Śniehotowie/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W czasie niebytności Śniehoty w Rozwadowie, dwór jego, jak zwykle, cały się wyniósł na folwark, korzystając z chwili swobody. W kuchni gwar i zajęcie panowało nadzwyczajne; ludzie, którym cicho tylko wolno było rozmawiać przy panu, kłócili się i śmiali na całe gardło. W dziedzińcu nie było nikogo, psy spały, drzwi domu na klamkę tylko były zamknięte... i zapewne korzystając z tego chwilowego opustoszenia, żebraczka, którąśmy widzieli w karczmie u Aarona, otwarła furtkę, popatrzyła w dziedziniec, i o kiju powlokła się wprost do dworu... Tu w sieniach, nie zastawszy nikogo, znać spoufalona z miejscowością, otworzyła sobie drzwi gościnnego pokoju i weszła do niego, najmniejszéj nie okazując obawy...
Nikogo tu nie było... służba cała gziła się na folwarku, w kominie dogorywał ogień ów poleski, co nigdy prawie nie wygasa. Kilka polan olszowych leżało przygotowanych do podkładania. Hanna Hajdukówna przywlokła się do komina, wzięła drzewo i nałożyła ogień, który sycząc, zaraz objął suche polana. Potém obejrzała się do koła, siadła na stołku, podparła na kiju i zadumała. Była tu, jak w domu... Zégar, w kącie idący powoli... i trzaskanie drzewa w kominie, czasem przerywały ciszę. Siedziała tak dosyć długo, nikt nie przychodził; wreście dał się słyszéć tentent bryczki, wołanie głośne w podwórzu i sieni, ale to bynajmniéj nie zmięszało Hanny... posłuchała i nie ruszyła się z miejsca.
Otwarły się drzwi, wpadł Śniehota. Spojrzał na oświeconą izbę, zobaczył babę, siedzącą przed ogniem i stanął, jak wryty. Za nim szedł sługa. Zdawało się, że rozgniewany krzyknie nań, aby precz wyrzucono żebraczkę, lecz znać zmiarkował się — sługę odesłał, drzwi zamknął i — wyczekawszy chwilę, zakrzyknął:
— Waryatko utrapiona... ty — jakaś — co ty tu robisz?! jakeś śmiała...
Stara zwróciła dopiero głowę ku niemu.
— Dobry wieczór, panie Śniehoto — dobry wieczór — a co? czekałam na was... zimno na dworze, parę polan przyrzuciłam do ognia — to co?
— Nie wiesz, że ci tu nogą stąpić nie wolno — ty, bydlę jakieś, — zakrzyczał nogami bijąc o podłogę stary, któremu oczy błyszczały czerwono — precz mi zaraz z tąd! precz, pókiś cała!
— A no — bij — rzekła baba spokojnie — toć będzie nie pierwszyzna, gwałt od ciebie... Kości mi nie żal... będę krzyczała, niechaj ludzie słyszą, co pan robi ze swoją dawną kochanką...
To mówiąc, wstała, śmiejąc się.
— Lubeczek! kochany! — mówiła szydersko, podnosząc rękę, jakby go pogłaskać chciała... jaki ty dla mnie zawsze był dobry! a ja taka szelma, niewdzięczna!
I głową zaczęła poruszać z ramienia na ramię, a Śniehota stał, jedząc się z gniewu...
— Co prawda, to prawda!! ty anioł mój lubeczku, a ja szatan w spódnicy... ty taki dobry był, a ja tobie nadojadła tyle... Ot i teraz!
— Po cóżeś tu przylazła, ty — babo nieznośna... począł, dławiąc się słowami swemi, Śniehota — nie masz chaty, nie masz syna, nie powinnaś siedziéć za piecem i oczów na świat nie pokazywać?.. Nie! tobie wszystkiego mało... ty się musisz ze swą zawróconą głową po święcie włóczyć i... dalibóg, że cię zamknąć każę...
Baba nieulękniona głową potrząsała...
— Lepiéj, jak szczurowi, daj lubeczku trucizny... to się pozbędziesz.. — zawołała... Odsyłasz mnie do chaty... jakaż chata? do syna... jakiż to syn? to twój syn, a nie mój... ja go nie chciałam miéć; jam przeklinała, gdy się z nienawistnego ojca narodził... On mnie nie cierpi, a ja jego... tak, jak ciebie. Wszystko ja tobie winna, te łachmany, — te łzy... tę starość na rozstajnych drogach... ty! ty!
Pogroziła mu pięścią.
— Precz! — wołał Śniehota, na drzwi wskazując.
— Pójdę, nie bój się, nie zajmę ci dworu... bo bym na ciebie patrzéć długo nie mogła... Przyszłam tylko lubeńku, jak zawsze... ty wiész... ty pamiętasz... jak chmura przed burzą, jak wiedźma przed nieszczęściem... ty wiész...
Kiedy ci pierwsza żona umiérać miała... przyszłam, jak dziś, powiedziéć — „Na pohybel”; kiedy ci dzieci umierać miały, oznajmiłam, bo mi Bóg dał to wiedziéć wprzódy... i śmierć drugiéj żony... a teraz; wiem, ty chcesz się żenić trzeci raz, bez-chrestny człowiecze... i ja ci przyszłam znowu powiedziéć: Żeń się — „na pohybel” — zgubił ci mnie, zamęczył ci ojca, wypędził ci brata... Żony ci poschły od łez, dzieci odebrał Pan Bóg... Na pohybel tobie! na pohybel, za moje łzy, za moje życie! za moje wszystko! Na pohybel!
Podniosła rękę i powtarzając straszne przekleństwo, wlokła się do drzwi, a Śniehota nie śmiał ani jéj zatrzymać, ani słowa wyrazić... Dał jéj bezkarnie wyjść, słuchając, jak z sieni jeszcze słała mu toż samo przekleństwo, dopóki głos jéj, oddalając się, słabnąc, nie znikł wreście...
Śniehota stał, nie mogąc się poruszyć z miejsca, patrzał w podłogę... drżał... Długi czas, jak zdrętwiały pozostał, jak do podłogi wrosły; potém chwiejącym się krokiem posunął ku krzesłu, stojącemu przed ogniem i padł na nie.
W dziedzińcu słychać było psy ujadające, które babę do bramy szczekaniem gwałtowném przeprowadzały. Niekiedy zaskowyczał z nich który, jakby uderzony, i wycie a ujadanie rozpoczynało się znowu, coraz silniejsze, aż dopóki... wrota się za nią nie zamknęły.
We dworze zapanowała cisza, która w czasie pobytu Śniehoty, surowo była nakazaną; — chodzono na palcach — zniżano głos — nie śmiał się nikt ozwać, ni rozśmiać...
Hanna Hajdukówna, wydostawszy się za dziedziniec, stanęła rozpatrując dokoła, jakby namyślała, gdzie ma iść, gdy od wsi nadbiegł, ogromnego wzrostu chłop, w narzuconéj ledwie z prędka na ramiona siermiędze... Zobaczywszy ją, przypadł i pochwycił za rękę.
— Skaranie Boże z waryatką! — zawołał — a ty znowu we dworze była! a mnie jutro za to baty czekają... zawołał z gniewem... Bodaj...
Tu się wstrzymał pomiarkowawszy i głowę spuścił.
— Do chaty! — rzekł groźno — słysz!... do chaty!
Żebraczka mu się wyrwała gwałtownie.
— Co, ty mnie masz nakazywać? ty... hej! Matwieju! choć cię moje nosiły wnętrzności... strzeż się, aby cię usta matki nie przeklinały... Pójdziesz ty i twoi skróś ziemi i z chaty pustka będzie... Strzeż się! Matki słowa pan Bóg w niebiesiech słucha, nie zmuszaj ty mnie do przekleństwa!..
Matwiej odstąpił parę kroków, groźba nań podziałała widocznie. Mruczał niewyraźnie pod nosem:
— Kara bozka z kobiétą!!... a pan nademną litości mieć nie będzie.
— Bo on nad nikim jéj nie ma — dodała Hanna... Idź, zkądeś przyszedł, ja do twéj chaty nie pójdę... nie chcę... ale w świat. Swoje zrobiłam... do dworu mi już nie trzeba...
Mówiąc to, odwróciła się od niego, obejrzała, jakby szukając czegoś. W krzaku pod płotem leżały sakwy zrzucone, wzięła je milcząc, na plecy podniosła i w drugę stronę się powlokła. Matwiej postał, patrząc... i nie śmiejąc zaczepić matki, wrócił do wsi.
Noc była zimna i ciemna, droga mokra, — żebraczka nie patrząc przed siebie, zaczęła iść nad brzegiem rowu szybko, znajomą sobie ścieżyną, która prowadziła ku Pobereżu.
U komina w starym dworze siedział sam, nowy dziedzic, odprawiwszy przed chwilą Miętę, gdy w dziedzińcu psy ujadać zaczęły.
Zwykle taki tu spokój panował, że Szczuka, rozbudzony hałasem, klasnął na sługę.
— Idź mi się zaraz dowiedz, na kogo psy ujadają — toć nie bez przyczyny. Albo wilcy się włóczą, a na nich nie pora, albo ktoś obcy.
Po chwili powrócił sługa.
— To jakaś włóczęga, rzekł — bodaj ta sama żebraczka, którąśmy widzieli w Babie u Aarona. Przywlokła się pod płot i legła zmęczona...
— Niech ją na folwark wezmą — odezwał się Szczuka — rozumiesz? nie godzi się biédnego tak zostawiać.
— Żydzi mówili, że waryatka...
— Cóż z tego? — odparł Szczuka. Niech jéj w kuchni jeść i miejsce dadzą, rozumiesz...
Sługa, nie śmiejąc już nic odpowiedzieć, wyszedł, i wkrótce ujadanie psów ustało. Szczuka dłużéj, niż zwykle, u ognia pozostał. Wreszcie ucichło wszystko we dworze; kury pierwsze piały, gdy się położył.
Nazajutrz rano, dzień wstał mglisty, gdy gospodarz wyszedł w ganek spojrzéć na konie prowadzone do wodopoju; od kuchni zobaczywszy go, zwolna się przysunęła żebraczka, stanęła za kolumną w ganku, wlepiła oczy i pilno mu się przypatrywać zaczęła.
Spostrzegł ją nareszcie. Pomiędzy wczorajszą Hanną Hajdukówną, a dzisiejszą — nie było najmniejszego podobieństwa, oprócz poszarpanych łachmanów i płachty, co ją okrywała. Stała spokojna i smutna... nie było można domyślać się obłąkanéj.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ozwała się po cichu głosem ochrypłym. Dziękuję litościwemu panu za nocleg i chléb. Bóg zapłać!
Szczuka patrzał na nią smutnie, milczący, jakby unikał zbliżenia i rozmowy; Hanna postąpiła kilka kroków, ciągle mu się uparcie przypatrując. Ludzie byli poodchodzili. Gdy się zbliżyła do niego, uśmiéch jéj usta ściągnął i szepnęła po cichu:
— Paniczyku... hej! paniczyku! wy myślicie, że ja was nie poznała!
Szczuka drgnął, oglądając się do koła.
— Jakby ja was nie poznała, paniczu mój!... Wy może, to co innego! Po mnie piekło przeszło... Każdy rok starczył za dziesiątek, ja oczy wypłakała, mnie się rozum w głowie wypalił... Ja Hanna Hajdukówna... Wy nie wiecie mojego losu! a! nie wiecie...
Szczuka, który długo zdawał się z sobą ważyć i walczyć, i bojaźliwie oglądał do koła — odezwał się, jakby zmiękczony żałośliwą jéj skargą:
— Wejdźcie do sieni.
Sam piérwszy wskazał drogę, obejrzał się, żebraczka pospiesznie kroczyła za nim. W sieni nie było nikogo. Zwrócił się ku staréj, która połę jego sukni chwyciwszy, całowała.
— Jakby ja ciebie nie poznała, dobry paniczu...
— Ale mnie tu nikt znać nie powinien — odparł zwolna i zmienionym głosem Szczuka. Przyjdzie może czas — nie teraz, nie teraz jeszcze.
Zatrzymał się chwilę i zamyślił.
— Nie trzeba o mnie mówić nikomu... Wróciłem niepotrzebnie może, gdzie ludzie tylko to pamiętają, że tu mnie ojciec własny wydziedziczył i wypędził — ale mnie prześladowała tęsknota za borami i lasami, za kołyską, co mnie wyhodowała... Bóg dał, że na ojcowiznę wróciłem...
Łza mu się w oku kręciła.
— I tak, chodząc — odezwała się stara z wyrazem gniewu razem i radości mściwéj, — siedliście mu pod bokiem... wyjedzcie mu serce... jeżeli on serce ma, ten zbój, co wszystkich pogubił! pogubił... zapłakała, zachodząc się jękiem.
Paniczyku, — mówiła daléj, — ile to lat, jak wy nocką ztąd uciekali. Nocka była ciemna, a ja po was płakała, płakała... A co potém było? wy nie wiécie... Brat wasz mnie zmusił.. bili mnie i katowali. Stary ojciec nic wiedziéć nie chciał... na wszystko pozwalał... Jak mnie, gdyby łachman, zszarzali, wydali za parobka... Mąż bił... ludzie pluli na mnie... Życie to było — oj — życie!
— Macie więc męża i chatę? zapytał Szczuka.
— Mąż zmarł — dziecko zostało, którego ja nienawidzę... Co mi po niém?.. co mi po chacie? Ja w niéj siedziéć nie mogę, bo mnie tam dusi, jak zmora! Wzięłam torby i poszłam w świat... nogi odchodziłam, szukając śmierci, a nie znalazłam jéj...
I płakała stara... a Szczuka stał z twarzą ponurą i słuchał, dziwnie poruszony.
— Bóg widać mnie trzyma, — mówiła, łkając ciągle, abym jeszcze widziała, jak pokarze i pomści... Widziałam ja, jak stary umierał... słyszałam pod oknami, jak skrzypki na wesele grały, i jak ksiądz nad trupami odmawiał modlitwy... i jak on jęczał, gdy mu choroba łamała kości. I wstał!.. znowu mu się żyć zachciało... „na pohybel, na pohybel...”
— Nie przeklinaj — odezwał się Szczuka — pamiętaj, że nie człowiecza rzecz kląć i potępiać — zemsta Bożą sprawą, a kto ją sam chce dokonać, ten Bogu odbiera... i Bóg mściwych karze... Cierpiałem i ja przez niego, a nie zwalałem ust przekleństwem...
— Boś ty dobry był — dodała żebraczka, — paniczyku mój.
Otarła łzy zwolna: — a ja — zła byłam, zła jestem... Mnie jadu naleli do serca, gotował się w niém całe życie...
Uspokoiwszy się nieco, poczęła znowu, patrząc w oczy Szczuce:
— Panoczku... wiécie — oh o trzecią się stara!... jeździ już do Myzy! Byłam ja tam, chciałam przestrzegać, nie dopuścili do nikogo! Ludzie mówią, że dziewczynę bałamuci... dziewczyna uboga... Jeszcze mu z jednéj trzeba krew wyssać...
— Cicho — odparł Szczuka — dajcie pokój, — spodziewam się, że z tego nic nie będzie. Jeździłem i ja do Myzy, poznałem się z kobiétami; — jeśli uratować można — uratuję.
Żebraczka znowu w oczy mu wlepiła wzrok.
— Wy jeszcze młody panoczku, choć o rok starsi jesteście od niego — poczęła cicho — wam by się jeszcze ożenić należało, wam...
Szczuka z niechęcią jakąś ręką poruszył, jakby nakazywał milczenie.
— Idź stara na folwark — odezwał się — ile razy spocząć tu zechcesz i posiedziéć, dam rozkaz, aby cię przyjęto. Tu ci nikt złego nie uczyni...
Spojrzał z politowaniem na nią i nagle wbiegł do pokoju, od wspomnień uciekając. Hajdukówna stała w progu sieni zamyślona, zapuściła płachtę na oczy, i po cichu się wysunęła na podwórze...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.