Święty/Część II/Rozdział siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SIÓDMY.

Po tygodniowym odpoczynku Noel wróciła do szpitala. Jerzy zrobił dla niej więcej, niż sam przypuszczał, gdyż jego powiedzenie: — życie nastręcza nieskończoną ilość możliwości — utkwiło jej w pamięci. Czy było tak ważną rzeczą, co się z nią stanie? Nauczyła się przyglądać mijającym ją ludziom i zastanawiać się nad ich przeżyciami. Jakie zgryzoty i radości kryły ich serca? Samotność własnego życia zmusiła ją do obserwacji cudzych istnień, była bowiem rzeczywiście ogromnie samotna; Gracja i Jerzy wrócili do pracy, ojciec nie wiedział o niczem, z Leilą czuła się niedobrze, gdyż wyznanie, jakie wobec niej uczyniła w chwili słabości, zraniło jej dumę; rodziny, przyjaciół i znajomych unikała, jak choroby. Jedynym człowiekiem, którego nie udawało jej się uniknąć, był Jimmy Fort. Przyszedł pewnego dnia wieczorem i przyniósł jej dużą wiązankę cieplarnianych fiołków. Ale on jej właściwie nie przeszkadzał — zbyt nowa była znajomość, zbyt przelotna. Z kilku jego słów wywnioskowała, że wiedział o stracie, jaką poniosła, i że fiolki były oznaką współczucia. Był szalenie miły tego wieczoru, opowiadał jej przygody z podróży i nie powiedział niczego, coby mogło urazić jej ojca. Co za rozkosz być mężczyzną i wałęsać się po świecie tak, jak on, poznawać życie, obce kraje i łudzi, Chińczyków, Gauchów, Boerów i Meksykan! Opowiadania te budziły w niej dziwne pragnienia. Lubiła patrzeć na jego smagłą, pełną humoru twarz, jakby obciągniętą w zasuszoną skórę. Ogarnęło ją uczucie, że jedyną ważną rzeczą w życiu było zbierać doświadczenia, działać i poznawać świat. Własne zmartwienie malało, traciło na ważności. Uścisnęła mocno jego rękę, kiedy jej życzył dobrej nocy.
— Dziękuję za fiołki i za wizytę. Bardzo to ładnie że pan przyszedł! Chciałabym też mieć przygody!
Na co odpowiedział:
— Będzie je pani miała, droga królewno z bajki! — Powiedział to dziwnym głosem i bardzo serdecznie.
Królewna z bajki! Co za szczególne imię dla niej! Gdyby wiedział!
Niewiele przygód mogło ją spotkać w otoczeniu, w którem zmywała talerze. Niewiele „nieskończonych możliwości“, któreby odwróciły jej myśli od własnych przeżyć. Jednak podczas wędrówek do szpitala i do domu miała sposobność zrobić niejedno osobliwe doświadczenie. Pewnego dnia zrana zauważyła ubogo ubraną kobietę o czerwonej, zapuchniętej twarzy, trzepoczącą się, jak zraniony ptak na Regent Street, gryzącą w dziwny sposób palce. Noel usłyszała, że kobieta jęczy i zapytała, co jej dolega. Kobieta wyciągnęła rękę.
— Och — jęczała — szorowałam podłogę, wielka igła wbiła mi się w rękę, ułamała się i nie mogę jej wyciągnąć! Och, och! — Starała się chwycić zębami koniec igły, niecałkiem widocznej, ale prawie że dającej się uchwycić i nagle zbladła silnie.
Noel, zalękniona, otoczyła ją ramieniem i weszła z nią do eleganckiej drogerji. Kilka pań, zajętych w sklepie kupnem perfum, spojrzało niechętnie na nieporządnie ubraną, brudną kobietę, wchodzącą w ich grono. Noel podeszła do pana za ladą:
— Proszę mi dać coś szybko działającego dla tej biednej kobiety, boję się, że zemdleje. Igła wbiła jej się w rękę i nie może jej wyciągnąć.
Sprzedawca podał jej coś „szybko działającego“, a Noel przecisnęła się między dwiema paniami do ławki, na której siedziała kobieta. Wciąż jeszcze gryzła uparcie rękę. Nagle podniosła gwałtownym ruchem brodę — w zębach trzymała igłę. Wyjęła ją z ust drugą ręką, wpięła ją z dumą do stanika i wyrzuciła z siebie słowa:
— O proszę — teraz ją mam!
Kiedy wypiła podany napój, spojrzała ze zdziwieniem wokół siebie i rzekła:
— Bóg zapłać, panienko — i wyszła powłócząc nogami. Noel zapłaciła i wyszła również. Lśniący sklep wydał perfumowane westchnienie ulgi.
— Nie może pani teraz wrócić do roboty, — rzekła do kobiety. — Gdzie pani mieszka?
— W Hornsey, proszę panienki.
— Musi pani wsiąść do omnibusu, pojechać prosto do domu i włożyć rękę odrazu do roztworu nadmanganianu potasu. Już puchnie. Ma pani tu pięć szylingów.
— Dobrze, proszę panienki, dziękuję pięknie. Panienka bardzo dobra. Boli porządnie.
— Jeżeli do popołudnia nie będzie lepiej, musi pani iść do lekarza. Niech mi pani przyrzeknie!
— Dobrze proszę panienki. Jedzie autobus. Dziękuję pięknie, panienko.
Noel widziała odjeżdżającą, jak ssała ciągle jeszcze brudną, spuchniętą rękę. Poszła dalej przejęta do głębi miłością do biednej kobiety i nienawiścią do pań w drogerji i przez całą drogę do szpitala nie pamiętała o własnem strapieniu.
Innego znów dnia listopadowego wyszła, jak zwykle w sobotę, wcześniej ze szpitala i udała się do Hyde Parku. Nakrapiane platany nigdy jeszcze chyba nie były tak piękne. Nieliczne, bardzo nieliczne żółte liście wisiały jeszcze na gałęziach, smukłe piękne drzewa zdawały się cieszyć, że zostały oswobodzone z ciężaru letniego listowia. Delikatne gałęzie i gałązeczki kołysały się i tańczyły na wietrze, a zmyte deszczem lamparcie pnie miały w rysunku smukłą, nieangielską lekkość. Noel poszła wdół aleją i usiadła na ławce. Tuż koło niej jakiś artysta malował. Stalugi oddalone były od niej zaledwie o trzy kroki tak, że mogą widzieć obraz; przedstawiał szereg domów przy Park Lane, widzianych poprzez wesołą sieć platanów. Malarz mógł mieć około czterdziestu lat, był wysokim człowiekiem, najwidoczniej cudzoziemcem, wskazywała na to jego wąska, długa, owalna twarz bez zarostu, o brwiach wzniesionych i wielkich szarych oczach, których natężony wyraz spowodowany był zapewne bólami głowy i intensywnem życiem wewnętrznem. Spoglądał na nią często, a i Noel, idąc za nowym pędem do poznawania „życia“, przypatrywała mu się ukradkiem. Mimo to była trochę zaskoczona, kiedy zdjął miękki, szeroki kapelusz i rzekł cudzoziemskim akcentem:
— Proszę mi wybaczyć śmiałość, mademoiselle, ale czy pani nie pozwoliłaby mi zrobić szkicu pani, siedzącej na ławce? Pracuję bardzo szybko. Bardzo panią o to proszę. Widzi pani, jestem Belgiem, nie znam się na formach towarzyskich. — Uśmiechnął się.
— Proszę, jeżeli pan ma ochotę.
— Bardzo pani dziękuję.
Przysunął stalugi i zaczął rysować. Schlebiało jej to, choć trochę niepokoiło. Był taki blady i miał dziwne, głodne oczy, które ją wzruszały.
— Czy pan już długo jest w Anglji? — spytała po chwili.
— Od pierwszych miesięcy wojny.
— Czy pan się tu dobrze czuje?
— Z początku bardzo tęskniłem za domem. Ale wyżywam się w obrazach; Londyn jest pełen cudów.
— Czemu pan chce mnie szkicować?
Malarz uśmiechnął się znowu.
— Mademoiselle, młodość jest tajemnicza. Młode drzewa, które właśnie malowałem, mają o tyle więcej wyrazu, niż wielkie, stare. Oczy pani widzą rzeczy, które się jeszcze nie zdarzyły. Jest w nich wyrok Losu, ale ukryty głęboko, byśmy go nie mogli odczytać. W moim kraju niema takich twarzy; jesteśmy o wiele prostsi, nie ukrywamy swoich uczuć. Anglicy są pełni tajemniczości. Jesteśmy wobec nich jak dzieci. A przecież pod pewnemi względami wy jesteście dziećmi w porównaniu z nami. Nie znacie świata. Wy Anglicy obeszliście się z nami dobrze, ale nas nie lubicie.
— Myślę, że i wy nas nie lubicie?
Uśmiechnął się znowu; zauważyła że zęby jego były bardzo białe.
— No, niebardzo. Anglicy robią wiele rzeczy z poczucia obowiązku, ale serca chowają dla siebie. A ich sztuka — no, to doprawdy zabawne!
— Niewiele wiem o sztuce — szepnęła Noel.
— Dla mnie sztuka — to wszystko — rzekł malarz i zamilkł rysując ze zdwojoną szybkością i zapałem.
— Tak trudno o tematy — zauważył nagle. — Nie mogę sobie pozwolić na modele, a londyńczycy niechętnie widzą, kiedy maluję z natury. Gdybym mógł mieć stale taki model, jak pani! Pani — pani ma jakieś zmartwienie, prawda?
Usłyszawszy to krótkie a niespodziane pytanie, Noel podniosła oczy i zmarszczyła brwi.
— Każdy ma teraz zmartwienie.
Malarz chwycił się za brodę; oczy jego stały się nagle tragiczne.
— Tak, — rzekł, — każdy. Nieszczęście jest dziś chlebem codziennym dla wszystkich. Straciłem kontakt z rodziną; są w Belgji. Nie wiem, co się z nimi dzieje.
— Tak mi przykro; i przykro mi też bardzo, jeżeli nie obchodzimy się z panem dość dobrze. Tak być nie powinno.
Wzruszył ramionami.
— Czego pani chce! My jesteśmy inni. A tego się nie wybacza. Pozatem, artysta jest zawsze samotny; ma o jedną skórę mniej, niż inni ludzie i widzi rzeczy, których inni nie widzą. Ludzie nie lubią, żeby ktoś był inny. Jeżeli pani kiedykolwiek w życiu postąpi inaczej, niż ogół, przekona się pani sama o tem, mademoiselle.
Noel czuła, że się rumieni. Czy odkrył jej tajemnicę? Oczy jego miały takie niesamowite, jasnowidzące spojrzenie.
— Czy pan niedługo skończy? — zapytała.
— Nie, mademoiselle, mógłbym rysować godzinami; ale nie chcę pani zatrzymywać. Zmarznie pani siedząc.
Noel wstała.
— Czy wolno mi obejrzeć?
— Naturalnie.
Szkic nie wydawał jej się bardzo podobny, — jak to zwykle bywa — ale ujrzała twarz, która ją dziwnie wzruszyła — twarz młodej dziewczyny, zapatrzonej przed siebie w coś, widocznego tylko dla jej oczu.
— Nazywam się Lavendie, — rzekł malarz; — mieszkamy z żoną tutaj — to rzekłszy podał jej wizytówkę.
Noel musiała odpowiedzieć:
— Nazywam się Noel Pierson; mieszkam razem z ojcem; oto adres — znalazła torebkę i wyciągnęła wizytówkę. — Mój ojciec jest proboszczem; czyby pan nas nie zechciał odwiedzić? Ojciec kocha nadewszystko muzykę i malarstwo.
— Będzie to dla mnie wielką przyjemnością — i może otrzymam pozwolenie malowania pani. Niestety! Nie mam pracowni.
Noel cofnęła się.
— Bardzo mi przykro, ale pracuję cały dzień w szpitalu i... i nie chcę się dać malować. Ale tatuś z pewnością bardzoby pragnął pana poznać.
Malarz ukłonił się ponownie: poznała, że czuł się dotknięty.
— Widzę naturalnie, że pan jest bardzo dobrym malarzem, — dodała szybko; — ale, ale ja nie chcę, widzi pan. Możeby pan miał ochotę namalować tatusia; ma nadzwyczajnie interesującą głowę.
Malarz uśmiechnął się:
— Jest pani ojcem, mademoiselle. Czy mogę panią o coś zapytać? Czemu pani nie chce się dać malować?
— Bo, bo nie chcę, boję się. — Wyciągnęła do niego rękę. Malarz nachylił się nad nią.
— Au revoir, mademoiselle.
— Dziękuję panu, — rzekła Noel. — To było szalenie zajmujące. — Odeszła.
Na niebie gromady obłoków zbiegły się wokół zachodzącego słońca, a dziwna, splątana sieć gałązek platanów rysowała się bardzo pięknie na tle czerwono-szarych, złotem obrzeżonych chmur. Piękno i świadomość cierpień bliźnich działały na Noel kojąco. Żal jej było malarza, ale oczy jego widziały zbyt wiele! Słowa: — Jeżeli pani kiedykolwiek w życiu postąpi inaczej, niż ogół — zrobiły na niej wprost niesamowite wrażenie. Czy prawdą było, że ludzie nie lubili i potępiali tych, których postępowanie różniło się od postępowania ogółu? Gdyby jej dawne koleżanki szkolne wiedziały, co ją teraz czeka, jakby się do niej odnosiły? W gabinecie ojea wisiała mała reprodukcja obrazka z Louvr‘u „Porwanie Europy“, nieznanego malarza. Rzecz delikatna i pełna humoru, przedstawiająca jasnowłosą dziewczynę, siedzącą w zachwyceniu na rozjuszonym, białym byku, który ją unosi poprzez płytki potok. Na brzegu zebrały się wszystkie jej białe towarzyszki, odwracając nawpół skwaszone, nawpół zazdrosne twarze od tego okropnego widowiska, podczas gdy jedna z nich próbuje w ostatecznej rozpaczy wsiąść okrakiem na leżącą w trawie krowę, by udać się w pogoń za przyjaciółką. Ktoś kiedyś znalazł podobieństwo między twarzą dziewczyny, siedzącej na byku, a twarzą Noel. Myślała teraz o tym obrazie i widziała swe koleżanki szkolne — gromadkę przerażonych i zdziwionych dziewcząt. Przypuśćmy, że jedna z nich znalazłaby się w jej położeniu! — Czy i ja odwróciłabym się od niej, jak reszta? Nie, nie zrobiłabym tego — pomyślała. — Umiałabym zrozumieć. — Wiedziała jednak, że kładzie nieszczery nacisk na tę myśl. Czuła podświadomie, że malarz miał rację. Ktoś, kto czynił inaczej, niż inni, był zgubiony.
Opowiedziała ojcu o spotkaniu, dodając:
— Przypuszczam, że on przyjdzie, tatusiu.
Pierson odparł, rozmarzony:
— Biedny człowiek, będę się cieszył, jeżeli będę miał sposobność go poznać.
— I będziesz mu pozował, prawda?
— Moja droga — ja?
— Jest samotny, wiesz, i ludzie nie odnoszą się ładnie do niego. Czy to nie okropne, że ludzie dokuczają innym. tylko dlatego, że są cudzoziemcami lub postępują inaczej, niż ogół?
Widziała, jak otworzył oczy szeroko w łagodnem zdziwieniu.
— Wiem, tatusiu, ty naturalnie myślisz, że ludzie są litościwi, ale tak nie jest.
— To, co mówisz, nie jest też zbyt litościwe, Nolli.
— Sam wiesz, że nie są. Często myślę, że grzeszyć znaczy poprostu postępować inaczej, niż ogół. Nie można nazwać grzechem czegoś co przynosi szkodę jedynie grzeszącemu; ale ludzie będą go mimo to potępiali, prawda?
— Nie rozumiem cię, Nolli.
Noel zagryzła wargi i szepnęła:
— Czy jesteś pewny, że jesteśmy chrześcijanami, tatusiu?
Pytanie takie w ustach własnej córki było dla Piersona czemś tak niespodziewanem, że usiłował uciec się do żartu.
— Chciałbym zwrócić uwagę ogółu na to zagadnienie, Nolli, jak się to mówi w Parlamencie.
— To znaczy, że nie jesteś pewny.
Pierson zarumienił się.
— Bezsprzecznie jesteśmy grzesznikami; ale, dziecko drogie, nie przejmuj się takiemi dziwnemi zapatrywaniami. Mówi i pisze się dziś zbyt wiele podburzających rzeczy.
Noel splotła ręce na karku.
— Myślę, — rzekła, patrząc prosto przed siebie i mówiąc w przestrzeń, — że duch chrześcijaństwa polega na tem, co się czyni, nie na tem, co się myśli, czy mówi. I nie mogę uwierzyć, by ludzie mogli być chrześcijanami, jeżeli postępują, jak inni — to znaczy, jeżeli łączą się, aby osądzać i dogryzać innym.
Pierson wstał i zaczął chodzić po pokoju.
— Zbyt mało wiesz o życiu, aby takie sądy wygłaszać, — rzekł. Noel jednak ciągnęła dalej:
— Jeden z żołnierzy w szpitalu Gracji opowiadał jej, jak się obchodzą z „pacyfistami“; to okropne. Jak można się w ten sposób obchodzić z ludźmi tylko dlatego, że nie zgadzają się na zapatrywania ogółu? Kapitan Fort powiada, że to strach robi ludzi?łymi. Ale jakże to może być strach, skoro idą setkami przeciw jednemu? Kapitan Fort mówi, że człowiek zdoła! oswoić zwierzęta, ale że nie udało mu się nigdy oswoić siebie samego. Widzisz, człowiek najwidoczniej jest jeszcze zwierzęciem, skoro świat jest tak strasznie brutalny. A niema już wielkiej różnicy, czy się dąży w sposób brutalny do dobra, czy do zła.
Pierson spoglądał na córkę z zatroskanym uśmiechem. Ten nagły pęd do filozofowania wydawał mu się czemś zupełnie niepojętem u kogoś, kto wzrastał w jego oczach od dzieciństwa. Z ust dzieci i niemowląt płynie prawda... czasami! Młode pokolenie było dla niego zawsze zamkniętą księgą; drażliwość i nieśmiałość, a nadewszystko kapłańska szata odgraniczała go zawsze jakby niewidzialnym murem od serc bliźnich, a w szczególności od serc młodych. Tak wiele było spraw, co do których był zobowiązany wyrażać swe niezadowolenie, lub których conajmniej nie mógł rozstrzygnąć. Młodzi wiedzieli o tem aż zbyt dobrze. Do ostatnich kilku miesięcy nie zdawał sobie jednak nigdy sprawy z tego, że serca własnych córek były mu równie nieznane, jak wnętrze Brazylji. Odkryciem tem był zaskoczony, nie mógł jednak znaleźć żadnej drogi porozumienia się z niemi.
Stał więc i patrzył na Noel, poruszony do głębi, nie podejrzewając bynajmniej, jaka to surowa rzeczywistość dokonała w nie„j wewnętrznej przemiany. Nękała go nieokreślona zazdrość, niepokój i ból. Kiedy poszła na górę, aby się położyć, chodził jeszcze długo po pokoju pogrążony w myślach. Trzeba mu było przyjaciela, któremu mógłby się zwierzyć, któregoby mógł się poradzić; a nie miał nikogo. Stronił od wszystkich, gdyż wydawali mu się niedelikatni, grubiańscy, o ciasnych horyzontach; zbyt czynni, zbyt zawikłani w sprawy codziennego życia, zbyt sztywni. W gronie swych młodszych kolegów często przyciągała go czyjaś powierzchowność, nie można było jednak zwierzać się z najtajniejszych osobistych przeżyć ludziom dwa razy młodszym od siebie. Wśród swych rówieśników i starszych znajomych nie znał nikogo, do kogo mógłby się udać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.