Śniehotowie/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Śniehota, mieszkający w Rozwadowie, nie był starym jeszcze, ale go smutne życia przygody i własna natura, niespokojna, namiętna, zgryźliwa, nad lata przybiły i zgniotły. Wyglądał staro, mizernie, prawie straszno.
Obawiali się go wszyscy, a kto mógł unikał. Chodziły o nim najdziwniejsze wieści, że się ze starym ojcem źle obchodził, że żony dwie zamęczył, że dzieci pomorzył surowością i szałem, jaki go czasem opanowywał. Przypisywano mu téż ucieczkę brata starszego, a wiadomo było, że cały potém majątek zagarnął, z którego teraz jeden Rozwadów pozostał.
Życie Śniehoty było osobliwe... tak mało zrozumiale, jak on sam. Były czasy, gdy niby sobie skarbiąc miłość ludzką, zbliżał się do sąsiadów, spraszał, przyjmował, pana chciał udawać, potém się zamykał, nie odmykając drzwi nikomu, kwaśny, zły, chory... Rok jeden cały w łóżku przeleżał, kawęcząc... Rozrzutność zastępowało u niego nagłe skąpstwo; ludzkość — wstręt do wszystkich; słowem, żył wybrykami i fantazyami. Ludzie Rozwadowieccy obawiali się go i lekceważyli...
Nigdy przewidziéć nie było podobna, ani jak się z kim obejdzie, ani co jutro zrobi, ani jakim się okaże... Przychodziły nań miesiące skruchy i nabożeństwa, gdy codzień mszy na klęczkach słuchał, potém pół roku w kościele nie bywał i spowiedź wielkanocną przepuścił.
Aaron, który do niego przybył z ofiarą korzystnéj sprzedaży Rozwadowa, zastał go wcale téż inaczéj, niż się spodziewał... Odmłodzony był, ogolony, ubrany, jak od święta i — choć mizerny, nadrabiał fantazyą, udawał humor dobry.
Ale gdy mu żyd opowiedział o co chodziło, nagle, jakby minę prochem wysadził, zaperzył się okrutnie.
— A co to ja! bankrut... facyendarz, żebrak, którego chcecie puścić z torbami! — zawołał. — Ja mam Rozwadów sprzedawać? Dlaczego? któż to mi na gardle siedzi? Chcielibyście się mnie pozbyć? A to mi także piękny projekt!...
Aaron się uląkł i począł tłumaczyć tém, iż mu się tu nieszczęściło, — że z przywiązania do niego myśl tę poddawał, — ale go ukołysać nie mógł.
Konie stały u ganku; wyjechał zaperzony Śniehota, a żyd do Pobereża przybył, oznajmić, jak rzeczy poszły; nie mógł sobie darować stary fałszywego kroku, lecz miał nadzieję, iż dziedzic tego za złe nie weźmie.
Drugiego, czy trzeciego dnia Aaron już się był uspokoił, gdy z Rozwadowa po niego przysłano, aby do dworu natychmiast jechał... Zaprzężono wiec biedkę i stara klacz bułana zawiozła go przed wrota.
W ganku czekał nań Śniehota, chodząc niecierpliwie.
Ledwie go zobaczywszy, zdala począł wołać:
— A co? gadaj że, czy Pobereże sprzedane?
Żyd, u którego się Ozorowicz zatrzymał na chwilę, odparł, że, wedle wszelkiego podobieństwa, przedaż przyjdzie do skutku, iż Piętka na dwu tysiącach dukatów do ręki przestaje, a kupiec tysiąc osiemset ofiarował... i sto czerwonych złotych porękawicznego saméj pani.
— Cóż to za człek? — marszcząc brwi, począł Śniehota. — Zkąd go tu licho przyniosło? Jakiś przybłęda? nikt go nie zna... obcy... Wlézie mi pod bok i gotów pokoju nie dać.
Aaron, który za pierwszą swą winę pragnął rozgrzeszenia i usiłował się przypochlebić panu, począł jaknajobszerniéj i najdokładniéj opisywać owego Szczukę, jego przybycie, spotkanie z Piętką i co potém nastąpiło. Weszli do pokoju, a tu arendarz się zdziwił, bo dawny nieład i opuszczenie, które panowało w Rozwadowie, znikły i dom znowu przybrał bardzo przyzwoitą postać. Znać na nim było staranie... Sam pan téż wyglądał inaczéj, — ale choć udawał raźnego i wesołego, chwilami się marszczył i posępniał.
Nie krył się z tém, że mu nowy sąsiad nie był na rękę.
— Z tym szaławiłą Piętką, było mi — tak z nim, jak bez niego — nie lazł mi przynajmniéj w oczy, bo wiedział, że pieniędzy nie pożyczę, owsa mu nie dam i jego głupich konceptów słuchać nie lubię... Kto wié, co będzie z nowym tym... Między Rozwadowem a Pobereżem, że to były majątki w jednym ręku, są dyferencye na łąkach i w lesie... gotowy proces, a nim do niego przyjdzie, bijatyka... bo ja swego nie daruję...
Aaron starał się go pocieszać i uspokajać, jak umiał. Trwała rozmowa długo, gdy Śniehota nagle się obróciwszy do niego, zawołał:
— Słuchaj Aaron! ja wierzę, że ty mi dobrze życzysz... Cobyś ty powiedział, gdybym się ja chciał raz jeszcze ożenić?
Żyd milczał długo.
— No, co myślisz, mów... przyjmę, co powiesz.
— To jest taka sprawa, — odezwał się zagadniony, — że w niéj każdy sobie sam najlepiéj poradzić może... Według naszego zakonu, każdy się powinien żenić, póki ma siły i zdrowie... A no — jeśli wolno spytać — z kim się jasny pan żeni?
— To jeszcze, na dwoje babka wróżyła — odezwał się zcicha Śniehota, — cobyś powiedział na pannę Zębowską?
Żyd zamilkł, ale głową kiwał.
— Uboga dziewczyna, to prawda — mówił Śniehota, — matka ma nędznych trzech chłopków, i bodaj mało co w kuferku... ale panna wychowana przy księżnie, piękna i rezolutna...
— Tylko winszować — odpowiedział Aaron, wiedząc, że w takich sprawach sprzeciwianie się nie pomaga nic, a zniechęca.
Śniehota westchnął smutnie.
— Młode to... a jam już trochę poddeptany...
I urwał... Mówili dłużéj, zwrócił rozmowę gospodarz w końcu, i dodał:
— Znasz tego Szczukę? jeślibyś go widział, uprzedź, proszę, żeby mi wizyty nie oddawał, ja go znać nie chcę i nie potrzebuję... U mnie nie bywa nikt, niech mi da pokój. Nie wiem czemu śmierdzi mi ten człek od czasu, jak chciał Rozwadów kupować.
Na tém się skończyło.
W kilka dni gruchnęła wieść po całém sąsiedztwie, rozwieziona przez Ozorowicza, że Pobereże zostało sprzedane. Biédna Kasia, siedząc na kufrze, płakała; dzieci, widząc matkę we łzach, zawodziły boleśnie, a Jeremek uszczęśliwiony klęczał przed jéjmością i po rękach ją całował, zaprzysięgając poprawę i statek. Wynosili się do Warszawy. Szczuka narzucił coś jeszcze, aby zaraz objąć majątek.
W kilka tygodni nie było ani śladu Piętki w Pobereżu, tymczasowo bowiem wyniósł się do miasteczka, a we dworze, nowe rozpoczynało się panowanie... Nadchodząca już zima, przeszkodziła tylko niecierpliwemu nabywcy natychmiast wziąć się do restauracyi domu; oczyszczono połowę i nieznany człek wniósł się do niéj. Podstarości Mięta, choć nie na wiele przydatny, utrzymał się w obowiązku; dworscy ludzie zostali wszyscy na miejscach, ale nowe życie weszło z nowym dziedzicem do Pobereża.
Grosz płynął i ład niebywały zaprowadzano wszędzie.
Zaraz po objęciu dworu, z wielkim przestrachem i grozą wszystkich, Szczuka rozkazał drzwi do pustéj części domu odbić i poszedł ją opatrzéć.
Nikt z ludzi nie ważył się zrazu pójść za nim; ciekawi zaglądali od progu. Lat wiele już upłynęło, jak tam ludzka nie postała noga. Ruina była okropna. Sufity leżały na podłogach, ściany miejscami środkowe popruchniały tak, że je palcem przebić było można. Ptastwo, myszy, szczury lęgły się swobodnie, grzyby rosły pod ścianami, żółte jakieś mdlę roślinki, wynikłe, długie gałązki i liście blade ku szparom i słońcu wyciągały.
Stęchliznę i gnilec czuć było wszędzie. W pośrodku tego straszliwego zniszczenia, gdzieniegdzie jednak pozostał ślad dawnego życia: kilka kamiennych kominów, stare piece kaflowe, okładziny rzeźbione, w których poszarpanego obicia wisiały ostatki.
W dawnéj kaplicy drewnianego ołtarza i czteréch podobnych lichtarzy, nikt nie ruszył; poopadało z nich złocenie, a ewangelie i epistoły zbutwiały od wilgoci.
Na ścianach obrazów poczerniałych rozpoznać nie było podobna, co przedstawiały.
Szczuka obszedł dokoła sale i gabinety; może miał myśl cóś z tego kazać zrobić jeszcze, bo główny ścian wianek dobrze się jeszcze trzymał, ale o tém nikomu nic nie powiedział. Człowiek był wogóle zamknięty, milczący, zagadkowy, nie szukał znajomości i nie odtrącał ich — słuchał chętnie, mówił nie wiele. Czas spędzał, że to jesień była, u komina, przykładał po polanie do ognia, patrzał tak godzinami na ognisko i milczący siedział do późnéj nocy.
Słudzy, co z nim przybyli, zdawali się pana naśladować. Spodziewano się z nich coś dobyć o tym Szczuce, co zacz był, co dawniéj porabiał, — a no jeden, jak drugi, ledwie obojętném słowem zbywali ciekawych.
Ozorowicz, który przy kupnie zrobił znajomość z panem Szczuką i zwąchawszy grosz u niego, niezmiernie mu nadskakiwał, przesiadywał tu czasem po całych dniach. I ten jakoś nic z niego nie wyciągnął, a tę tylko uczynił uwagę, że Szczuka zdawał się, niewiadomo zkąd, czerpać doskonałe informacye o okolicy, o ludziach, bo lepiéj znał ten kraj, w którym był nowym, niżby się można było spodziewać.
O pół mili od granicy Pobereża, w Myzie, miała owych trzech chłopów pani Zębowską, wdowa... W maleńkim dworku mieszkała tu z Domką, córką swą, o którą właśnie stary Śniehota się miał starać. Mąż Zębowskiéj służył niegdyś za kasyera u Sapiehów, jéjmość sama z dworu księżnéj wyszła za niego, córka jéj przy młodéj księżniczce się wychowywała. Śmierć Zębowskiego, kobiety nawykłe do trochę lepszego świata, zmusiła szukać przytułku na wsi, bo i staréj księżnéj wkrótce na świecie nie stało i księżniczka zamąż wyszła...
Wdowa z córką musiała się przenieść, jak sama mówiła, w tę obrzydłą dziurę i rozpaczała, że ją los na Polesie skazał. Zębowska wdowa, choć dobrze nie młoda, stroiła się i krygowała, a panna!!... niktby nie powiedział, że to na trzech chłopkach siedziało!
Domcia była aż nadto piękną panienką, dobrze tego świadomą, że jéj Pan Bóg dał twarzyczkę niczego. Mówiła ona po francuzku, śpiewała włoskie arye, czytała książki, lubiła rozmowę, odzywała się stylem dosyć wyszukanym, i — nie mając przed kim popisać z talentami — musiała, równie jak matka, rozpaczać, że ją przeznaczenie na tę pustynię rzuciło. Zębowskie obie, matka i córka, wybierały się już drugi rok ciągle do Warszawy, do jakichś krewnych i zawsze dla pewnych przeszkód wybrać nie mogły... Podróż ta stała na programmie, mówiono o niéj ciągle; jakim sposobem Śniehota zrobił z sąsiadką znajomość i pociągniony zalotnością i wdziękiem Domki, wpadł na myśl uszczęśliwienia jéj — nikt nie wiedział... Dziwniejsza daleko rzecz, że Szczuka w kilka tygodni po objęciu Pobereża, nigdzie jeszcze nie zajrzawszy, jednego poobiedzia, gdy pono wiedział przez Aarona, że Śniehota był w miasteczku, ruszył w odwiedziny do pani Zębowskiéj.
Mówiono tu o nim wiele, ale się go ani śmiano spodziewać... Zdziwiła się pani kasyerowa niezmiernie, gdy bryczka zaszła i Szczuka się jéj przedstawił, jako sąsiad, proszący zabrać znajomość.
Jeden rzut oka na człowieka dał poznać jéjmości, że ten sąsiad musiał w świecie bywać, i znał lepsze towarzystwa; — Śniehota się przy nim smutnie wydawał... ze wszech względów...
Panna téż wyszła nie bez wielkiéj ciekawości do tego gościa, który, zająć ją umiał ożywioną rozmową i obejściem, książęcy dwór przypominającém... Być może, iż do dobrego wrażenia przyczyniło się i to, że o bogactwach dziedzica Pobereża szeroko mówiono, a Pobereże w każdym razie więcéj było warte od odłużonego Rozwadowa.
Pani Zębowska starała się okazać z najlepszéj strony, mówiąc cały czas o książęcym dworze, o książętach, o swych znajomościach i o — projektowanéj podróży do Warszawy, aby córce nie dać zardzewiéć w tém Polesiu obrzydłém.
Szczuka, jakby tylko dla sąsiadki, był wesół, jak nigdy. Z panną Domką żartował, kilka miłych jéj powiedział komplementów i, mimo że człowiek był nie młody, łysy, nie piękny, uczynił na kobiétach nader miłe wrażenie.
— Jak to zaraz znać, kto na świecie bywał — mówiła po jego odjeździe pani Zębowska... To dworak! to bywalec! I — nie można powiedziéć; wygląda wiele jeszcze na swój wiek młodo.. nie tak, jak ten wywiędły Śniehota...
Pani Zębowska osobą była praktyczną i nie taiła przed córką swoich pomysłów i planów.
— Powiem ci szczerze — dodała — gdyby temu na myśl przyszło się starać o ciebie. — ja bym go wolała... Ja się tego Śniehoty boję. Czasem jak spojrzy, gdyby mieczem przeszyje... i — choć nie jestem przesądna — a ludzie o nim straszne rzeczy gadają...
Zamyślona panna Domka nic nie odpowiedziała, matka mogła słusznie wnosić z tego, iż była może jéj zdania. — Jednakże obie panie z pierwszych odwiedzin wcale nic wnosić nie chciały, aby nie doznać zawodu...
Tegoż samego wieczora powrócił Śniehota z miasteczka i dowiedział się przez swoich szpiegów, iż Szczuka był w Myzie.
Pobladł jak ściana. Miał on od początku jakiś instynktowy wstręt do tego nieznanego mu człowieka; teraz przemienił się on prawie w nienawiść, — ściął usta i zmilczał... Dawało to grubo do myślenia, iż z całego sąsiedztwa Szczuka pierwszą wybrał Myzę.
Nazajutrz, przed południem, całą noc spędziwszy bezsennie, poleciał Śniehota do wdowy.
W progu już blady i zmieniony, drżącym głosem zagaił:
— Był tu słyszę ten przybłęda... Szczuka... Szczuka! Jaki Szczuka?!.. Ja go zmuszę się wymodlić, bo moja matka była Szczuczanka... Przybłęda jakiś i nie wiedziéć zkąd... wywłoka!
Taki miał sposób mówienia dziwaczny Śniehota, gdy był poruszony. Naówczas nie zważał gdzie się znajdował, i co sobie z jego gwałtowności wnosić mogli drudzy — nie był panem siebie — unosił się.
Słowa te wyrzeczone w progu do pani Zębowskiéj, którą zastał samę w pokoju — ździwiły ją i zastraszyły. Zmięszała się; Śniehota, którego po raz pierwszy widziała w takim gniewie, nie dającym się wytłumaczyć, zwłaszcza w domu obcym i tak obcesowo wybuchającym, — zmiarkował, że zamiast poprawić — popsuje sobie może sprawę.
— Przepraszam, moję dobrodziéjkę, — rzekł, całując ją w rękę — uniosłem się, bo — bo, widzisz asińdźka...
Nie dokończył; wdowę ujęło to, że spokorniał.
— Siadaj-że pan — odezwała się — juściż w tém ani złego, ani dziwnego nie ma nic, że sąsiad nas odwiedził — człek poważny i dobrze wychowany, światowy; co waćpan masz przeciwko niemu!
Śniehota się znowu zapérzył...
— Nie chcę go znać! ot co! nie chcę się z nim spotykać.
— Dla czego?
— Wystaw sobie asińdźka, chciało mu się Rozwadowa — przyséłał do mnie, czy go nie sprzedam — co to ja — bankrut... a zresztą... nie lubię go, bo nie lubię i kwita. Ale po cóż tu przyjeżdżał?
— W gościnę.
— Tak — stary kawaler słyszę, powiedzieli mu o pięknéj pannie...
I uśmiechnął się gorzko: — Asińdźka będziesz teraz miała dwu najmniéj do wyboru.
Spojrzał w oczy Zębowskiéj, która zaatakowana, spoważniała i ostygła, nie chcąc odpowiadać...
— Ja na wyprzódki z nikim chodzić nie myślę — odezwał się zaraz, nie doczekawszy odpowiedzi — clara pacta, przyjeżdżam się wprost oświadczyć pannie Domicelli...
Nastąpiło milczenie i namysł ze strony pani Zębowskiéj.
— Mój Mości dobrodzieju — odezwała się, ton pewien arystokratyczny przybierając — ja com raz rzekła, tego nie mam zmieniać zwyczaju. Domcia ma swą wolę; podobaj się jéj, niech się zgodzi na marjaż, ja nie rzeknę słowa... a, między nami mówiąc, ponieważ mam dla niego szacunek, z Domcią nie życzę spieszyć... — aby się nie rozkaprysiła, powoli nawyknie do pana...
— Albo i do kogo innego! — prychnął Śniehota, wstając.
Sukienka zaszeleściała, matka głową dała znać... zamilkł — wchodziła właśnie ta, o któréj była mowa.
Panna była śliczna, nadewszystko hoża, pięknego wzrostu, biała, pulchna, wykarmiona przez mamę na miejskiém mléku, różowa, z oczyma ognistemi, z usty, jak korale i nosząca swą piękność, jakby mówić chciała ciągle do ludzi: — patrzcie i uwielbiajcie! Nawet na dzień powszedni ubierała się z trochą zalotności i przesady. Dnia tego miała różę we włosach zerwaną w wazonie, a suknię jedwabną, jakby się gościa spodziewała. — W tym małym dworku i ciasnéj izdebce było jéj, jakby nie swojo... jak na popasie... stworzoną była do pałaców i sal balowych... Na widok Śniehoty uśmiechała się, ale tak, że w uśmiechu trudno było poznać, czy ironia, czy wesołość przeważała. Stary się zerwał z krzesła, usiłując przybrać miłą fiziognomją, ale blada zmęczona fizys, tylko mu się wykrzywiła...
Po pierwszém powitaniu, piękna panna usiadła trochę opodal, wspierając się na łokciu, wyszukując pozycyi, w któréj by jéj było do twarzy... Po krótkim namyśle, Śniehota znać uznał słuszność macierzyńskiéj przestrogi, gdyż zaczął mówić o rzeczach obojętnych i zabawiać Domcię opowiadaniami o stolicy.
Spędził tak pół godziny obok niéj, nie wiedząc sam, jakie czynił wrażenie — panna mu się uśmiechała, rzucała czasem słówko, ale gdy na nią nie patrzał, zakrywszy się chusteczką, ziewała. Nie dała mu jednak poznać, że ją nudził...
Zmierzchało, gdy Śniehota rad nie rad, nie wstrzymywany, pożegnał się i odjechał. — Bryczka jego od ganku ruszała, a dwie kobiéty poglądały przez okno... Matka zwróciła wzrok na córunię jedynaczkę... Były z sobą na stopie bardzo poufałéj, dziecko aż nadto się rozpieściło.
— No, co powiész — odezwała się zaraz matka; wpadł tu, jak burza, wściekły na tego Szczukę, że śmiał nas odwiedzić.
— Ja słyszałam wszystko z bokówki, — odparła zimno córka.
— Cóż ty na to? ja go ledwie wstrzymałam, żeby ci się dziś nie oświadczył.
— A no wiem, westchnęła Domcia... O téż to widzi mamcia, co to na wsi siedziéć w téj dziurze.. Jabym w Warszawie jak chciała, za mąż poszła, a tu...
— Tak! tak! a nimbyś poszła za mąż, poczęła prawie gniewnie matka, zjedlibyśmy co jest... i ja bym na łasce musiała zostać na stare lata...
— Mama myśli bo o sobie...
Ta wymówka tknęła panią Zębowską, rzuciła się nieco, i wnet poskromiła.
— Gadaj, co chcesz — wiem, co robię... Choć w twoję miłość dla mnie wierzę, ale ty będziesz zależéć od męża... a ja...
— Bardzo przepraszam! — zawołała Domcia — mąż będzie zależał odemnie!!
— Albo — albo...
Zamilkły obie, ruszając ramionami; służąca wniosła świécę z umbrelką i starym zwyczajem wchodząc, odezwała się — „niech będzie pochwalony”...
Nikt jéj jednak nie odpowiedział, bo na dworze książęcym obyczaj ten uważano za parafiańszczyznę. Czekano z rozmową dalszą, dopóki by nie odeszła dziewczyna. Córka się miała czas namyśléć.
— Powiem mamie otwarcie — rzekła poprawując mitenki — teraz, gdy się zjawił ten pan Szczuka, który téż tu był niedarmo... ja się muszę dobrze namyśléć. Śniehota impetyk, dwa razy wdowiec... mówią, że w domu jest nieszczęście, wolałabym tego Szczukę... a no-zobaczymy; na téj pustyni, na naszych trzech chatach, młodego kawalera nie znajdę — nawet gdyby był, to nie wiele będzie wart...
Zobaczymy, zobaczymy...
— Jak sobie pościelesz tak się wyśpisz — dodała Zębowska.
Córka majestatycznie wstała z krzesła, spojrzała w zwierciadło, ziewnęła, poprawiła włosy, różę wyjęła z nich i włożyła do szklanki, coś zanuciła pod noskiem i — jakby nie zważając na matkę... poszła zwolna do swojéj bokówki.
Zębowska z westchnieniem wzięła się do kluczów i mrucząc coś, pociągnęła do gospodarstwa, którego nie cierpiała...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.