Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnej kobiety, boję się, że zemdleje. Igła wbiła jej się w rękę i nie może jej wyciągnąć.
Sprzedawca podał jej coś „szybko działającego“, a Noel przecisnęła się między dwiema paniami do ławki, na której siedziała kobieta. Wciąż jeszcze gryzła uparcie rękę. Nagle podniosła gwałtownym ruchem brodę — w zębach trzymała igłę. Wyjęła ją z ust drugą ręką, wpięła ją z dumą do stanika i wyrzuciła z siebie słowa:
— O proszę — teraz ją mam!
Kiedy wypiła podany napój, spojrzała ze zdziwieniem wokół siebie i rzekła:
— Bóg zapłać, panienko — i wyszła powłócząc nogami. Noel zapłaciła i wyszła również. Lśniący sklep wydał perfumowane westchnienie ulgi.
— Nie może pani teraz wrócić do roboty, — rzekła do kobiety. — Gdzie pani mieszka?
— W Hornsey, proszę panienki.
— Musi pani wsiąść do omnibusu, pojechać prosto do domu i włożyć rękę odrazu do roztworu nadmanganianu potasu. Już puchnie. Ma pani tu pięć szylingów.
— Dobrze, proszę panienki, dziękuję pięknie. Panienka bardzo dobra. Boli porządnie.
— Jeżeli do popołudnia nie będzie lepiej, musi pani iść do lekarza. Niech mi pani przyrzeknie!
— Dobrze proszę panienki. Jedzie autobus. Dziękuję pięknie, panienko.
Noel widziała odjeżdżającą, jak ssała ciągle jeszcze brudną, spuchniętą rękę. Poszła dalej przejęta do głębi miłością do biednej kobiety i nienawiścią do pań w drogerji i przez całą drogę do szpitala nie pamiętała o własnem strapieniu.
Innego znów dnia listopadowego wyszła, jak zwykle w sobotę, wcześniej ze szpitala i udała się do Hyde Parku. Nakrapiane platany nigdy jeszcze chyba nie były tak piękne. Nieliczne, bardzo nieliczne żółte liście wi-