Światło, które zagasło/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Światło, które zagasło
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Więc myśli, że znów po morzu pohula,
Znów Z łotrzykami na łów się wybierze,
Osmali brodę hiszpańskiego króla,
Capnie jakiegoś tłustego księżula
I sprzeda go w Algierze...
(Obrazek holenderski)

Kampanja sudańska, jakoteż choroba Dicka, spowodowana rozbiciem głowy, zakończyła się i załagodziła już od paru miesięcy. Centralny Syndykat Południowy wypłacił Dickowi pewną sumę a conto wykonanej roboty, przyczem nie omieszkano go zapewnić, że jego prace „niezupełnie odpowiadają ich wymogom“. Dick cisnął list do Nilu pod Kairem, odebrał pieniądze przekazem w samem mieście, a wreszcie na dworcu pożegnał się serdecznie z Torpenhowem.
— Chcę teraz nieco posiedzieć spokojnie i wypocząć — mówił Torpenhow. — Nie wiem jeszcze, gdzie zamieszkam w Londynie, ale jeżeli Bóg pozwoli nam jeszcze się spotkać, to się spotkamy. Czy myślisz tu zostać i czekać na jaką nową burdę? Nie będziesz miał po temu sposobności, dopóki południowy Sudan nie będzie znów zajęty przez nasze wojska. Zakarbuj to sobie w pamięci. Do widzenia! Życzę ci wszystkiego najlepszego. Wracaj, gdy ci zabraknie pieniędzy, a podaj mi swój adres.
Dick zbijał bąki po Kairze, Aleksandrji, Izmailji, Port-Saidzie — zwłaszcza po Port Saidzie. W wielu stronach świata zdarzają się bezeceństwa, a zdrożności wszędzie, jednakże sam cymes wszelkich bezeceństw i zdrożności całego świata znaleść można w Port Saidzie. Przez ośrodek tego piekła piaskami obrzeżonego, kędy miraże, jak dzień długi, migocą nad Słonemi Jeziorami, przesunie się — jeżeli tylko zaczekać — większość mężczyzn i kobiet, z jakiemi poznaliście się w ciągu życia na tej ziemi. Dick urządził tu sobie tryb życia raczej huczny niż przyzwoity. Wieczory spędzał na nadbrzeżu, wstępował na pokład wielu okrętów i widywał się z mnóstwem przyjaciół. Bywały tu nadobne Angielki, z któremi wiódł niezbyt uczone rozmowy na werandzie hotelowej; bywali tu, wiecznie załatani, korespondenci wojenni, szyprowie kontraktowych statków, używanych do przewozu wojska podczas kampanji, całe dziesiątki oficerów czynnej służby, oraz inni, parający się mniej zaszczytnemi rzemiosłami. Mógł tu dowoli studjować wszystkie rasy Wschodu i Zachodu, mając i tę korzyść, że widywał swe modele w stanie silnego podniecenia po knajpach, szulerniach, tancbudach i gdzieindziej. Dla odświeżenia umysłu miało się tu prostą, jak strzelił, przesiecz Kanału, jarzący przestwór piasków, korowód okrętów i łódek oraz białe szpitale, w których leżeli żołnierze angielscy. Wszystko, cokolwiek zesłała mu Opatrzność, starał się nakreślić biało, czarno lub barwnie, a gdy zapas wrażeń się wyczerpał, wyruszał na poszukiwanie świeżego materjału. Było to czarujące zajęcie, ale i ono dobiegło końca wraz z jego pieniędzmi; nie było co mówić i o stu dwudziestu funtach, należących mu się tytułem rocznej renty, gdyż dawno wziął je zgóry, jako zaliczkę.
— Teraz przyjdzie mi chyba harować i przymierać głodem! — myślał sobie i już w duchu przyzwyczajał się zwolna do tego nowego losu, gdy od Torpenhowa, bawiącego w Anglji, nadszedł tajemniczy telegraf o następującem brzmieniu.
— Powracaj czemprędzej: nabrałeś rozgłosu. Przyjeżdżaj.
Szeroki uśmiech rozjaśnił jego oblicze.
— Tak prędko! To dobra nowina! — rzekł do siebie. To-ci będzie stypa dziś w nocy! Teraz się waży mój los. Doprawdy w samą porę mi to przyszło!
Złożył połowę swej mamony w ręce dobrych swych znajomych, państwa Binat i zamówił co najwspanialszy taniec zanzibarski. Monsieur Binat właśnie doznawał pijackich drgawek, zato Madame uśmiechała się życzliwie.
— Monsieur zapewne życzy sobie krzesła i zapewne Monsieur zechce szkicować? Monsieur dziwnie się zabawia.
Binat podniósł siną twarz z ponad tapczana, stojącego w drugim pokoju.
— Rozumiem! — jął wywodzić. — My tu wszyscy znamy Monsieur. Monsieur jest artystą, jak i ja nim niegdyś byłem...
Dick skinął głową.
— A wkońcu — rzekł Binat z powagą — Monsieur pójdzie żywcem do piekła, jak ja już do niego zaszedłem! — i roześmiał się.
— Pan też musi przyjść na tańce, — powiedział Dick, — będę pana potrzebował.
— Mojej gęby? Wiedziałem, że tak będzie. Mojej gęby! Mój Boże! jakże okropne jest moje poniżenie! Nie chcę! Zabierzcie go precz! To czart wcielony! Albo przynajmniej zażądaj od niego więcej, Celestynko! — i wspaniały Binat zaczął wierzgać nogami i krzyczeć.
— W Port Said wszystko się sprzedaje — rzecze Madame. — Jeżeli mąż mój przyjdzie, trzeba będzie za to dopłacić. Ot tylko... jak się nazywa... pół suwerena.
Dick zapłacił, ile od niego żądano. Z nastaniem nocy rozpoczął się szalony taniec w obmurowanem podwórku za domem Madame Binat. Sama pani w spłowiałych, niegdyś różowych, jedwabiach, które wciąż groziły opadnięciem z jej żółtych ramion, grała na fortepianie, brzęczącym jak rozbity garnek; pod melodję zachodniego walca, przy świetle lamp naftowych tańczyły zaciekle nagie dziewczęta zanzibarskie. Binat siedział na fotelu i wytrzeszczał oczy, nie rozpoznając niczego przed sobą, aż nakoniec wir tańca i brzęk rozklekotanego fortepianu podziałały na trunek, zastępujący krew w jego żyłach, i twarz pijaka zajaśniała. Dick wziął go brutalnie za podbródek i obrócił tę twarz do światła. Madame Binat obejrzała się poza siebie i wyszczerzyła w uśmiechu wszystkie zęby. Dick oparł się o ścianę i szkicował przez godzinę, póki lampy naftowe nie zaczęły kopcić i swędzić, a dziewczęta nie rzuciły się, dysząc, na twardo ubite klepisko. Wówczas Dick z trzaskiem zamknął szkicownik i ruszył ku wyjściu. Binat resztką sił starał się przytrzymać go za łokieć.
— Pokaż pan — zaskomlał. — I ja też kiedyś byłem artystą, tak, ja we własnej osobie!
Dick pokazał mu niewykończony szkic.
— Czy to ja? — wrzasnął Monsieur. — Pan chcesz zabrać to z sobą I pokazywać wszystkim, że to ja... Binat?
I dalejże jęczeć i płakać.
— Monsieur zapłacił za wszystko — ozwała się Madame. — Do miłego widzenia z panem!
Zamknęła się furta podwórza, a Dick pośpieszył piaszczystą ulicą do najbliższej jaskini gry, gdzie znano go jako częstego bywalca.
— Jeżeli szczęście dopisze, to dobra wróżba, jeżeli przegram, będę zmuszony tu pozostać.
Rozłożył pieniądze malowniczo na stole, zaledwie śmiejąc patrzeć na to, co czynił. Szczęście mu sprzyjało. Po trzech rozgrywkach wzbogacił się o dwadzieścia funtów i udał się do portu, gdzie niebawem pokumał się z kapitanem potrzaskanego parowca kupieckiego, który zawiózł go do Londynu, pozostawiając w kieszeni swego pasażera mniej funtów, niż ów sam się spodziewał.

∗             ∗

Zwiewna, szara mgła wisiała nad miastem, a na ulicach było porządnie zimno — albowiem było to lato angielskie.
— Ale-ci tu istna puszcza dziewicza... a niema wielkiej nadziei, by miało się rozjaśnić! — myślał Dick, wlokąc się na zachód od doków. — Cóż ja teraz pocznę?
Natłoczone kamienice nie dawały odpowiedzi. Dick przyjrzał się długim, bezświetlnym ulicom i przerażającemu rwetesowi miejskiego ruchu.
— Ach, wy nory królicze! — przemówił, zwracając się ku szeregowi wielce szanownych, napół wyłaniających się rezydencyj. — Czy wiecie, co was czeka w najbliższej przyszłości? Będziecie musiały dostarczać mi sługusów i pokojówek — (tu oblizał sobie wargi) — a nadewszystko skarbów królewskich. Narazie kupię sobie ubranie i buty, a wkrótce powrócę i stratuję was na miazgę.
Ruszył przed siebie stanowczym krokiem, aż jeden z jego trzewików rozpękł się po boku. Gdy Dick pochylił się, by przyjrzeć się dokładnie, jakiś człowiek pchnął go i wtrącił do rynsztoku.
— Dobrze, dobrze! — rzekł Dick. — Jeszcze się porachujemy. Później to ja będę cię potrącał.
Porządne ubranie i obuwie nie odznacza się taniością, przeto Dick wychodząc z ostatniego sklepu, w którym załatwiał swe sprawunki, miał tę pewność, że wprawdzie na pewien czas jest pięknie wystrojony, ale zato posiada wszystkiego zaledwie pięćdziesiąt szylingów przy duszy. Powrócił więc na jedną z ulic koło doków i zakwaterował się w pokoju, gdzie pościel na łóżku była prawie namacalnie znaczona na wypadek kradzieży i gdzie, jak się zdaje, nikt wogóle nie kładł się do łóżka. Gdy przysłano mu ubranie, poszedł szukać Centralnego Syndykatu Południowego, chcąc się dowiedzieć o adres Torpenhowa; prócz adresu podano tam Dickowi i wiadomość poufną, że należy mu się jeszcze nieco pieniędzy.
— Ile? — zapytał Dick takim tonem, jakgdyby zazwyczaj miewał do czynienia z miljonami.
— Mniejwięcej od trzydziestu do czterdziestu funtów. Jeżeli panu na nich zależy, moglibyśmy oczywiście wypłacić je natychmiast; zwykle jednak obliczamy należytości miesięcznie.
— Jeżeli pokażę po sobie, że mi czegoś potrzeba, jestem zgubiony, — rzekł Dick sam do siebie. — Wszystko co mi potrzeba, odbiorę później.
Poczem odezwał się głośno.
— Nie zależy mi na czasie; zresztą jadę na miesiąc na wieś. Proszę zaczekać de mego powrotu, a wtedy się tem zajmę.
— Ale sądzimy, panie Heldar, że pan nie zamierza zerwać łączności z nami?
Dick z zawodu trudnił się studjowaniem twarzy ludzkich, przeto bacznie przyjrzał się mówiącemu.
— Ten facet nosi się z jakimś zamiarem — powiedział sobie. — Nie przystąpię do żadnego interesu, póki się nie zobaczę z Torpenhowem. Tu się zanosi na coś ważnego.
Tak więc, nie czyniąc żadnych obietnic, powędrował zpowrotem do swej lichej pokoiczyny koło doków. Był to dzień siódmy miesiąca, a miesiąc ten (jak to Dick obliczył z przerażającą dokładnością) zawierał w sobie całe trzydzieści jeden dni.
Niełatwo to człowiekowi o katolickich gustach i zdrowym apetycie wyżyć dwadzieścia cztery dni, mając przy sobie ledwo pięćdziesiąt szylingów, a zgoła niewesoło bywa zaczynać tę próbę, gdy kto znajdzie się samiuteńki w zgoła obcym sobie Londynie. Dick płacił siedem szylingów tygodniowo za mieszkanie, co pozostawiało mu niespełna szyling dziennie na jedzenie i picie. Naturalnie pierwszym jego nabytkiem były przybory malarskie; boć też nazbyt długo bez nich się obywał. Po całodziennych poszukiwaniach i zestawieniach doszedł do wniosku, że parówki i duszone ziemniaki, po dwa pensy za talerz, były najlepszem pożywieniem. Jakoż parówki na śniadanie dwa lub trzy razy w tygodniu są wcale niezłe, ale już na drugie śniadanie, wraz z duszonemi ziemniakami, stają się nudne, a na obiad są wprost nieznośne. Pod koniec trzeciego dnia Dick obrzydził sobie parówki, więc wyszedłszy na miasto zastawił zegarek, by raczyć się baraniną, która nie jest tak tania jakby się zdawało, sądząc po kościach i sosie. Potem znów powrócił do parówek i duszonych ziemniaków. Potem ograniczył się wyłącznie do duszonych kartofli raz na dzień i zaczęły mu dokuczać boleści na wnątrzu. Wówczas zastawił kamizelkę i krawat i ze skruchą myślał o przetrwonionych niegdyś pieniądzach. Mało która rzecz bardziej zaprawia ludzi do sztuki, jak głodowe kolki w żołądku, przeto Dick podczas swych nielicznych wycieczek (niewiele dbał o ruch, gdyż budziło to w nim nienasycone pragnienia) spostrzegł, iż ludzkość dzieli się w jego oczach na dwie klasy: na tych, którzy wyglądali na to, jakoby mogli mu dać coś do jedzenia, i na tych, którzy wyglądali inaczej.
— Nigdy przedtem nie sądziłem, jakich nabędę wiadomości o twarzy ludzkiej — myślał w duchu; a jakgdyby w nagrodę za tę pokorę Opatrzność sprawiła, iż jakiś dorożkarz zostawił niedojedzoną pajdę chleba w wędliniarni, gdzie Dick pożywiał się owego wieczora. Dick porwał ten kęs skwapliwie (gotów był walczyć z całym światem o jego posiadanie) i rozradował się z całej duszy.
Nakoniec miesiąc jakoś tam się przetrajdał — Dick, prawie że biegnąc z niecierpliwości, poszedł odebrać swą należytość. Następnie poleciał co sił odszukać Torpenhowa; przybywszy do domu, wskazanego adresem, poczuł woń gotującego się mięsa, ciągnącą po wszystkich korytarzach pensjonatu. Torpenhow mieszkał na poddaszu; Dick wpadł, jak bomba, do pokoju, gdzie przywitał go uścisk, który omal nie połamał mu żeber. Torpenhow zaciągnął przyjaciela w stronę światła i jednym tchem jął mu opowiadać o dwudziestu najrozmaitszych rzeczach.
— Ale wyglądasz mi coś chudawo! — zakończył.
— Czy dostanę co jeść? — rzekł Dick, wodząc wzrokiem po pokoju.
— Za minutkę będę jadł śniadanie. Może parówek?
— Nie, nie! wszystko tylko nie parówki! Torp, toć ja tą koniną ratowałem się od głodu przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy.
— Bój się Boga! cóż to za warjackie życie pędziłeś ostatniemi czasy?
Dick w bezładnej mowie opowiedział mu dzieje kuku ostatnich tygodni, poczem rozpiął surdut — pod spodem nie było kamizelki.
— Oj, dawała mi się bieda tęgo we znaki, dawała, alem się z niej jakoś wygrzebał!
— Niewiele masz oleju w głowie, ale uporu i wytrzymałości ci nie brak. Jedz teraz, potem będziesz mówił.
Dick rzucił się na szynkę i jajecznicę i opychał się, póki nie opchał się po same gardło. Torpenhow podał mu nabitą fajkę, a on zaciągnął się dymem, jak zaciągają się ludzie, którzy od trzech tygodni byli pozbawieni uczciwego tytoniu.
— Uf! — przemówił. — To ci bosko! A zatem?
— Czemu, na miłość boską, nie przyszedłeś do mnie?
— Nie mogłem; zanadto wiele jestem ci winien, mój stary. Zresztą miałem pewnego rodzaju przesąd, że to chwilowe przymieranie głodem... bo była to głodówka i to dotkliwa... przyniesie mi później większe szczęście. Teraz już się to wszystko skończyło i nikt z Syndykatu nie wie, jaką klepałem biedę. Ale do rzeczy. Jak się przedstawiają moje sprawy?
— Czy otrzymałeś mój telegram? Jesteś tu rozchwytywany!.. Ludziom ogromnie podobają się twoje kicze. Nie wiem, czemu tak jest, dość, że tak jest. Powiadają, że masz wielką świeżość kolorytu i nowy sposób rysowania. Poza tem, ponieważ są to przeważnie domorośli Anglicy, przeto utrzymują, że odznaczasz się wielką znajomością rzeczy, to jest swego fachu i przedmiotu. Ze sześć pism dobija się o ciebie; chcą cię ściągnąć na ilustratora książek.
Dick chrząknął urągliwie.
— Domagają się od ciebie, żebyś pokończył mniejsze kicze i sprzedawał handlarzom. Podobno myślą, że pieniądze, włożone w ciebie, przyniosą im zysk sowity. Na miły Bóg! któż potrafi wyjaśnić bezdenną głupotę publiczności?
— Są to ludzie nadzwyczaj rozsądni.
— Poddani kaprysom, chciałeś zapewne powiedzieć; ty zaś, tak się zdarzyło, jesteś przedmiotem ostatniego kaprysu tych, którzy się interesują tak zwaną Sztuką. W chwili obecnej jesteś wzorem, fenomenem i czem tylko żywnie być zapragniesz. Do niedawna byłem tu jedyną osobą, która wiedziała o tobie, i ja to najbardziej przydatnym ludziom pokazywałem szkice, jakie otrzymywałem był niekiedy od ciebie. Ci, dopytując się o ciebie w Centralnym Syndykacie Południowym, widocznie przyczynili się do do poparcia twej sprawy. Masz szczęście.
— Ha! widziałże kto nazywać to szczęściem! Nazywać to szczęściem, gdy człeka kopano i pędzono, jak psa, po całym świecie, aby cierpliwie czekał, aż ono nadejdzie! Dam ja im niedługo szczęście! ale wpierw chciałbym mieć jaką taką pracownię.
— Chodźno tu — rzekł Torpenhow, przechodząc na drugą stronę klatki schodowej. — Jest to, prawdę mówiąc, wielki strych, ale dla ciebie będzie w sam raz. Masz tu górne światło, czy północne, czy jak tam nazwiesz jakie okno, a ponadto mnóstwo miejsca, byś się miał gdzie roztarasować, tam zaś dalej jest sypialnia. Czegóż ci więcej potrzeba?
— Wystarczy, — odpowiedział Dick, rozglądając się po wielkim pokoju, który zajmował trzecią część poddasza w cherlawym pensjonacie, wznoszącym się nad Tamizą. Bladożółty blask słoneczny wlewał się przez okno w suficie, dobywając na jaw wielkie niechlujstwo tei kwatery. Trzy stopnie wiodły od drzwi do podestu, a stamtąd znowu trzy do pokoju Torpenhowa. Studnia klatki schodowej nurzała się w ciemności, przetykanej słabiuchnemi płomykami gazu, a w posępnej, dusznej atmosferze siedmiu pięter raz wraz rozbrzmiewały odgłosy rozmów ludzkich lub trzaskania drzwiami.
— Czy nie jest się tu skrępowanym? — zagadnął Dick ostrożnie. Był na tyle wyrzutkiem społeczeństwa, że umiał cenić wolność.
— Możesz robić, co ci się żywnie podoba; każdy tu ma własne klucze i nieograniczoną swobodę. Jesteśmy tu po większej części stałymi lokatorami. Nie poleciłbym tego lokalu Związkowi młodzieży Chrześcijańskiej[1], ale w ostateczności jakoś to ulezie. Wynająłem te pokoje dla ciebie... wówczas, gdym telegrafował.
— Zanadto jesteś uprzejmy, mój stary.
— Chyba nie zamierzałeś rozstać się ze mną? — to mówiąc, Torpenhow złożył rękę na ramieniu Dicka i obaj w milczącem a serdecznem zjednoczeniu jęli przechadzać się po pokoju, który odtąd zwać będziemy pracownią. Naraz posłyszeli stukanie do drzwi Torpenhowa.
— Pewno to jakiś drab, przychodzący do mnie na bibkę! — rzekł Torpenhow, podnosząc głos wesoło.
Do pokoju wszedł bynajmniej nie jakiś drab, lecz postawny, średniego wieku jegomość we fraku z satynowem wykładaniem. Wargi miał rozwarte i zbielałe, a pod oczyma głęboko obwisłe wory.
— Ma pietra, zauważył w duchu Dick, witając się z przybyłym, — ma tęgiego pietra. Puls mu tak bije, aż się biedakowi palce trzęsą.
Gość przedstawił się jako szef Centralnego Syndykatu Południowego i...
— ...jeden z najgorętszych wielbicieli pańskiej twórczości, panie Heldar. Imieniem syndykatu zapewniam pana, że jesteśmy panu wielce zobowiązani, a wierzę, że pan, panie Heldar, nie zapomni, iż w znacznej mierze przyczyniliśmy się do ujawnienia pańskiego talentu oczom publiczności.
I odsapnął, utrudzony wdzieraniem się po schodach na wysokość siedmiu pięter. Dick rzucił okiem na Torpenhowa, który na chwilę zmrużył lewą powiekę.
— Nie zapomnę, — odrzekł Dick, odruchowo sposobiąc się do obrony. — Panowie tak dobrze mi zapłacili, jak pan sam wie, że nie mógłbym tego zapomnieć. Ale przy sposobności, skoro tu osiadłem, chciałbym odebrać swoje szkice. Pewno macie ich tam państwo około stu pięćdziesięciu.
— To omył... to właśnie sprawa, którą chciałem omówić. Niestety nie możemy na to się zgodzić, panie Heldar. Wobec braku jakiejkolwiek określonej umowy szkice są, ma się rozumieć, naszą własnością.
— Czy słowa pańskie znaczą, że chcecie zachować je dla siebie?
— Tak; mamy nadzieję, że pan, panie Heldar, pomoże nam (stawiając przy tem własne warunki) urządzić małą wystawę, która poparta naszem nazwiskiem oraz wpływem, jakim, rzecz prosta, rozporządzamy w prasie, przyniesie panu korzyść materjalną. Szkice takie, jak pańskie...
— Należą do mnie. Zaangażowaliście mnie telegraficznie, płaciliście mi najpodlej, jakeście tylko mogli... Pan nie masz prawa zatrzymywać mych rysunków! Jak mi Bóg miły, człowiecze, one są wszystkiem, co posiadam na tym świecie!
Torpenhow wpatrywał się w twarz Dicka i pogwizdywał.
Dick jął się przechadzać tam i zpowrotem, rozmyślając. Zdawał sobie sprawę, iż cały skromny jego towar, pierwszy oręż w jego uzbrojeniu został zaraz z początkiem kampanji bezprawnie mu wydarty przez jakiegoś starszego pana (Dick nawet nie dosłyszał jego nazwiska), co powiadał, że jest przedstawicielem jakiegoś syndykatu, o który Dick dbał tyle, co pies o piątą nogę. Niesprawiedliwość tego postępku niebardzo go wzruszyła; zanadto często w innych, okolicznościach widywał przewagę przemocy, by miał roztkliwiać się nad moralnemi poglądami o tem co słuszne lub niesłuszne. W każdym razie z całą zażartością pożądał krwi jegomościa we fraku, a gdy znów jął przemawiać, głos jego brzmiał ową wymuszoną uprzejmością, która, jak Torpenhow dobrze wiedział, znamionowała rozpoczęcie boju.
— Proszę mi wybaczyć, szanowny panie, ale czy nie macie jakiego... jakiego młodszego pana, któryby mógł ze mną ułożyć tę sprawę?
— Mówię w imieniu syndykatu. Nie widzę powodu, by jakaś trzecia osoba miała...
— Zaraz pan zobaczy. Bądź pan łaskaw oddać mi moje szkice.
Jegomość pobladł i wlepił źrenice w Dicka, a potem w Torpenhowa, opierającego się o ścianę. Nie miewał jeszcze do czynienia z byłymi funkcjonarjuszami, którzy nakazywali mu, żeby był łaskaw to lub owo uczynić.
— Tak, jest to prawie wyrachowane złodziejstwo — ozwał się Torpenhow krytycznie; — ale boję się, bardzo się boję, że napadłeś na człowieka, który na to nie zasługuje. Bądź ostrożny, Dicku; pamiętaj, że to nie Sudan.
— Zważywszy, jaką przysługę wyświadczył panu Syndykat, przedstawiając światu pańskie nazwisko...
Nie była to uwaga szczęśliwa, gdyż przypomniała Dickowi parę lat włóczęgi, przeżytych w samotności, w walce i nieziszczonych pragnieniach. To wspomnienie pozostawało w rażącej sprzeczności z postacią beztroskiego jegomościa, który zamierzał cieszyć się owocem lat owych...
— Nie wiem doprawdy, co z panem uczynić — zaczął Dick z namysłem. — Ściśle rzecz biorąc, jesteś pan złodziejem i zasługujesz na to, by cię zbić na kwaśne jabłko, ale pan napewne umarłbyś od tego. Nie pragnę, byś pan umierał mi w tym pokoju, a zresztą w chwili wprowadzania się na nowe mieszkanie byłaby to dla mnie zła wróżba. Nie podnoś pan ręki do bicia; będzie to z pańskiej strony tylko niepotrzebną prowokacją!
Położył jedną rękę na ramieniu przybysza, a drugą przejechał po pękatej jego korpulencji, kryjącej się pod frakiem.
— Rany Boskie! — rzekł do Torpenhowa, — i ten siwy niedorajda, stary piernik, puszcza się na złodziejstwa! Widziałem raz, jak darto pasami czarną skórę z wielbłądnika w Esneh za to, że ukradł pół funta mokrych daktyli, a był ci to człek łykowaty jak biczysko; ale to-to, gdzie pomacasz, wszędzie miękkie... jak baba.
Mało jest rzeczy tak dotkliwie upokarzających, jak to, gdy się jest obmacywanym przez człowieka, który nie zamierza uderzyć. Szef Syndykatu zaczął ciężko dyszeć. Dick obszedł go wokoło, muskając go zlekka dłonią, jak kot trącający łapką puszysty dywanik. Następnie palcem wskazującym przesunął mu po sinych obrzękach pod oczyma i potrząsnął głową.
— Pan chciałeś mi ukraść moją własność... moją, moją, moją!... pan, który nie wiesz, kiedy pożegnasz się z tym światem! Pisz pan list do swego biura... wszak pan sam powiadasz, że jesteś szefem... i rozkaż, by na ręce Torpenhowa oddano moje szkice — wszystkie co do jednego. Zaczekaj pan chwilę... panu ręka się trzęsie. Teraz! — i rzucił mu notatnik kieszonkowy.
Liścik został napisany. Torpenhow wziął go i wyszedł, nie mówiąc ni słowa; tymczasem Dick wciąż, wkółko obchodził swego jeńca, jakby urzeczonego czarem, dając mu takie przestrogi, jakie uważał za najzbawienniejsze dla jego duszy. Gdy powrócił Torpenhow, dźwigając olbrzymią tekę, posłyszał, jak Dick, tonem niemal pojednawczym, przemawiał:
— No, mam nadzieję, że to będzie dla pana nauczkąa jeżeli będziesz mi pan przeszkadzał w pracy, zawracając głowę jakiemiś procesami o pobicie, to proszę mi wierzyć, że złapię pana i wytłukę, aż pan kitę odwalisz, bo już i tak pan długo nie pociągniesz. Wynocha i Imshi, Vootsak — fora ze dwora!
Jegomość wyszedł, chwiejąc się na nogach i spoglądając bezradnie. Dick odetchnął głęboko:
— Phu! cóż to za bezwstydna zgraja łupieżców! Pierwszą rzeczą, jaką spotyka biedny sierota, jest jawny rozbój, zgóry obmyślona kradzież! Pomyśleć sobie, jak wstrętnie czarną duszę miał ten człowiek! Czy szkice moje są w należytym porządku, Torp?
— Tak, jest ich wszystkich sto czterdzieści siedem. No, muszę ci powiedzieć, Dicku, że wziąłeś się dobrze do rzeczy.
— On mi się tu stawiał okoniem. Dla niego miało to jedynie wartość paru funtów, ale dla mnie był to cały majątek. Nie sądzę, by ten głupi funio miał mi wytaczać proces. Udzieliłem mu bezpłatnie kilku porad lekarskich co do jego cielesnych przypadłości. Wypadło mu to tanio w porównaniu z odrobiną strachu, jakim przypłacił owo zajście. No, a teraz przypatrzmy się moim kiczom!
W parę minut później Dick rozwalił się na podłodze i zagłębił się w tece, śmiejąc się z lubością, w miarę jak przewracał rysunki i rozmyślał o cenie, za jaką można je spieniężyć.
Było już dobrze popołudniu, gdy Torpenhow, odszedłszy ku drzwiom, zobaczył Dicka tańczącego dziką sarabandę pod oknem sufitowem.
— Rysowałem lepiej, niżem mógł przypuszczać, Torp, — odezwał się, nie przestając tańczyć. — Są bycze! byczissimo! Rozejdą się błyskawicznie! Urządzę sobie z nich wystawę na własnym mosiężnym haku. A ten brzuchacz chciał mi je dychnąć! Wiesz, teraz żałuję, żem go naprawdę nie wytłukł!
— Idź-no, idź, — odrzekł Torpenhow, — i proś Boga, żeby cię wybawił z grzechu zarozumiałości, co ci się pono nigdy nie przydarzy. Przynieś tu swoje manatki z tej nory, gdzieś się dotąd gnieździł, a spróbujemy jakoś przyzwoiciej urządzić tę budę.
— A wtedy... ach wtedy — rzekł Dick, wciąż jeszcze podskakując, — będziemy łupić naszych wrogów!

∗             ∗






  1. Y. M. C. A. (Young Men Christian Association).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.