął go Torpenhow.
Pozdrowienie korespondenta nie różni się od słów, jakiemi przywita cię komiwojażer, napotkany w drodze.
— Przyjechałem na własną rękę — odrzekł młodzieniec, nie podnosząc oczu. — Nie masz pan tytoniu?
Torpenhow czekał, aż szkic będzie ukończony, a gdy już przyjrzał się rysunkowi, zapytał:
— Co pan tu porabia?
— Nic. Wybuchły rozruchy, więc przyjechałem.
— Masz pan dość zimnej krwi, by budować reduty... — rzekł Torpenhow i nuże brać na spytki nowego znajomego. — Czy pan zawsze tak rysuje?
Młody człowiek wyciągnął parę innych szkiców.
— Przejażdżka na chińskim statku wiozącym nierogaciznę — mówił sentencjonalnie, pokazując jeden rysunek po drugim. — Pomocnik szypra zasztyletowany przez chińskiego kupca. Dżonka przy brzegu opodal Hakodate. Mulnik somalski biorący chłostę. Raca wybuchająca nad obozem w Berberze. Arabski dhow (statek z niewolnikami), ścigany dokoła zatoki Tajurrah. Zabity żołnierz, leżący w księżycowej poświacie koło Suakinu... gardło mu poderżnęli fuzzi (wojownicy sudańscy).
— Hm! — ozwał się Torpenhow, — nie powiem, żebym przepadał za Wereszczaginem i jemu podobnymi, ale są gusta i guściki. Czy pan teraz czem się zajmujesz
— Nie. Ja się tu zabawiam.
Torpenhow powiódł wzrokiem po rozpaczliwej pustce okolicy.
— Dalibóg, dziwne pojęcia masz pan o zabawie. Czy zarobił pan co na tem?
— Tyle, iż jakoś potrafię wyżyć. Słuchajno pan, czy chcesz mnie zwerbować do batalistyki?
Ja nie, ale mój syndykat to, zdaje się, i owszem. Pan umie niebylejako rysować, a przypuszczam, że niezbyt mu zależy na wynagrodzeniu?
— Narazie nie. Chciałbym najpierw mieć jakąś sposobność popisu.
Torpenhow znów przyjrzał się szkicom i skinął głową.
— Tak, ma pan rację, że należy chwytać pierwszą sposobność, jaka się nadarza.
To rzekłszy, popędził, co koń wyskoczy, przedarł się przez Bramę Dwu Okrętów Wojennych, z głośnym tętentem przeleciał gościniec wiodący do miasta i zatelegrafował do syndykatu:
— Znalazłem tu malarza. Dobry i tani. Czy go przyjąć? Będzie ilustrował tekst.
Człowiek, siedzący na reducie, wymachiwał nogami i mruczał:
— Wiedziałem, że prędzej czy później nadejdzie sposobność. Jak Boga kocham, będą musieli się napocić, gdy wyjdę cało z tej fatygi.
Wieczorem Torpenhow mógł już oznajmić nowemu swemu przyjacielowi, że Centralna Ajencja Południowa zgodziła się przyjąć go na próbę, wypłacając mu pensję zgóry za trzy miesiące.
— A mimochodem zapytam, jak pańska godność? — dodał wkońcu.
— Heldar. A czy dają mi wolną rękę?
— Przyjęto pana na chybił-trafił. Pan winieneś dowieść trafności ich wyboru. Najlepiej, jeżeli pan będzie się mnie trzymał. Wybieram się wgłąb kraju wraz z kolumną wojska i uczynię dla pana, co tylko w mej mocy. Daj mi pan kilka szkiców, tu narysowanych, a ja je poślę, gdzie należy.
A sam do siebie w duchu mówił:
— Jest to chyba najlepsza umowa, jaką kiedykolwiek zawarła Centralna Ajencja Południowa! I tak mają mnie tu za psie pieniądze.
Tak doszło do tego, że po nabyciu pewnego zapasu koniny oraz po załatwieniu interesów natury finansowej lub politycznej Dick wyzwolił się w Sławetnym i Nowym Cechu korespondentów wojennych, którzy wszyscy posiadają niezaprzeczone prawo pracować, ile wlezie, i dostawać za to tyle, ile spodoba się Opatrzności lub ich zwierzchnikom; do tych przymiotów, o ile członek cechu był coś wart, dołączały się z czasem i inne, jak zdolność gładkiej wymowy (której, gdy chodzi o jadło lub łoże, oprzeć się nie zdoła ani mężczyzna, ani kobieta) jak oko koniarza, spryt kuchty, krzepkość buhaja, strawność strusiego żołądka i niewyczerpana umiejętność przystosowywania się do wszelkich okoliczności. Atoli wielu z tych ludzi umiera, zanim osiągną ten stopień doskonałości, a dawni mistrze tego cechu, bawiąc w Europie, ukazują się przeważnie w przyzwoitem ubraniu, tak, że ich sława ukryta jest oczom tłumu.
Dick szedł za Torpenhowem, gdziekolwiek raczyła go zaprowadzić fantazja tegoż ostatniego. Wspólnemi siłami udało się im dokonać niejednego dzieła, z którego mogli mniej więcej być zadowoleni. Wiedli, bądź co bądź, niełatwy tryb życia, który skłonił ich obu do bardzo ścisłego zżycia się z sobą, gdyż jadali z jednej misy, dzielili się manierką wody, a nadewszystko — co ich najsilniej wiązało — wysyłali razem pocztę. Dick, nie kto inny, był tym frantem, który upoił gorzałką telegrafistę w palmowej szopie za Drugą Kataraktą; gdy urzędnik rozkosznie powalił się na ziemię, wtedy on dostał w swe ręce kilka z trudem zdobytych „wyłącznych“ informacyj, wysyłanych przez zaufanego korespondenta konkurencyjnego syndykatu, sporządził staranny odpis i cały ten plon zaniósł Torpenhowowi; ten pochwalił bardzo jego fortel i na podstawie szumnej gadaniny swego rywala wypracował przepyszny artykuł, pełen żywych opisów. Nie kto inny tylko Torpenhow... ale opowiadanie o ich przygodach, przeżytych bądź razem, bądź z osobna, od Philae aż do dzikich pustkowi Herawi i Muelli, mogłoby zapełnić wiele ksiąg. Nieraz, wciśnięci w czworobok wojska, zażyli śmiertelnego strachu, by nie zostali postrzeleni przez zbyt rozgorączkowanych żołnierzy; to znowu ucierali się z jucznemi wielbłądami w brzasku mroźnego poranku; kiedyindziej wśród oślepiającego skwaru słonecznego wlekli się w milczeniu na małych, niezmordowanych konikach egipskich; innym zaś razem brnęli po mieliznach Nilu, skoro statek wielorybniczy, na którym znaleźli chwilowy przytułek, uderzył w podwodną skałę i strzaskał sobie połowę desek w swojem dnie.
Obecnie siedzieli na ławicy piaskowej, a łodzie wielorybnicze dowoziły ostatek kolumny.
— Tak! — rzekł Torpenhow, kładąc ostatnie, niezdarne ściegi na swej nazbyt długo zaniedbywanej odzieży, — fajny to był interes!
— Łata, czy kampanja? — zapytał Dick. — Nie zachwycam się ani jedną, ani drugą.
— Chciałbyś pewnie, żeby Eurylas wydostał się nad Trzecią Kataraktę? he? i żeby działa wagi osiemdziesięciu jeden ton stały koło Jakdul? No, co się mnie tyczy, jestem całkiem zadowolony ze swych spodni.
I obrócił się wokoło z wielką powagą, wystawiając się, niby klown na widok publiczny.
— Prześliczne! Zwłaszcza te litery na worku. G. B. T. Governement Bullock Train.[1] Ten worek jest rodem z Indyj.
— Nie! To początkowe litery mego nazwiska: Gilbert Belling Torpenhow. Umyślnie ukradłem tę płachtę. Ale cóż to u licha wyrabiają te oddziały wielbłądziarzy?
To mówiąc, Torpenhow przysłonił oczy i jął się przyglądać usianemu krzewami żwirowisku.
Rozległ się przeraźliwy głos trąby, grającej na trwogę, a ludzie, znajdujący się na wydmie, co sił popędzili do broni i rynsztunków.
— „Żołnierze pizańscy, zaskoczeni podczas kąpieli“ — zauważył Dick spokojnie. — Czy przypominasz sobie ten obraz Michała Anioła? każdy początkujący malarz musi rzecz tę kopjować... Te krzaki roją się od wrogów.
Korpus jazdy wielbłądziej, rozłożony na wydmie, jął wrzaskiem przyzywać ku sobie piechotę, a chrapliwy krzyk w dole rzeki oznajmiał, że reszta kolumny zwietrzyła grozę położenia i śpieszyła wziąć udział w boju. Jak pod tchnieniem wiatru rozchwieje się odrazu tafla spokojnej wody, tak teraz w jednej chwili zmąciły się granie usiane głazami i krzewami uwieńczone wzgórki — i zaroiły się od zbrojnych ludzi. Na szczęście ludziom tym przyszło do głowy stać przez czas jakiś w oddaleniu, pokrzykiwać i radośnie gestykulować. Jeden z nich nawet jął się wywnętrzać w długiem przemówieniu. Oddziały wielbłądników nie dawały ognia; rade były, iż dano im chwilę wytchnienia, zanim zdoła się uformować jaki taki czworobok. Ludzie z ławicy piaskowej biegiem przyłączyli się do nich. Statki, które, znajdując się na odległość krzyku ludzkiego, wlokły się wgórę rzeki, osadzono na najbliższej snadziźnie i wypróżniono z załogi, z wyjątkiem chorych i paru ludzi pozostawionych dla ich opieki. Arabski mówca zaniechał swych wykrzykników, a jego towarzysze zawyli.
— Coś mi oni wyglądają na ludzi Mahdiego, — rzekł Torpenhow, wpierając się łokciami w ciżbę czworoboku; — ale ileż tysięcy ich tu się nazłaziło! Gminy okoliczne, ile mi wiadomo, nie są względem nas wrogo usposobione.
— Zatem Mahdi zdobył chyba jakieś miasto — rzekł Dick, — i rozpuścił tę czeredę wyjących djabłów, by nas tu zjedli w kaszy. Bądź pan łaskaw pożyczyć nam lornetki.
— Nasi wywiadowcy powinni byli nam o tem donieść. Dostaliśmy się w pułapkę — mówił jakiś porucznik.
— Czyż ci wielbłądziarze nigdy nie rozpoczną strzelaniny? Dalej żywo, chłopcy!
Nie potrzeba było rozkazu. Ludzie, zziajani okrutnie, sami z własnego popędu cisnęli się ku bokom czworokąta, bo mieli powód przypuszczać, że kto pozostanie na wewnątrz w chwili rozpoczęcia walki, ten z całą pewnością zginie w sposób wielce niemiły. Małe stupięćdziesięciofuntowe działka, należące do korpusu wielbłądziego, a umieszczone w jednym z narożników czworoboku, zaczęły grać, jednocześnie sam czworobok wysunął się naprzód prawem skrzydłem, aby opanować szczyt pobliskiego wzniesienia. Wszyscy wielokrotnie przedtem brali udział w podobnych walkach, więc w całej tej zabawie nie było dla nich nic nowego: zawsze ta sama dusząca i skwarna ciżba formacji bojowej, woń kurzu i skóry, ten sam nagły rozpęd nieprzyjaciół, to samo uderzenie w najsłabszą stronę czworoboku, parę minut rozpaczliwej utarczki, potem zaś głucha cisza pustyni, przerywana jedynie wrzaskami tych, za którymi w pogoń puściła się garstka konnicy. Zobojętnieli już na to wszystko. Działka odzywały się od czasu do czasu, a czworobok posuwał się ociężale wśród kwękania wielbłądów. Naraz spadła na nich nawała trzech tysięcy łudzi, którzy nie nauczyli się z książek, iż dla wojsk w zwartym szyku jest rzeczą nie możliwą iść do ataku przeciwko odtylcowej broni palnej. Kilka odosobnionych wystrzałów było zapowiedzią zbliżania się napastników; na czele jechało nieco konnych, ale główną siłę stanowiła naga masa ludzka, oszalała wściekłością, a zbrojna jedynie włócznią i pałaszem. Instynkt pustyni, będącej stale widownią różnych wojen, mówił im, że prawe skrzydło czworoboku jest najsłabsze — albowiem zaczęli usuwać się z frontu. Armatki uderzyły w przechodzących, na chwilę czyniąc pośrodku nich wyłomy, wielce podobne do owych szybko zamykających się alej w kantuaryjskim chmielniku, oglądanych z okien pędzącego pociągu; jednocześnie piechota, wyczekawszy odpowiedniej chwili, plunęła ogniem i jęła kłaść ich pokotem. Żadne z wojsk świata cywilizowanego nie wytrzymałoby tego piekła, przez jakie oni przechodzili; żywi wyskakiwali w górę, by wymknąć się konającym, którzy chwytali ich za pięty, ranni klęli i, zataczając się, parli przed siebie, aż nareszcie wszystko to spadło — strumieniem czarnym, jak woda przelewająca się przez młyńską zastawę — wprost na prawe skrzydło czworoboku. Wówczas linja wojsk, osędziałych od pyłu, oraz błękitnawe, pustynne niebo nad głowami zatarły się w nadciągających kłębach kurzawy, zasię małe kamyczki na rozpalonej ziemi i wysuszone na próchno strzępki krzewów stawały się przedmiotem niezwykłego zainteresowania, gdyż zapomocą nich oceniano uciążliwość bądź cofania się, bądź posuwania się naprzód — odruchowo mierząc wzrokiem a następnie przebywając drogę do obranego kamyka lub gałązki. Nie było mowy o jakiemkolwiek zgodnem działaniu. Wiedziano, że wróg mógł się pokusić o to, by jednocześnie napaść na czworobok ze wszystkich czterech stron; więc rzeczą broniących się, było miażdżyć to, co było przed nimi, dźgać bagnetem w plecy tych, którzy przeszli ponad nimi, a umierając zwalić z nóg zabójcę, ażeby można mu było roztrzaskać łeb mściwą kolbą karabina. Dick z Torpenhowem i jakimś młodym lekarzem czekał spokojnie, póki zawziętość walki nie stała się niemożliwą do wytrzymania. Aż do chwili odparcia ataku nie było co marzyć o zajęciu się rannymi, przeto ruszyli we trzech ostrożnie w stronę najbardziej zagrożoną. Naraz skądciś wszczęło się nowe zamieszanie, rozległ się urywany chrzęst włóczni, bodących ciała ludzkie, a w środek szeregw wdarł się jakiś jeździec na czele trzydziestu lub czterdziestu innych, co pchali się za nim, wrzeszcząc i rąbiąc. Prawe skrzydło czworoboku zwarło się poza nimi, a z innych stron wysłano posiłki. Ranni, którzy wiedzieli, że pozostało im jedynie parę godzin życia, chwytali wrogów za nogi i obalali ich na ziemię, lub dowlókłszy się do porzuconego karabina, strzelali na ślepo w wir walki, szalejący pośrodku czworoboku. Dick zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś ciął go potężnie przez kark, że sam wypalił z rewolweru w jakąś czarną, bryzgami piany pokrytą gębę, która w jednej chwili straciła wszelkie podobieństwo do twarzy ludzkiej, oraz, że Torpenhow wpadł pod jakiegoś Araba, którego usiłował był chwycić pod orzydle, i toczył się po ziemi wraz ze swym brańcem, chcąc wymacać mu ślepia. Doktór prał bagnetem na chybił-trafił, a jakiś żołnierz bez kąska strzelał z za ramienia Dicka, tak iż lecące ziarnka prochu drasnęły temuż policzek. Instynktem wiedziony Dick zwrócił się w stronę Torpenhowa. Przedstawiciel Centralnego Syndykatu Południowego zrzucił już z siebie przeciwnika i powstał, obcierając o spodnie wielki palec swej ręki. Arab, podniósłszy obie ręce do czoła, wrzasnął na cały głos, poczem porwał włócznię i rzucił się na Torpenhowa, który nabierał tchu pod osłoną rewolweru Dicka. Dick strzelił dwukrotnie, a napastnik padł bezwładnie na ziemię; jego twarz, zadarta wgórę, była pozbawiona jednego oka. Strzelanina poczęła się zdwajać, ale mieszały się z nią okrzyki radości; utarczka słabła, nieprzyjaciele już pierzchali. Jeżeli środek czworoboku wyglądał jak rzeźnia, to dalsza część pobojowiska nie różniła się od jatek. Dick rzucił się naprzód pomiędzy oszalałych ludzi. Niedobitki nieprzyjaciół cofały się, a nieliczna — bardzo nieliczna — konnica angielska tratowała maruderów.
Poza zwaliskiem martwych ciał, na kikucie krzewu, leżała szeroka, zbryzgana krwią, włócznia arabska, porzucona w odwrocie, a poza nią zasię bezgraniczne, ciemne rozłogi pustyni. Słońce odbijało się w stali, zamieniając ją w krążek niesamowitej czerwieni. Ktoś przemawiał z za pleców Dicka:
— A idźże sobie precz, bydlę!
Dick podniósł rewolwer i wycelował go w stronę pustyni. Oko jego zatrzymało się na czerwonej plamie w oddali; wrzawa, panująca wokoło, zdawała się cichnąć i przechodzić w odległy szmer, podobny szmerowi spokojnego morza... Oto był rewolwer i to czerwone światło... i czyjś głos, coś tam odżegnywający precz od siebie... zupełnie jak było już i kiedyś — może w przeszłem życiu. Dick czekał, co stanie się następnie. Coś jakby mu trzasło w głębi głowy i na chwilę znalazł się w ciemności — ciemności co kłuła dotkliwie. Strzelił na chybił-trafił przed siebie; kula pomknęła kędyś w putynię, a on mruknął:
— Chybiłem... zmarnowałem kulę. Już niema więcej nabojów. Trzeba biegiem wracać do domu.
Przyłożył rękę do czoła; gdy ją odjął, była zlana krwią.
— Hej stary, trochę szpetnie cię pomacano! — rzekł Torpenhow. — Jestem ci coś-niecoś obowiązany za tę robotę. Dziękuję ci z całego serca! Powstań! Słowo daję... nie możesz przecie tu zasłabnąć!
Dick upadł, jak drewno w ramiona Torpenhowa i coś tam mamrotał o celowaniu wdół na lewo. Potem osunął się na ziemię i zamilknął. Torpenhow zaciągnął go do doktora i, usiadłszy, zaczął opracowywać sprawozdanie o całej przygodzie, nazwanej przezeń „krwawą bitwą, w której odznaczył się nasz oręż“ itd.
Przez całą ową noc, gdy wojska obozowały koło statków wielorybniczych, jakowaś czarna postać pląsała w jasnem świetle księżycowem na ławicy piaskowej i wykrzykiwała, że Chartum, przeklęte Chartum, już wymarło... wymarło... wymarło... że dwa parowce rozbiły się na skałach nilowych poza miastem, a z ich załogi żywa dusza nie pozostała... a Chartum wymarło — wymarło — wymarło!
Lecz Torpenhow nie zwracał na to uwagi. Czuwał nad Dickiem, który wołał głośno w stronę nieuciszonego Nilu, wzywając Maisie — i wciąż jeno Maisie!...
— Widziałże kto takie dziwy! — mówił Torpenhow, poprawiając na nim kołdrę. — Oto mężczyzna, człek chyba z krwi i kości, a wciąż wspomina imię jednej tylko kobiety. A przecież widziałem i ja niemało ludzi majaczących w gorączce. Dicku, naści trochę tej lury.
— Dziękuję Ci, Maisie, odezwał się Dick.

∗             ∗






  1. Rządowy transport wołów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.