Śniehotowie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. KRASZEWSKI.
ŚNIEHOTOWIE
legenda z XVIII wieku, spisana z opowiadania.




I.

Karczma się zwała Baba.
Osobliwego tego nazwania nikt nie umiał dokumentnie wytłumaczyć; nikt nie zapamiętał, kiedy ono jej było nadaném. W okolicy utrzymywano, że stała pod lasem od wieków wiecznych, a ekonom Rozwadowszczyzny, do któréj należała, człek rozumny i oczytany, który chętnie do książki zaglądał, gdy nic innego do czynienia nie miał, zaręczał, że na wielkiéj mappie przed trzechset laty sporządzonéj, już oznaczoną była — Taberna, quae vulgo dicitur Baba.
Arendarz, który ją trzymał, ze swéj strony upewniał, iż przodkowie jego od kilkuset lat Babę tę dzierżawili i wódkę w niéj sprzedawali. Być téż to bardzo mogło, bo na dziesięć mil wokoło znano Aarona Kohn, jako człowieka majętnego, wpływowego, zręcznego, i przez stosunki od niepamiętnych czasów związanego z całém obywatelstwem téj części Polesia; a wiadomo, że kamień tylko w miejscu leżąc, porasta.
Stara owa Baba, wyglądała téż nie młodo, i nie kusiła się wcale o przyzwoitą postać. Był to budynek ogromny, bo szopa do niego przyparta niezmiernie go powiększała, z dachem wyniosłym i mchami okrytym, ze słupami misternie niegdyś wyrzynanemi u wjazdu, mieszczący w sobie nietylko stajnię i wozownię na jakich dwadzieścia furmanek, ale szynkowną izbę obszerną, stancyą gościnną i cały apartament dla rodziny Aarona.
Sufit w szynku od palonego łuczywa, dymu i różnych wyziewów, czarny był i lśniący, ściany brunatne, a ławy i stoły używaniem wyślizgane — świadczyły, że nie jednemu służyły pokoleniu...
Las, na którego kraju stała Baba, niegdyś gęsty i podszyty, teraz składał się tylko z sosen i dębów ogromnych kilkudziesięciu, rzadko rozsianych na wygonie, a dopiéro o kilkoro staj młodsza gęstwina, leszczynami, osiczyną i brzozami zarosła usprawiedliwiała nazwanie boru. W drugą stronę widać było pola piasczyste, szeroki przez nie przewijający się gościniec i w wielkiéj odległości grusze i topole, wśród których się wioski było można domyślać... Nie żałowano ziemi pod drogę, a że na nizinie i kałuże, i starych wyciętych drzew korzenie, a pnie nadpruchniałe, uczyniły ją niewygodną do przebycia — ludzie sobie coraz nowe robili objażdżki i gościniec z dziwną się rozlegał swobodą.
Smętne było uroczysko to u kraju lasu, nad którym stare drzewa osamotnione, opalone, pokaleczone stały, jak żałobna drużyna na cmentarzu. Karczma téż miała fizyognomią ponurą, wyglądała czarno, zasmolono, złowrogo... Gdy pod wieczór wśród ciemności para jéj okien okopconych, czerwoném, słabém, od pieca zabłysnęła światełkiem... zdawało się, jakby potwór jakiś krwawemi spoglądał na gościniec oczyma.
Od karczmy do wsi Rozwadowa było pieszo pół godziny drogi, około Baby nikt nie mieszkał, bo zrujnowana kuźnia oddawna była pustą — jednak Aaron nie obawiał się tu sam jeden z rodziną przebywać, bo w poczciwém Polesiu zdawna nikt o rozboju nie słyszał. Dodać przytém potrzeba, że gościniec, który latem i zimą nigdy nie spał, którędy się ciągnęły niezliczone wozy i biedy, włościanie, żydzi, szlachta — był opiekunem i stróżem dla Baby. Często się trafiało, iż i po północy i nad rankiem stukano do wrót, a ognia nigdy prawie nie wygaszano.
Wieczorem jesiennym (było to w końcu zeszłego stulecia) wicher dął w sposób cale nie przyjemny... Stary Aaron z rękoma na plecach założonemi stojąc pod piecem, zdawał się mu przysłuchywać... Znał on wszystkie głosy wichru i burzy, jakie okolica wydawać była zwykła... a nigdzie może dziwniéj i straszniéj nie wyły one, jak tutaj... W kominach, na poddaszu, w szopie, na podwórzu wiatr świstał, szumiał, jęczał, grzmiał, chychotał, huczał, a niekiedy takiemi tony się odzywał, iż najwytrwalsi ludzie, czuli się zaniepokojonymi. Coś się gadać do nich zdawało, gniewnie, wściekle, groźno; czasem wiatr śmiał się szydersko, to dyszał pośpiesznie, jakby zmęczony, to uciekając, wzdychał... i niby konał, by po chwili wrócić i wstrząsać znów dachem gospody.
Na starym Aaronie zajętym rachunkami i myślącym o czém inném, ta muzyka żywiołów czyniła chwilami wrażenie cale nie przyjemne... Gładził brodę, wydymał usta i szeptał coś po cichu, jakby jakie zaklęcia. Dwa razy podszedł do okien, i ręką się zasłoniwszy od światła, starał przejrzéć, co się tam działo na dworze, i za każdą razą wracał zwolna do pieca zadumany. Na kominie przy nim, u rozłożonego ognia jeść gotowała sługa... starając się ogień zabezpieczyć od wichru, który wpadał szerokim kominem i ogień z dymem niósł na izbę.
W izbie nie było nikogo więcéj, oprócz staréj żebraczki, która, pokornie wszedłszy, nawet z pleców nie zdejmując węzełków, na ławie przysiadła i na kiju się oparłszy, w cieplejszéj nieco atmosferze, snem zmorzona, drzémała...
Nie śmiała ona odejść daleko od proga, zajęła róg ławy tylko... Miała na sobie szarą siermięgę łataną, na nogach kurpie, na twarzy zczerniałą chustę, która jéj czoło osłaniała, a na plecach kobiałkę i sakwy, sznurami do ramion przymocowane. Nikt do niéj nie zagadał, gdy weszła, i ona do nikogo... Stary Aaron popatrzał tylko... umieściła się w kątku... nie żądając nic, oprócz spoczynku.
Burza wzmagała się ku nocy... mrok wieczora zmieniał się w ciemności, które niebo osłonione chmurami powiększało... na gościńcu było pusto, a w gospodzie coraz smutniéj. Aaron miał się na rogu stołu w piérwszéj izbie zabierać do modlitwy wieczornéj, wedle zwyczaju, bo był człowiekiem religijnym i pobożnym — książkę już był wyniósł z szafeczki w drugiéj izbie do ściany przybitéj, która całą jego talmudyczną bibliotekę mieściła... gdy, zdało mu się, że coś zatętniało na dworze, nastawił ucha... przypuszczał bowiem prędzéj złudzenie, niż możliwość, by ktoś tak późno i w taką porę do jego karczmy zakołatał...
W tém rżenie konia wywiodło go z wątpliwości... Książkę położył na stole, i z ciekawością zdawał się oczekiwać, jakiego mu to gościa wiatr przypędzi.
Stara żebraczka, siedząca u drzwi, zbudzona z drzémki, podniosła téż głowę i spojrzała ku wchodowi — kogo Pan Bóg przyniesie. Blask od ogniska padł na jéj twarz na pół osłonioną i zarysował wychudłe lice, pomarszczoną skórą okryte, mimo wieku regularnych jeszcze i niemal pięknych kształtów. Coś szlachetnego biło z téj twarzy, wyrazem nie znękania i wyczerpania, ale gorączką i rozdraźnieniem... Spostrzegłszy, że odkryła ruchem tym twarz, wprzódy zasłoniętą, pociągnęła chustę gwałtownie, i spuściła głowę.
Za drzwiami słychać było uderzenia ręki, która szukała klamki, by je otworzyć. Po chwili gwałtownie popchnięte przy pomocy wiatru rozwarły się ze stukiem, i mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dziwnie odziany, schylając głowę, wsunął się do gospody... Tuż za nim widać było dwóch innych, idących w ślad, ale łatwo było poznać, że ten, co przodował — miał do tego prawo.
Aaron, znający wszystkich w sąsiedztwie i okolicy, odrazu poznał, że podróżny był zdaleka. Niezwyczajne téż miał na sobie ubranie, choć naówczas strój był bardzo rozmaity i dowolny.
Barczysty, silny, rozrosły, jak dąb, z głową szpakowaciejącym włosem okrytą i kołpakiem futrzanym odzianą; oblicze miał opalone, czarne, w niém oczy czarniejsze jeszcze, a broda rozczochrana, bujna, szeroka, spodu twarzy dojrzéć nie dozwalała. Miał na sobie tułubek z czarnych baranków, pokryty jedwabną materyą, podpasany włóczkowym cienkim pasem, który kilkakroć był obwinięty i na węzeł z przodu związany. Szerokie szarawary czerwone zwieszały się buchasto na buty czarne, podróżne, do kolan sięgające. Rapcie, które się kryły pod pasem, trzymały szablę krzywą tureckę, podniesioną do góry i błyszczącą bogatą oprawą.
Dwaj idący za nim w kożuszkach krótkich, w czapkach baranich, w pasach czarnych, niby dworzanie, niby słudzy, jeden z czekanem w ręku, drugi z pistoletem na sznurze u boku, oba z szablami w pochwach stalowych — zdali się gotowi na skinienie i oczyma szukali pańskiego wejrzenia. Lecz podróżny nie ku nim, ale się po gospodzie rozglądał... Jednę rękę trzymał za pasem, drugę na rękojeści szabli.
Aaron zbliżył się, uchylając jarmułki.
— Ty tu jesteś gospodarzem? — stłumionym głosem spytał przybyły.
— Do usług jaśnie pana — z pewną powagą odparł żyd, nie posuwając się zbyt blizko.
— Możesz nas tu przenocować? — podchwycił, wkoło tocząc oczyma podróżny.
— Przenocować? — powtórzył żyd nieco zafrasowany — przenocować?.. Jaśnie pan niewygodny tu nocleg miéć będzie... Była wprawdzie izba dla podróżnych... ale do mnie rzadko kto zajeżdża... to tam obrok zsypano... a tu...
— No, i tu się na sianie przespać można — rzekł, oglądając się jeszcze gość, któremu z oczów tak patrzało, że Aaron nie miał mu się ochoty sprzeciwiać.
— Ale o pół milki — odezwał się, pomyślawszy nieco — prosto jak strzelił... do Rozwodowa... droga piasczysta, równa... tamby, jaśnie pan znalazł lepszy nocleg, niż u mnie... czy w plebanii, czy na dworze.
Podróżny milcząc, zdjął kołpak i położył na stole; włosy mu na szyje spłynęły, a zarazem zaświeciła łysina, bo bujny niegdyś zarost głowy trzymał się już tylko dokoła obnażonéj czaszki. Aaron ukradkiem począł mu się przypatrywać bardzo bacznie. W istocie ciekawa to była głowa i twarz, nie podobna do tych, których się codziennie spotyka, coś nie obuzdanego, dzikiego świéciło w oczach bystrych, coś żołnierskiego było w ruchach, coś nakazującego w głosie — na wardze zarosłéj drgał mu wąs, jakby i on się gniewać miał ochotę.
— A po co mi, do stu katów — zawołał — w ciemną noc wichrowatą wlec się jeszcze jaką godzinę do Rozwadowa... Choć oczy wykól... wiatr konie wywraca... Wszak w szopie miejsca dosyć na ośm koni?
Ośm koni zabrzmiało dziwnie w uchu Aarona.
— A owsa choć po garncu dla nich stanie — dodał podróżny, i spojrzał na idących za nim. Ci ni słowa nie mówiąc, ruchami głowy potwierdzili pańskie zdanie.
Skinął na nich, aby nie pytając arendarza się rozgościć; sam ławę ująwszy ręką silną zbliżył ją nieco ku ogniowi, i siadł na niéj.
Rozgaszczanie się to wskazało Aaronowi jego obowiązek, lecz stary zwykł był bawić tylko przybyłych, a przyjęcie ich zdawał zwykle na posługacza, który w téj chwili dojąkiwał w drugiéj izbie wieczorną modlitwę. Zapalono latarkę i Moszko, wciągnąwszy na się opończę, poszedł z nią do szopy, wrota z wnętrza już zaparte odmykać.
Tymczasem zadumany podróżny patrzał na ogień, jakby zapomniał, co się wkoło niego działo — jakaś myśl go znać chwyciła nagle i z lichéj gospody kędyś daleko na świat wywiodła... Nie spostrzegł nawet Aarona, który stał, oczekując rozmowy, poczuwając się do obowiązku utrzymania jéj.
Nie daremne téż było jego oczekiwanie, bo gość po chwili, zbudzony z téj zadumy, twarz ku niemu zwrócił, czarne oczy wlepił w niego bystro i zdał się pilno badać stojącego przed sobą — jak gdyby nie ledwie odgadywać go pragnął.
Milczące to badanie czyniło na starym tak nieprzyjemne wrażenie, iż po kilkakroć poruszył się, poprawił pasa, pociągnął włosów, pogładził brody... i oczy wreszcie ku ogniowi zwrócił.
Właśnie w téjże chwili podróżny go zagadnął.
— Dawno na téj karczmie siedzicie, mości arendarzu?
Uśmieszek przebiegł usta starego.
— Z przeproszeniem jasnego pana, jam się tu urodził... mój ojciec, dziad i pradziad na téj karczmie siedzieli...
Podróżny nie zdziwiony wcale, potrząsł głową.
— Do kogoż ona należy?
— A, do Rozwadowa... — odparł powoli żyd — pan zapewne z daleka jedzie?
— Ja? — uśmiechnął się nieznacznie gość — a! bardzo z daleka... bardzo z daleka!.. A Rozwadów-że czyj?
— Z dawien dawna do panów Śniehotów należy.
Podróżny z dumą cofnął się od ognia ku smołowi, podparł na ręku i zdawał oczekiwać dalszych objaśnień — ale żyd urwał nagle.
Chwila milczenia ciężką była dla obu, bo i Aaron westchnął, i podróżny, patrząc na ogień coś z piersi dobył, jakby mu w niéj ciężyło tchnienie.
— Do Śniehotów? powiadasz waść — odezwał się zcicha. — Do Śniehotów, więc ich tu dużo jest tych panów Śniehotów?
Aaron widocznie już wzięty na spytki nie miał nadzwyczajnéj ochoty do dalszego opowiadania.
— To, tak się mówi — dodał po namyśle — bo majątek zawsze do téj familji należał.
Znowu nastąpiło milczenie, które przerwało tylko westchnienie nowe, ale te dało się słyszéć u drzwi, gdzie dotąd siedziała stara żebraczka z osłonioną twarzą. Gość spojrzał w tamtą stronę, popatrzał i nic nie dopatrzywszy, oprócz nieforemnéj kupy łachmanów, okrywającéj kobiétę skuloną na ławie — odwrócił oczy.
Ale westchnienie to zdradziło biédną kobiétę. Aaron ją dopiero zobaczył i pomiarkowł, że ta towarzyszka wcale dla pana, jadącego ośmią końmi, nie była tu stosowną.
Więc choć wiatr wiał na dworze i trząsł drzwiami, postąpił parę kroków i odezwał się głosem stłumionym:
— Widzicie, że tu panowie zajechali; idźcież sobie...
Stara patrzała z pod chusty na żyda, ale się nie ruszyła wcale.
— Słyszycie? — powtórzył Aaron.
Kobiéta podniosła głowę, chusta opadła jéj z czoła, światło oblało twarz, i podróżny ujrzawszy ją, począł się wpatrywać z nadzwyczajném zajęciem.
Staréj usta drżały i ręce.
— Idźcież ztąd! — powtórzył Aaron.
Kobiéta popatrzała na mówiącego i rozśmiała się. W śmiéchu była boleść przejmująca.
— A nu! stara! — zawołała, jakby — sama do siebie — a nu! won! na wicher i słoty... won!.. panowie do karczmy zajechali, idź, ta i giń pod płotem... O! dobrzy ludzie! dobrzy ludzie!..
Podróżny słuchał, i jakby mrowie po nim biegało od tego głosu, odwrócił się do żyda.
— Daj-że jéj zostać! — zawołał rozkazująco — mnie ona nie wadzi u progu... sam... żołnierz... jam po świecie się włóczył, i o łachmany nawykłem się ocierać, a — Bóg widzi — życie nauczyło, że łachman często od atłasu więcéj wart... Zostań stara...
Gdy to mówił, żebraczka, która się była podniosła, przysłuchując się głosowi temu, poczęła drżéć i siadła na ławie, prędko na twarz naciągnąwszy chustę.
Gość oparł się na ręku i dumał.
Aaron stanął zmięszany nieco i wolnym krokiem na dawne swe miejsce powrócił.
Ten epizod znowu zamknął wszystkim usta, kobiéta z pod chusty spoglądała na podróżnego, Aaron go mierzył oczyma... Ocknął się znowu zadumany.
— Znałem niegdyś Śniehotów — nie tu — może i nie tych — rzekł przybylec. — Powiedz mi, panie arendarzu, co to za jedni?
Żyd się namyślał.
— Co mają być za jedni — odezwał się z powagą — co ja panu o nich powiedziéć mogę? Szlachta stara... ludzie godni... dawniéj do nich więcéj włości należało... teraz ino Rozwadów... panowie z panów, choć teraz to zubożało...
I zamilkł. Podróżny zdawał się więcéj oczekiwać, lecz żyd już tylko brodę gładził.
— Jakże przyszło do ubóstwa?
Ruszył Aaron ramionami.
— Kto może wiedziéć, jak do niego przychodzi?... dopust Boży...
I chcąc pokazać, że do dalszéj nie rad rozmowy, Aaron poszedł ku ogniowi i słudze.
Wtém z ławy wstała żebraczka. Wlokąc nogami, spierając się o kiju, zwolna zbliżyła się i stanęła naprzeciw zamyślonego podróżnego... Chusta jéj znowu z czoła opadła, siwe bujne włosy w nieładzie zsuwały się na czoło i policzki... czarne oczy podniosła na gościa i uśmiéchać się zaczęła.
— Wyście mnie, paneczku, ulitowali się, to ja wam o Śniehotach rozpowiem. Ja tutejsza!... Aaron wam prawdę zatai... a ja się niczego nie boję... Mnie już nadojadło życie... mnie żaden pan nic nie zrobi... zasieką, to zasieką... zamkną, to zamkną... zabiją, Bóg zapłać...
Ruszywszy ramionami ciągnęła daléj:
— Ej, to stare dzieje! Kto starego Śniehotę pamięta?
Wtém Aaron przerwał jéj nieco zniecierpliwiony:
— Siedziałabyś babo w kącie cicho... także się wyrwała do rozmowy...
— Dać jéj pokój! — zawołał podróżny — niech mówi...
I dobywszy srébrny pieniądz, rzucił go babie pod nogi. Podniosła go, a ręką drżącą ku ziemi podziękowała, i tryumfującym wzrokiem rzuciła na żyda.
Aaron targał brodę.
— Z przeproszeniem jaśnie pana — rzekł obrażony — nie trzeba jéj słuchać. Ją tu wszyscy znają: to Hanka Hajdukówna, co ma w głowie pomieszano... Będzie pleść androny... niéma czego słuchać...
Kobiécie oczy zabłysnęły i uśmiéch otworzył usta, w których z pod zmarszczek błysnęły poraz piérwszy dwa rzędy białych zębów, wśród twarzy wynędzniałéj, zjawiających się na dowód jakiéjś siły zwierzęcéj, która tę biédną istotę przy życiu trzymała. Zęby te drobne, kształtne, ostre, świéciły, jak w paszczęce wilka, głodne życia i żeru... one jedne i oczy drugie, czyniły z téj ruiny zagadkę. Coś młodego żyło w tém próchnie...
Rozśmiała się.
— A nu, tak, wszyscy znają Hankę Hajdukównę, za życia starosty dworkę... hej, hej! za którą chamy i pany szalały... nim ona oszalała... jak ją zaniknęli na chléb i wodę po rózgach...
Aaron aż się skrył do alkierza, słuchać nie chcąc.
Uderzyła się w piersi.
Podróżny namarszczony rzekł ponuro:
— Mów o Śniehotach, nie o sobie...
Kobiéta zamilkła. Zdało się, jakby wątpliwość jakaś zamknęła jéj usta, jakby ją coś przestraszyło i onieśmieliło. Zmieniła nagle głos, postawę, spuściła głowę, posmutniała, i spokorniała.
— A co mówić o Śniehotach? Ojciec był starostą... dwóch było synów u niego... jeden od drugiego o rok młodszy... starosta młodszego kochał, a starszego cierpiéć nie mógł. Któż może wiedziéć dla czego? Starszy z młodszym nienawidzili się... jak bracia... kto może wiedziéć dla czego? — powtórzyła — a potém starszy, gdy mu się życic sprzykrzyło na dworze, znikł dnia jednego bez śladu i przepadł, jak w wodę...
— Jak w wodę — szepnęła cicho stara, mówiąc, niby sama do siebie. — Ojciec wszystko oddał młodszemu, tamtego wydziedziczył. Matka była dawniéj zmarła... Został ojciec z faworytem, oj! został na skaranie swoje, bo gdy starszego nie stało, jedynak ojca zmienił w sługę i urągał się schorzałemu i zapomniał o nim... Na barłogu skonał stary, przeklinając serce własne... a bijąc się w piersi, że syna skrzywdził i Bóg go za to pokarał... Ot jak było, paneńku! a było i więcéj, czego usta mówić nie chcą, i o czém lepiéj zapomniéć, co lepiéj pogrzebać, aby ludzie nie wiedzieli...
Otarła, jakby łzę — z twarzy... i mówiła daléj, znów, jakby sama do siebie, patrzając w ziemię:
— Ojca pochowali w prostéj trumnie sosnowéj... wynieśli po cichu... pogrzebali ubogo, i dopieroż się życie zaczęło!.. Ożenił się Śniehota... Bóg dał dzieci dwoje... zmarła żona, jak kosą podcięta, za nią synek jeden i drugi... został wdowiec sam. W rok na dworze było wesele... poczęło się znowu życie... z młodą panią... Bóg dał dzieci troje... aż się śmiało na Rozwadowskim dworze... najmłodsze Bóg wziął piérwsze, w pół roku drugie, w tydzień po nim trzecie, w rok żonę... Chciał się żenić Śniehota, nie poszła już za niego żadna... Żal mu serce ściskał... porzucił Rozwadów... pojechał w świat, pojechały i wioski prędko, tylko jedna została... i on sam... sam, w téj saméj izbie, na tę samę chorobę jęczy teraz, gdzie ojcu dał dogorywać...
Zasłoniła twarz chustami i poszła, mrucząc usiąść u proga.
Podróżny słuchał, jakby o czém inném myślał; oprzytomniał, gdy zamilkła. Aaron, który od progu przysłuchywał się téż rozmowie, zburzony i gniewny niemal, wystąpił teraz przed gościa swojego.
— Co pan słucha — rzekł — albo w tém słowo prawdy?
— Jak to? więcby ona kłamała?
— Jéj się śni — począł żyd — ona już dawno na tym świecie nie żyje... Prawda, że starosta miał dwóch synów, i że się jeden z nich oddalił i przepadł; ale to był zły człowiek... On ani ojca, ani matki nie słuchał, a z bratem się jedli... Starosta chorował, miał łamanie w kościach; co dziwnego że umarł, gdy syna w domu nie było. Teraźniejszy nasz pan dwa razy się żenił... dzieci mu się nie hodowały... chorowity jest, ale przecie chodzi o swéj mocy, i doktorowie go obiecują uleczyć... a kto majątku nie stracił na te ciężkie czasy?
— Więc zostali tylko przy Rozwadowie? — począł gość.
Aaron miał mu odpowiedziéć — gdy drzwi ktoś otworzył, jakby je siłą wysadzono, i słuszny mężczyzna, ze śpiewką na ustach, z podskokiem raźnym, wpadł nagle do gospody, wołając:
— Kto w Boga wierzy, wódki kieliszek, bom zmarzł do kości!


II.

Nowy ten gość, na którego z ukosa spojrzał Aaron, bez wielkiego respektu, nieco się opamiętał dopiero, gdy nieznajomego mężczyznę, siedzącego z zasępioném czołem przy stole, zobaczył. Oblało go to, jakby zimną wodą, — ale nie chciał pokazać po sobie, że zmienia humor dla jakiegoś wstydu przed obcym.
Skłonił się nieco siedzącemu panu, który mu ukłon oddał dosyć niedbale, zatarł ręce i wesoło krzyknął do żyda:
— Aaronie, niedowiarku, wódki szabasówki, piwa, miodu, czego chcesz, ale daj mi się czém rozgrzać, bo mi zęby dzwonią... a wichrzysko z deszczem, że już chyba do domu się nie dowlokę... a to pora, choć psy gnać!!
I stanął przy ogniu. Spojrzał na nieznajomego, buńczuczną przybierając postawę. Ten się nie odzywał wcale.
— Pan z daleka?
— O! z bardzo dalekich krajów, od tureckiéj granicy — bąknął podróżny — a pan?
— Ja? Jeremiasz Piętka, do usług — (skłonił się) — dziedzic Pobereża, które dawniéj do Śniehoty należało... były chorąży kawaleryi... dziś domator... w długach po uszy, pięcioro dzieci, żona sekutnica, gradobicie co roku... najnieszczęśliwszy człowiek, gdyby dobra myśl nie trzymała na nogach, dawnoby mnie na mogiłki zanieśli... ale ja, choć biéda to hoc!.. Widzi pan — mówił śmiejąc się — nie taję się z niczém, choć przed nieznajomym; u mnie co w sercu, to na języku, a co w kieszeni, zaraz idzie do gardła... Znają mnie tu, żem dobry człowiek... Mieliśmy dziś z dawnymi kolegami maleńką pijatyczkę... może mi po niéj trochę szumi w głowie, ale to nic. Żydzie, daj wódki... po winie wódka rozprasza humory... probatum est!
Zaczął się śmiać, i wnet podśpiewywać:

Tańcowała ryba z rakiem,
Lecz z humorem ladajakim
Rak w tył ciągnie, naprzód rybka
Więc galarda nie szła szybka,
Nim do końca doszli sali
Muzykanci się pospali...[1]

I tubalnym głosem powtarzał, śmiejąc się:
— Muzykanci się pospali!
Wesołemu panu Jeremiaszowi Piętce, ojcu pięciorga dzieci, mężowi ogadanéj za sekutnicę kobiéty i dziedzicowi Pobereża — przypatrywali się wszyscy, a on dla rozgrzania się znać z nogi na nogę podskakiwał, nic na obcego świadka nie zważając.
— A pan, od tureckiéj granicy? — podchwycił po śpiewie — to bardzo piękna rzecz, tak długą odbyć podróż i napatrzyć się różnéj turecczyźnie, choć, świętych tureckich, widzi pan, i u nas dosyć... Po to niéma co jeździć tak daleko...
Rozśmiał się znowu. Aaron niósł mu na talerzu kieliszek i flaszkę trzymał w ręku.
— Wié pan co, panie od tureckich granic; samemu pić wódkę jakoś markotno... gdybyś mi pozwolił w ręce asana dobrodzieja?...
Podróżny nic nie mówiąc, ruszył się z miejsca, a gdy wstał i o pół głowy okazał się słuszniejszym od Piętki, a w ramionach szerszym dwakroć od niego — respektem go natchnął wielkim... Milczące jego wstanie, posępna twarz, zmięszała wesołego szlachetkę.
Podróżny w szerokie dłonie raz i drugi klasnął — wnet z sąsiedniéj stajni wpadł jeden z dwóch jego towarzyszów.
— Héj! mości Szabiński — rzekł — puzdro z wódką mi podaj, słyszysz!..
I ręką Aaronowi wskazał, aby odszedł z szabasówką.
— Pozwolisz mi asindziéj — rzekł z dumą pewną — abym ja go na moję wódkę zaprosił. Turcy nie piją nic, oprócz kawy i wody, a szerbetu, ale ja mam węgierską śliwowicę, któréj gęby warto dać.
Skłonił się Piętka.
— Nie jestem od tego, aby z nową wódką zabrać znajomość. Jednakże — dodał — gdybyś mi waćpan dobrodziéj raczył wprzód objawić z kim mam honor...
Nieznajomy oczyma błysnął i zawahał się chwilę, a potém wycedził przez zęby:
— Paweł Szczuka...
— Szczuka? czekaj-że acan dobrodziéj — zamruczał Piętka — Szczuka... lucium a cauda! Szczukowie tu w naszych stronach bywali, matka pana Śniehoty była de domo Szczukówna, podkomorzanka Łucka...
— Ja z innych jestem Szczuków — odparł, marszcząc się, krótko podróżny.
Podano wódkę. Puzdro było okute srébrem, flaszki kryształowe, tacka do nich srébrna, podróżny przybór pański. Dworzanin podał i przekąskę... Piętka napił się, i ręką po piersiach pogładził.
— Z niebieskich migdałów pędzona wódka — rzekł — elixyr długiego życia... wlewa w człowieka ciepło... aż mi się w oczach rozjaśniło...
— Siadaj waćpan — rzekł podróżny od tureckich granic.
— Pozwolisz mi asindziéj stać — zawołał Piętka — wódka mi nie pójdzie w nogi, ale dla równowagi, na drugą nogę...
Szczuka mu nalał kieliszek, i znowu po piersi dłonią przesunął Piętka.
— Ognista wódka! — rzekł — wolę ją od najlepszego wina. Wino, te niepoczciwe Węgry teraz fabrykują z dajweldrelkiem, wody w niém co niemiara... oszukaństwo czyste... człek leje, leje w siebie, a nie czuje, tylko, że się jak bąk ożłopał...
To mówiąc, usiadł już nie proszony i wziął się do przekąski.
— Dokąd-że, jeśli wolno pytać, dążysz waćpan dobrodziéj? — zapytał Szczuki.
Na odpowiedź czekać było trzeba trochę, podróżny namyślać się zdawał.
— Byłem długie lata na Wołoszczyźnie — rzekł — stęskniło mi się za krajem. Chciałem go zobaczyć... Jadę w Brzeskie, gdzie się spodziewam znaleźć familią; a no mi nie pilno... Prawdę rzekłszy, postarzałem, wędrówki mi się naprzykrzyły, obciąłbym się w kraju okupić..
— Okupić, czy okpić? — śmiejąc się, zawołał Piętka — bo u nas to często na jedno wychodzi.
Rad widać był z niezdarnego konceptu, bo sam się z niego śmiać począł.
— Wiesz asindziéj co — dodał — przychodzi mi myśl doskonała: jabym się chciał wyprzedać, panbyś się żądał okupić; pal diabli, ja ci sprzedam Pobereże, żonę sekutnicę i pięcioro dzieci, które się będą hodowały, bo wrzeszczą...
— Żonę i dzieci ekscypując sobie, ha — gdyby Pobereże było nie bardzo drogie, kto wie...
— Aaron? — zawołał Piętka — chodź tu Aaronie, arcykapłanie szabasówki, chodź, powiedz: co warto Pobereże?
Żyd, który nieopodal stojąc słuchał, ramionami ruszył.
— Albo ja mogę wiedziéć? — bąknął izraelita.
— Ojciec mój dał za nie dwanaście tysięcy czerwonych złotych — mówił Piętka — jest na niém, chwalić Boga, moich długów dziesięć, razem dwadzieścia i dwa tysiące... i rzecz skończona...
I znowu śmiać się począł.
— Za las wycięty, jeszczeby mi cóś należało bonifikować — dodał po namyśle — bo grunt gotowy pod pole... doskonały... Proso tylko posiać i majątek gotowy... Jeżelibyś zaś acan dobrodziéj wziął sobie moję sekutnicę i dzieci, wytrąciłbym mu ex praetio valoris, po tysiąc czerwonych złotych za sztukę... widzicie, że wysoką cenę do nich przywiązuję... bom dobry mąż i ojciec... Co się tyczy żony, waćpan dobrodziéj już jesteś łysy, zatém ci z głowy włosów wyrywać nie będzie... Cha! cha! cha!
Aaron zgorszony spluwał i ramionami ruszał; Szczuka patrzał z politowaniem, jak na warjata.
— Żart żartem — odezwał się po przestanku — chcesz waćpan Pobereże sprzedać? Jutro mu służyć będę, obejrzę, a któż wie, zładzim się może...
Aaron mrugnął na Szczukę zdaleka, Piętka chwycił go za rękę.
— Zgoda — rzekł — proszę jutro na barszcz... Wiatr się trochę ustatkował, ja taki do mojéj jéjmości pojadę i dobiję się, a jutro czekam w Pobereżu. Mam projekt przeniesienia się do Warszawy, gdzie wuj stryjeczny w kancellaryi królewskiéj pracuje. Przez niego się do wojska nazad dostanę, a żonę i dzieci w dworku osadzę, bo tam jakiś mam na Woli... Gospodarstwo, niech go porwą! — rzecz przemierzła, już mi tu siedzi (pokazał na gardło) na wsi niéma z kim żyć... Słowo daję, że sprzedam Pobereże...
To mówiąc, wstał pan Piętka.
Verbum nobile! jutro na barszcz...
— Będę się stawił — odparł Szczuka.
— Ztąd do mnie, mało co więcéj, jak milka. Jedzie się na Rozwadów, od młynka w prawo, za krzyżem w lewo, od grobelki wprost i dwór już widać... A! gdybyś mi się jeszcze do jéjmości chciał umizgać, a odmówił ją — śmiejąc się dodał Piętka — toby dopiero było szczęście... Ale, komu w drogę, temu czas...
Zawrócił się na pięcie.
— Bądź zdrów Aaronie, arcykapłanie. — I wnet zanucił na odchodném drugę piosenkę:

Z tamtéj strony rzeki kąpała się wrona...
A pan Piętka myślał, że to jego żona...
Hej, Piętko, hej, nieboże!
Wrona żoną być nie może!!

I to mu się wydawało tak śmieszném, że się od drzwi odwrócił, aby się nasycić uczynioném wrażeniem, ale Szczuka już siedział za stołem podparty na łokciu i na ogień spoglądał.
Aaron stał przed nim, jakby tylko czekał oddalenia się szaławiły.
— To były żarty — rzekł, oczyma badając gościa — bo juści pan Pobereża nie myśli kupować?
— Dla czego nie? — odezwał się Szczuka — W istocie okupićbym się gdzieś, choćby w téj okolicy, pragnął...
— Las wycięty, pnie tylko stérczą... nim drugi narośnie, nas nie stanie — mówił żyd — pola zajałowiałe... płotu kawałka całego niéma... — Ramionami ruszył. — Widział pan tego dziedzica, jak u niego w głowie, tak w wiosce. Pobereże miało niegdyś grunta nie złe; las był masztowy, budowle za starosty erygowano nowe... ale to dziś pustki i ruina. Dwanaście tysięcy czerwonych złotych zapłacił ojciec Piętki, a dziś to i dziesięć nie warte... Długu przepaść... Piętka pójdzie z torbami.
Mówiąc Aaron, przestawał co słów kilka, jakby odpowiedzi jakiéjś i głosu czekał; nie odezwał się wszakże pan Szczuka, a że w téj chwili siano na posłanie wnoszono i ludzie weszli, rozmowa się przerwała. Żyd jednak krążył niespokojny.
— Jeśli jaśnie pan w istocie ma ochotę co kupować, a czemu nie Rozwadów? — dodał.
— Czyżby go przedał Śniehota?
— On dawnoby się go zbyć chciał, gdyby kupca znalazł; ale cóż! ludzie sobie mówią, że Rozwadów, jak koń malikowaty; na nim się nie szczęści...
Spojrzał mu w oczy.
— Ludziom się nie szczęści — przerwał podróżny — za co ma majątkowi?
— Jaśnie pan ma słuszność! — odparł Aaron — Rozwadów lepszy, a nie będzie drogi...
— Więc Rozwadów i Pobereże, — zawołał spokojnie Szczuka — nie jestem od tego. Jadę jutro do tego Piętki, waćpan ruszaj do Rozwadowa, i a jeśli się interes złoży, dostaniesz piękny gościniec odemnie...
Żyd się skłonił i jarmułki uchylił.
— Czemu się złożyć niéma! — dodał. — Ja nawet gościńca nie potrzebuję, tylko téj łaski pańskiéj, abym przy arendzie został... bo tu moje dziady i pradziady żyli...
Szczuka westchnął... i głowę skłonił.
— Bądź tego pewnym — rzekł.
— Niech się pan w Pobereżu zatrzyma do popołudnia; ja tam przybędę, — dodał zwolna. — Z naszym panem Śniehotą ja jeden mówić umiém... a z nim nie łatwo.
— Cóż za człowiek? — spytał Szczuka.
Aaron oczy w ziemię spuścił.
— Co mówić? — szepnął — to jest człowiek nieszczęśliwy i po wszystkiém... — Uchylił jarmułki. — Dobranoc jaśnie panu.
I wyszedł.
W czasie rozmowy, niewiedziéć jak i kiedy stara żebraczka zniknęła z izby. Posłanie dla podróżnego było gotowe, rzucił się na nie w ubraniu.


III.

Pobereże, w którém pan Jeremiasz Piętka z żoną, jak mówił, sekutnicą i pięciorgiem dzieci królował, leżało na oddalonéj granicy Rozwadowa. Wieś i folwark były przez Śniehotów dokupione lat temu ze sto, dawniéj należały do Czarneckich, możnéj rodziny, któréj gałąź jedna mieszkała tu i wymarła. Gdy Śniehotowie po nich nie rychło już kupili opuszczony majątek, stary dwór był w ruinach. Połowę jego zrestaurowano, pół pozostało z pozabijanemi oknami i drzwiami dla nietoperzy i szczurów. Czarneccy byli ludzie bogaci i żyli po pańsku, — w opuszczonéj domu połowie mieściły się sale z poopadłemi sufitami, komnaty ogromne bez posadzek, korytarze, kaplica; do tego wszystkiego nikt teraz nie zaglądał, gdyż chodziły wieści, że tam się cóś ukazywało, że po nocy nieboszczykowie wyprawiali tam uczty i hałasy, że dusze pokutowały...
I za pana Piętki więc ta skazana na powolną śmierć domu połowa pozostała nie zamieszkałą, oddzieloną, a w nocy pod jéj oknami nawet ludzie przebiegali szybko, nie śmiejąc się oglądać. Okna były tarcicami na głucho pozabijane, drzwi także, co się wewnątrz działo i z dachem pogniłym, o to się nikt nie troszczył.
Druga połowa domu nie wiele piękniéj wyglądała, ale żyć w niéj było można, i rodzina Piętki mieściła się tu prawie wygodnie, bo nie była wymagającą.
Pan téż rzadko miejsca zagrzał, chyba gdy mu Pan Bóg dał gości, co się rzadko trafiało, bo nic ich tu nie wabiło, a gościnność pana Piętki, serdeczna bardzo, była równie uciążliwą, jak najniegościnniejsze przyjęcie. Piętka chcąc się okazać wylanym dla gości, męczył ich, poił kwaśnym piwem i winem, obarczał najdziwaczniejszemi podarkami, dom przewracał do góry nogami, zatrzymywał, nękał — słowem nieznośnym czynił pobyt u siebie.
Po nocy wyjechawszy z Baby, dostał się już nadedniem do swojego Pobereża... Wszystko tu spało, ale na odgłos znajomego biczyska i głosu pozrywali się wszyscy... Biédna żona, istna męczennica, piękna, blada, zmęczonéj twarzy, wypłakanych oczów kobiécina, wyszła piérwsza ze świécą naprzeciw męża, który ją gwałtownie pochwycił w objęcia i począł całować, jak najserdeczniéj.
— Robaczku mój! po cóż ty sama wstałaś! — zawołał — po co ci się było ruszać z łóżeczka... zmiłuj się... a to się jeszcze zaziębisz...
Okrzyczana za sekutnicę kobiéta, w istocie była biédną, zahukaną, i serdecznie przywiązaną do męża, którego kochała, nie mogąc go ani do domu przywiązać, ani do pracy nakłonić.
Ująwszy ją wpół wszedł, podśpiewując pan Jeremiasz do izby, i z gościnnéj na palcach, udał się razem z nią do dziecinnego alkierza.
W istocie pięcioro dziatwy, zdrowéj, pyzatéj, rumianéj, różnego wieku, od dziesięcioletniego chłopaka do trzyletniéj dziéweczki, spało po łóżeczkach i kołyskach. Piętka, który tak się chwalił, że radby pozbyć się razem i żony, i konsolacyi — zaglądał do każdego z dzieci najczuléj, twarz mu się śmiała... całował je ostrożnie, żeby im snu nie przerywać i widać było, że mu w piersi serce biło.
Lecz czułość ta trwała chwilę, poszli z jéjmością razem do bokówki, gdzie rzuciwszy się na krzesło Jeremiasz, na miłego Boga, kwaśnych ogórków zażądał. Jéjmość, osłoniwszy się chustą, poszła sama ze świécą do śpiżarni. Pozostawszy z sobą Piętka, jakby tknięty zgryzotą sumienia — począł sobie swe rozpasane wyrzucać życie... westchnął parę razy, ręką uderzył o stół.
— E! ba! — dokończył — dziś żyjem, jutro gnijem! co tam!... Jakoś to będzie! Aby dzień do wieczora!... Dzieci!... Kogo pan Bóg stworzył, tego nie umorzył — wezmą po mnie humor wesoły i spryt, i dadzą sobie rady na świecie...
Gdy jéjmość weszła z ogórkami, na które się rzucił chciwie, już zgryzoty sumienia byty przetrawione, zapomniane i humor wracał dobry, bo Piętka długo się frasować nie umiał.
Spojrzał na smutną, a piękną twarzyczkę żony i uśmiéchnął się do niéj.
— Kasiu, moja złota! — zawołał — na drodze szczęście mnie spotkało.. Wiész co — na te przeklęte Pobereże mam kupca! Z nieba mi spadł! Jutrom go na obiad zaprosił... Człek jakiś majętny od Turczyzny, czy od Wołoszczyzny, tęgi chłop... znać groszowity... Przyjedzie majątek oglądać.. trzeba go przyjąć, co się zowie!
Kobiéta ręce załamała.
— Jeremku, mój drogi! — krzyknęła — zlituj się, chybaś zapomniał, co się w domu dzieje! Ja prawie chleba nie mam... w śpiżarni pustki.. w piwnicy nic... jak-że my go, czém przyjmiemy!
— E! głupstwo! — zawołał gospodarz — pulpetów żadnych nie trzeba... czém chata bogata, tém rada.. Zaraz trzeba Iwasia kazać obudzić, niech do biédki zaprzęże i jedzie do miasteczka, ażeby mi „czuj duch” o świcie wracał z polędwicą, i z baryłką wina od Grossmana... Ja napiszę...
— Ale na borg nie dadzą...
— Da, musi dać, bo go juchę powieszę na gałęzi... albo psami zaszczuję... tak mi Boże dopomóż... Da — ja napiszę do niego...
Kobiéta siedziała z załamanemi rękoma, z oczyma wlepionemi w podłogę.
— Jeremku mój — zawołała z boleścią — a na cóż ci Pobereże, ostatni przytułek, sprzedać? Cóż my z sobą poczniemy? gdzie się my podziejem?
— Otóż widzisz, serdeczna Kaśko moja, złota... że nic nie rozumiesz się na interesach... Pobereże funta kłaków nie warto. Psi grunt, paskudztwo... jałowe pola... Pojedziemy do Warszawy... Dzieci nam brat pomoże wychować, ja do wojska wstąpię... kapitalik nam zostanie...
Piętkowa słuchała, głową potrząsając.
— Jeremku mój — wyszeptała po cichu — ty złote masz serce... ale grosz się u ciebie nie utrzyma... dostaniesz pieniędzy i nie odpoczniesz, póki ich nie stracisz, póki ci ich dobrzy przyjaciele nie wydrą... Już ciebie znam...
— Kasiu! jesteś niesprawiedliwą — krzyknął głośno.
— Cicho! pobudzisz dzieci! — przerwała kobiéta.
Jeremiasz głos zniżył, ale począł ciszéj mówić żywo:
— Tak, jesteś niesprawiedliwą... ja hulam z desperacyi; jak się interesa uregulują — zobaczysz, ustatkuję się...
Małżeństwo poczęło rozmowę i Piętka żonę przekrzyczał. Tymczasem Iwasia trzeba było wysyłać do miasteczka i Kasia wyszła spłakana, rozmyślając o dniu jutrzejszym.
Poczciwy pan Jeremi padł na łóżko i po przygodach dni kilku, wielce pracowitych, chrapnął kamiennym snem do godziny dziesiątéj.
W domu już od niepamiętnych czasów wszyscy byli na nogach, i ów nieszczęsny obiad się dla gościa w kuchni warzył, a pokoje umiatały, gdy Kasia poszła nareszcie męża obudzić, aby miał czas się odziać, nim zapowiedziany kupiec przyjedzie.
Biedna kobiéta głęboko zmartwiona zapowiedzianą przedażą, płakała ranek cały, oczy miała czerwone. Piętka, gdy ze snu twardego nareszcie się rozbudził — ujrzawszy żonę przy sobie, ledwie się przeżegnał, począł ją ściskać i całować.
Trochę bólu serdecznego ten uścisk zapłacił. Jeremi się porwał, przypomniawszy, co go czekało i dowiedziawszy o godzinie, wybiegł do studni, aby głowę sobie zmyć i kazał wołać podstarościego.
Podstarości, alias włodarz, pan Mięta, stary człek, męczennik poczciwy, jak wszyscy w Pobereżu, — który kochał pana i klął go razem, litując się losu żony i dzieci — zwlókł się pod studnię, gdzie na zimnym wietrze Piętka obnażony do pasa ablucye spartańskie odbywał.
— Mięto, serce moje — zawołał do niego Jeremi, grubym ręcznikiem poczynając się ocierać. — Mięto, w twoich rękach dziś losy moje. Jak ty mnie stary zdradzisz... to mi się nie pokazuj na oczy...
— Na Boga miłego — odparł spokojnie podstarości — o cóż idzie? Już słyszałem od jéjmości, że się kupiec stręczy... Czy się to godzi Pobereże sprzedawać? a! panie!
— Milczałbyś! ja wiem co robię, — zawołał Jeremi. — Sprzedać muszę, długi mnie, z pozwoleniem, jak w..y obsiadły... albo sobie w łeb strzelić, albo chyba raz wyléźć z téj kałuży...
— A któż jegomości w nią wepchnął? — spytał stary z powagą.
— Tu nie czas na lamenty; jam żołnierz, u mnie po komendzie wszystko! Słuchaj stary, trzeba łgać, niéma ratunku, żeby się Pobereże bardzo źle nie pokazało. Wszak pszenicę sieliśmy tego roku...
Stary głową począł trząść.
— Korzec na ogrodzie wysieliśmy — rzekł — i to mietlica zjadła...
— Po cóż to gadać! sieliśmy pszenicę i basta... Rozumiész, bydło wyzdychało na wiosnę... Zresztą bylebyś milczał... ja resztę biorę na siebie...
Z głową na piersi zwieszoną, milczący Mięta się oddalił ku folwarkowi, widać go było, jak szedł, sam do siebie mówiąc i machając rękoma, jak chustkę coraz z kieszeni kapoty dobywał i nią się ocierał, i jak desperackim ruchem w progu folwarku stanął, a po chwili znikł.
Tymczasem dzieci się pobudziły, i nawykłe do swobody, około dworu dokazywały. Nawet trzyletnia Zośka, w ganku z niańką stała. Jeremi świeżo umyty, po kolei chłopców brał na ręce, całował, śmiał się i zapomniał na chwilę o biédzie. Jak stał w jednéj koszuli, musiał usiąść w ganku i synów na kolanach wozić.

— Jechał sobie pan, pan,
Na koniku sam, sam,
Za nim... i t. d.

a dzieci się śmiały i wrzeszczały.
Zabawa ta, do któréj i dziewczynka wyciągała rączęta, trwała jeszcze w jak najlepsze, gdy na gościńcu ukazały się wozy od strony karczmy Baby i Rozwadowa.
Jéjmość jeszcze nie ubrana wybiegła, ręce łamiąc.
— Jeremku, kochanie, — a toż gość twój jedzie! a ty w koszuli...
Powstał popłoch między dziećmi straszny. Zarazem jéjmość ujrzała gęsi, indyki i kaczki, które, nie pytając, gospodarowały po podwórku.
— Tomek! Tomek! pozapędzać drób! — rozległo się w ganku.
Tomek z folwarku wypadł i, w to mu graj, począł polowanie. Ptastwo zruszyło się całe, jak przed jastrzębiem, krzyk, wrzawa, dziéwka Paraska w pomoc wybiegła, psy zaczęły szczekać, słowem sądny dzień, aż gospodyni, uszy zatknąwszy schroniła się do dworu.
Jeszcze folwarczna służba nie ułatwiła się z drobiem, gdyż indyk stawił czoło Tomkowi i Parasce, i bronił swojéj rodziny, unguibus et rostro, gdy przed bramą stanął wóz wielki węgierski, kocami wysłany; cztéry konie w nim, jak orły czarne, za nim mniejszy drugi ze służbą, téż cztérokonny. Z obu po bokach pozatykaną widać było broń w pokrowcach, dwór zbrojny... woźnice wąsate... i na smyczy u wozu drugiego dwa charty ogromne, kosmate, wilczéj szerści... choć niemi niedźwiedzie szczuć.
Jeremi jeszcze czamarkę wdziewał i czuprynę przygładzał, gdy to wszystko w dziedziniec paradnie zajechało, i pan Szczuka, trochę wykwintniéj odziany, ale zawsze z wołoska, czy z turecka, w ganku wysiadł, gdzie pod ten czas tylko najśmielszy i najstarszy synek Piętki z kijem schowanym za siebie, znalazł się na przyjęcie.
Chłopak był śmiały, jak ojciec, popatrzał w oczy przybyłemu, który mu się smutnie uśmiechnął i nic nie mówiąc, poprzedził do izby gościnnéj.
Tu jeszcze od świéżego zamiatania z pośpiechem, tuman kurzu powoli dopiero opadał — nie było nikogo, ale Piętka zapinając czamarę, wpadł zaraz, obcesowo, uśmiechnięty, ochoczy, i gościa począł wrzawliwie przyjmować.
— Naprzód konie do stajni... dwór pański na ekonomią, do podstarościego. Siadaj, królu mój, rozgość się... żona zaraz wyjdzie...
Rozglądając się powoli, milczący gość usiadł. Na jego twarzy we dnie widać było wyraziściéj, niż przy świetle karczemnego ogniska, ślady życia przebytego w trudzie i mozołach. Śniady był, opalony na czarno, kilka blizn tylko białych na twarzy szramami świeciło. Rycerska była postać, poważna, zamyślona, smutna.
Wesołość Piętki Jeremiego osobliwie odbijała przy tym zasępionym człowieku, który śmiać się nie umiał.
— No, widzisz waćpan dobrodziéj, Pobereże — począł szybko Piętka — toż to złoty kraj i majątek, jakiemu drugiego równego niéma na kuli ziemskiéj. Tylko mu gospodarza brak — a ja — ja żołnierz, ja nie rolnik... cała biéda na tém! Polesie, gadają, hm! a ja tu skroś pszenicę sieję i rodzi... żyto wylega — słowo daję — mostem leży, i dlatego mi tego roku porosło, jak zaczęło lać.. łąki! panie — chce się samemu trawę jeść! Tak mi Boże dopomóż... Las wycięty — prawda — ale puścił się — no! jeszcze takiéj młodzieży w lesie nigdzie nie widziałem... Wąż się nie przeciśnie... A cóż pan powie na dwór... pański, kasztelański. Ja tam go tyle nie potrzebuję i pustką połowa stoi, ale drzewo zdrowe... sto lat będzie trwać! Choć bale i assamble dawać. W ogrodzie najprzedniejsze na cały świat gruszki i jabłka... aleje, szpalery... czego dusza zapragnie. Słowem, jedz, pij i popuszczaj pasa... Gdybym ja był gospodarz...
Przybyły pan Szczuka milczał, nawet z twarzy ponuréj nie można było zmiarkować, jakie na nim wrażenie czynił widok Pobereża i gadanina dziedzica. — Temu się usta nie zamykały.
Nieśmiało, z oczyma spuszczonemi, blada i drżąca wyszła nareszcie pani Piętkowa, z obawą podnosząc wzrok na gościa, który ją witał z atencyą razem i zdziwieniem. Wczorajsze nazwisko sekutnicy zupełnie do jéj twarzy i postawy nie przypadało.
— Moja żonka — zaprezentował wesoło Piętka, całując ją w głowę. — Kobiéta złota... ale co ja od niéj cierpię!
Kasia spojrzała. Piętka się w kułak rozśmiał i ucichł... Wnet téż rozwarłszy drzwi, począł wołać na Iwasia, aby przekąski podawano.
— Nieszczęśliwie acan dobrodziéj trafiłeś, — odezwał się do Szczuki, — boję się, żebyś nie był głodny... Mieliśmy tu przypadek, o którym nie wiedziałem... wczoraj jadąc... piwnica mi się zawaliła i przygniotła cały zapas win starych, mogę powiedziéć na jakie tysiąc czerwonych złotych... niczego nie żałuję, jak tego tokaju...
Żona stała w płomieniach, Jeremi ciągnął daléj niezmięszany:
— A że nigdy jedna biéda nie dokuczy, w śpiżarni się zatliło... szkody mam w samych korzennych zapasach na parę set czerwonych złotych... Gdy mi żona o tém wczoraj powiedziała, małom włosów z głowy nie darł...
— Mój mości dobrodzieju — przerwał Szczuka — ja nie nawykłem do wygódek... mnie wszystko dobre...
Piętka zaczął go ściskać.
— Z takimi ludźmi — zawołał — to żyć i umierać! Karaj Boże do wieku!
Iwaś wniósł właśnie flaszkę wódki, chléb czarny, trochę masła, wędzoną kiełbasę z pomarszczoną wielce i trochę popleśniałą skórą, i dwa śledzie obłożone cebulą...
Biédna pani Piętkowa wstydziła się swojego ubóstwa... Jeremi nadrabiał fantazyą.
— Jeszcze tego na dobitkę było potrzeba, — rzekł — że ochmistrzyni, u któréj są klucze, bo jéjmość, słabowitego zdrowia, wyręczać się nią musi, mając dosyć do czynienia z bębnami; ochmistrzyni pojechała na odpust i klucze z sobą zawiozła, czy zamknęła... a wszystkie nasze srébro pod niemi... Dosyć, że dziś się cyną i gliną musimy obejść; a sréberka mam niczego...
Po twarzy jéjmości znowu płomienie biegały, a oczy trzymała wciąż spuszczone.
Wódki się napiwszy, przekąsiwszy summaryjnie, — Piętka na oględziny dworu i wsi zaprosił. Wezwano podstarościego, który popatrzał, skłonił się i poszedł milczący.
Osobliwsza rzecz — gość, którego oprowadzano, tak jakoś przeczuciem dziwném, zdawał się znać wszystkie kąty, że więcéj on ich, niż oni jego wiedli... nawet ścieżki wybierał, jakby po nich wczoraj chodził.
Piętka opuszczenie majątku straszliwe tłumaczył, wykłamując się najzuchwaléj, nadrabiając żartami, zagadując, aby gość nie widział tego, czego mu nie bardzo chciał pokazywać.
Wysunęli się i na pola; lecz pan Szczuka objąwszy je okiem, nie wielką miał ochotę szczegółowo się w nich rozpatrywać. Pora obiadowa się zbliżała, gdy zwolna poczęli nazad iść do dworu. Pozostawała po drodze do widzenia szopa stara, czarna, pogarbiona, odrapana, straszna, w któréj niegdyś znajdować się miał browar, — tak zwano gorzelnię, gdzie wódkę Aaron pędził. Był tam kocioł pęknięty i przepalony, i kilka kadzi rozeschłych. — Piętka ten budynek i cały aparat wysoko szacował, dowodząc, że tam niewiele co brakło, a można było wódkę pędzić, i że woda tak była doskonała, iż nigdzie takiego wydatku z zacieru nie było na okół, jak w Pobereżu.
Szczuka słuchał, nie zaprzeczał i dobrodusznie zdawał się wszystko przyjmować.
Z lica jego i oczu najbieglejszy znawca nicby był wyczytać nie mógł.
Oględziny przeciągnęły się dosyć długo i Piętka zdawał się je na umyślnie zwlekać z powrotem do dworu, może aby dać biédnéj żonie czas przygotowania się do obiadu, a więcéj pono dla ukartowanéj gry pewnéj, na któréj skutek niechybny rachował. Wysyłając Iwasia do miasteczka, na myśl mu przyszło, wezwać sobie w pomoc do sprzedaży niejakiego Rejenta Ozorowicza, słynnego doradcę wszystkich pieniaczów; człeka, który uchodził w okolicy za najtęższą głowę, — ale zarazem opoja i szulera, przy którym się grosz nie trzymał, który łaknął zarobku zawsze, i z sumieniem był w takiéj komitywie, że mu dozwalało robić, co żywie zapragnął.
Pan Prot Ostoja Ozorowicz (tak się podpisywał, choć mu Ostojowie herbu przeczyli), był człek wyszczekany, pokaźny, personat, sprytny bardzo, ale na wszystko dla grosza gotów.
W kartce swéj do niego, nagryzmolił tylko Piętka:
„Przybywaj asindziéj jutro — nie pytając czemu, upiecze ci się gratka — ale udaj, żeś zajechał przypadkiem. Mądréj głowie dość na słowie. — Czekam z obiadkiem.”
Ozorowicz najął żydka i przystawił się. Źle tylko obrachował się, wzywając go Piętka, bo Rejent rodzonego brata gotów był sprzedać, i w drodze już sobie powiedział:
— Protku, kochanie, nie bądź-że kpem, a jeśli sprawa jaka wypadnie, obrachuj z któréj strony „hroszy” — Piętka goły, jak bizun...
Gdy na dziedziniec wchodzili, ujrzeli u wrót stojącą żydowską furkę, któréj chude koniska obrok w workach zawieszony jadły, potrząsając niemi do góry, a w ganku słusznego mężczyznę, czapka na bakier, ręka za pasem i w zanadrzu plik papierów. Oczy miał wypukłe, czoło pyszne, wąs zawiesisty, postawę senatorską, tylko go to szpeciło, że na twarzy czerwonych plam było mnóstwo i nos jesienną barwę przybrał, karmazynowo-fioletową...
Piętka zaraz u fury spytał żyda:
— Kogóżeś to przywiózł?
— Pana Rejenta Ozorowicza!
— A! bodaj go djabli, gość nie w porę, gorzéj Tatara! — zawołał Piętka, maskując grę.
Rejent w ganku na nich czekał.
— Szanownego pana niego, — rzekł zdala, czapkę podnosząc — darujesz i przebaczysz, że jadąc do Rozwadowa, nie mogłem się oprzéć pokusić, aby czcigodnego mojego łaskawcy nie odwiedzić i nie złożyć mu mojéj atencyi...
Poczęło się prezentowanie, przy którem Szczuka zimno i bardzo neutralnie się zachował. Piętka w ogóle nie rad był z niego jakoś, rozruszać go nie mógł, rozgadać nie umiał, spenetrować nie było podobna. — Z góry i tajemniczo, pańsko, zimno ze wszystkimi się obchodził.
— Mruk, — mówił w duszy Piętka, — coś w nim, jakiś djabeł siedzi, że się tak zamyka — ale dobędziemy z niego... co tam ma! O ho! spoję go przy obiedzie.
Na to upojenie beczułeczka była wina, przywieziona wprawdzie od Grossmana, — była wódka na jarzębinę nalewana, było piwo; szło tylko, czy gość da to wlać w siebie. Do zachęty jedyny był Ozorowicz...
Zaraz w progu mąż ten bystry, objął sytuacyą, domyślił się o co chodziło, lecz popatrzywszy na Szczukę, zmiarkował, że dalekoby było korzystniéj jemu pomagać, niż Piętce. Nim przyszli miał się czas u czeladzi dowiedziéć o ośmiu koniach, napatrzył dwór pana Szczuki i wymiarkował, że kabza musi być nabita. A Piętka słynął z długów i golizny...
W ślad za Szczuką wszedł Rejent do pokoju, gdzie pani siedziała z dwoma starszemi synkami, umytemi powtórnie... i już trochę zasmolonemi po umyciu. Przed nią stała wódka przedobiednia, która dała assumpt gospodarzowi do unoszenia się nad wczorajszą śliwowicą. Szczuka kazał zaraz flaszkę podać.
Poszedł więc kieliszek kołem, od wacana do wacana, raz i drugi, bo wódka była przedziwna. Chwalili wszyscy i w głowach zaszumiało, gdy gospodyni do obiadku, przepraszając zań z góry, poprosiła.
Jéj staraniem, choć porządków w domu wielkich nie było, stół znalazł się schludnie zastawiony — bielizna czysta... i łyżek nie zabrakło, czemu się sam Piętka dziwował...
Zieleniak przywieziony od Grossmana, okazał się, jak on mówił: „pijabilis...” Zamiast goryczki, miał wprawdzie kwasek barszczykowaty, ale że podany barszcz w wazie kwaśniejszy był jeszcze — uchodził.
Rozmowa padła zaraz na majętności wiejskie, ich ceny, na interesa krajowe, na przyszłe kontrakty i różne inne sprawy kieszeni... Ozorowicz dowodzić zaczął, że majątku ziemskiego nie łatwo się teraz było dokupić. — Piętka wtórował, wszystko to jednak było grochem na ścianę, bo Szczuka ani przeczył, ani twierdził, słuchał. Po kilku kieliszkach gospodarz wpadł in medias res, mówiąc wprost o sprzedaży Pobereża...
— A to prawdziwie — rzekł — szczęśliwy traf tu przyniósł Rejenta, bo nikt lepiéj nad niego nie zna ceny, przechodu majątków i naszych interesów... Z nim jesteśmy, jak w domu; jego głowa to archiwum...
Rejent się uśmiechał. Przy stole jednak do traktowania żadnego nie przyszło. Szczuka pił, co mu nalewano, jadł i przyskwarzone, i niedopieczone, przydymione i stęchłe — a milczał, że z niego słowa nie było można dobyć. Wino, piwo, wódkę połykał, jak wodę i nic na nim znać nie było.
— O! to gracz! — mówił po cichu Piętka, — to gracz!
Tymczasem z beczułki więcéj wysączył Ozorowicz i on sam, niż ów gość obojętny i zamyślony...
Gdy od stołu się ruszyli, jéjmość, która miała ciągle łzy w oczach, uciekła; Piętka poszedł po papiery, zaczęto na seryo już się brać do interesu.
— Jakże się panu Pobereże podoba? — spytał gospodarz.
— A cóż? majątek w ruinie, — rzekł Szczuka, — jak dla mnie — ujdzie — dam sobie z nim rady. Zechcesz sprzedać, warunki będą przystępne, kupię — nie, to pojadę daléj.
Oburzył się na „ruinę” — Piętka, ale zaprzeczyć nie mógł, że trochę było gospodarstwo opuszczone... Rozprawiano, nie spiesząc wcale, gdy jeden z dworzan pana Szczuki, wywołał go, oznajmując, że w ganku nań Aaron czeka.
Zaintrygowało to wszystkich, lecz dopytywać nie śmieli o co chodziło; Szczuka wyszedł... Gospodarz byłby się podkradł dla podsłuchania rozmowy, lecz gość z arendarzem wysunęli się w dziedziniec.
Aaron stary miał minę kwaśną.
— A cóż? — zapytał Szczuka.
— Ani słuchać nie chce o sprzedaży, — odparł żyd, — daremnom się starał go na to namówić. Zburczał mnie.
— Wola jego! — rzekł zimno Szczuka, dobywając sakwy i biorąc z niéj trzy czerwone złote, które w rękę włożył Aaronowi; — a to za fatygę — dodał — upierać się nie będę...
Stary faktor skłonił się nizko — piękne węgierskie dukaty przemówiły do serca jego...
— Przyznam się jaśnie panu — począł, kłaniając się, — że mnie bardzo żal i pana Śniehoty, i tego, że my tu jaśnie pana miéć nie będziemy. Ale z panem Śniehotą rada trudna... Ledwie go fizyk trochę podreperował... człek nie młody, a no mu w głowie świta, chce się żenić... trzeci raz... nu! I na co to jemu?..
— Nie wiesz z kim? — zapytał Szczuka.
— Jaśnie pan tu naszych panów znać nie może... To panienka uboga, a matka... z pozwoleniem głupia...
— Jak się zowią?
— Oni tu mają trzech chłopów... wdowa się nazywa Zębowska... jéj mąż był kasyerem u Sapiehów... nie wielkie to rzeczy!
Machnął ręką. Szczuka, jakby mu tego było dosyć, skłonił głową, i pożegnawszy żyda powrócił do dworu.
Tu już Piętka miał czas się rozmówić z Ozorowiczem, a Rejent mu wyperswadował, żeby na niego zdał sprawę i samych ich z sobą zostawił.
Stało się, jak Ozorowicz chciał; zamknęli się z papierami w tak zwanéj kancellaryi, w któréj ani pióra całego, ani kałamarza nie było... Mrok już padał, gdy niecierpliwy Piętka powrócił i zastał Szczukę nad papierami.
— Dziesięć tysięcy czerwonych złotych daje — szepnął na ucho — ale chce w aktach kwerendy... a długi tyle wynoszą...
— Pal go djabli, — cicho rzekł Piętka, — niech mi da do ręki gotówką dwa tysiące czerwonych i niech sobie z kredytorami robi, co chce... niech się za łby wodzą.
Na téj podstawie rozpoczęły się umowy i nie doprowadziły do niczego. Nazajutrz postanowiono jechać do akt, do Łucka. Szczuka nocował; posłano po owies do Kołków, bo Piętka swój był żydom sprzedał i konie zgoninami żywił. Biédna Kasia płakała w kątku...


IV.

Śniehota, mieszkający w Rozwadowie, nie był starym jeszcze, ale go smutne życia przygody i własna natura, niespokojna, namiętna, zgryźliwa, nad lata przybiły i zgniotły. Wyglądał staro, mizernie, prawie straszno.
Obawiali się go wszyscy, a kto mógł unikał. Chodziły o nim najdziwniejsze wieści, że się ze starym ojcem źle obchodził, że żony dwie zamęczył, że dzieci pomorzył surowością i szałem, jaki go czasem opanowywał. Przypisywano mu téż ucieczkę brata starszego, a wiadomo było, że cały potém majątek zagarnął, z którego teraz jeden Rozwadów pozostał.
Życie Śniehoty było osobliwe... tak mało zrozumiale, jak on sam. Były czasy, gdy niby sobie skarbiąc miłość ludzką, zbliżał się do sąsiadów, spraszał, przyjmował, pana chciał udawać, potém się zamykał, nie odmykając drzwi nikomu, kwaśny, zły, chory... Rok jeden cały w łóżku przeleżał, kawęcząc... Rozrzutność zastępowało u niego nagłe skąpstwo; ludzkość — wstręt do wszystkich; słowem, żył wybrykami i fantazyami. Ludzie Rozwadowieccy obawiali się go i lekceważyli...
Nigdy przewidziéć nie było podobna, ani jak się z kim obejdzie, ani co jutro zrobi, ani jakim się okaże... Przychodziły nań miesiące skruchy i nabożeństwa, gdy codzień mszy na klęczkach słuchał, potém pół roku w kościele nie bywał i spowiedź wielkanocną przepuścił.
Aaron, który do niego przybył z ofiarą korzystnéj sprzedaży Rozwadowa, zastał go wcale téż inaczéj, niż się spodziewał... Odmłodzony był, ogolony, ubrany, jak od święta i — choć mizerny, nadrabiał fantazyą, udawał humor dobry.
Ale gdy mu żyd opowiedział o co chodziło, nagle, jakby minę prochem wysadził, zaperzył się okrutnie.
— A co to ja! bankrut... facyendarz, żebrak, którego chcecie puścić z torbami! — zawołał. — Ja mam Rozwadów sprzedawać? Dlaczego? któż to mi na gardle siedzi? Chcielibyście się mnie pozbyć? A to mi także piękny projekt!...
Aaron się uląkł i począł tłumaczyć tém, iż mu się tu nieszczęściło, — że z przywiązania do niego myśl tę poddawał, — ale go ukołysać nie mógł.
Konie stały u ganku; wyjechał zaperzony Śniehota, a żyd do Pobereża przybył, oznajmić, jak rzeczy poszły; nie mógł sobie darować stary fałszywego kroku, lecz miał nadzieję, iż dziedzic tego za złe nie weźmie.
Drugiego, czy trzeciego dnia Aaron już się był uspokoił, gdy z Rozwadowa po niego przysłano, aby do dworu natychmiast jechał... Zaprzężono wiec biedkę i stara klacz bułana zawiozła go przed wrota.
W ganku czekał nań Śniehota, chodząc niecierpliwie.
Ledwie go zobaczywszy, zdala począł wołać:
— A co? gadaj że, czy Pobereże sprzedane?
Żyd, u którego się Ozorowicz zatrzymał na chwilę, odparł, że, wedle wszelkiego podobieństwa, przedaż przyjdzie do skutku, iż Piętka na dwu tysiącach dukatów do ręki przestaje, a kupiec tysiąc osiemset ofiarował... i sto czerwonych złotych porękawicznego saméj pani.
— Cóż to za człek? — marszcząc brwi, począł Śniehota. — Zkąd go tu licho przyniosło? Jakiś przybłęda? nikt go nie zna... obcy... Wlézie mi pod bok i gotów pokoju nie dać.
Aaron, który za pierwszą swą winę pragnął rozgrzeszenia i usiłował się przypochlebić panu, począł jaknajobszerniéj i najdokładniéj opisywać owego Szczukę, jego przybycie, spotkanie z Piętką i co potém nastąpiło. Weszli do pokoju, a tu arendarz się zdziwił, bo dawny nieład i opuszczenie, które panowało w Rozwadowie, znikły i dom znowu przybrał bardzo przyzwoitą postać. Znać na nim było staranie... Sam pan téż wyglądał inaczéj, — ale choć udawał raźnego i wesołego, chwilami się marszczył i posępniał.
Nie krył się z tém, że mu nowy sąsiad nie był na rękę.
— Z tym szaławiłą Piętką, było mi — tak z nim, jak bez niego — nie lazł mi przynajmniéj w oczy, bo wiedział, że pieniędzy nie pożyczę, owsa mu nie dam i jego głupich konceptów słuchać nie lubię... Kto wié, co będzie z nowym tym... Między Rozwadowem a Pobereżem, że to były majątki w jednym ręku, są dyferencye na łąkach i w lesie... gotowy proces, a nim do niego przyjdzie, bijatyka... bo ja swego nie daruję...
Aaron starał się go pocieszać i uspokajać, jak umiał. Trwała rozmowa długo, gdy Śniehota nagle się obróciwszy do niego, zawołał:
— Słuchaj Aaron! ja wierzę, że ty mi dobrze życzysz... Cobyś ty powiedział, gdybym się ja chciał raz jeszcze ożenić?
Żyd milczał długo.
— No, co myślisz, mów... przyjmę, co powiesz.
— To jest taka sprawa, — odezwał się zagadniony, — że w niéj każdy sobie sam najlepiéj poradzić może... Według naszego zakonu, każdy się powinien żenić, póki ma siły i zdrowie... A no — jeśli wolno spytać — z kim się jasny pan żeni?
— To jeszcze, na dwoje babka wróżyła — odezwał się zcicha Śniehota, — cobyś powiedział na pannę Zębowską?
Żyd zamilkł, ale głową kiwał.
— Uboga dziewczyna, to prawda — mówił Śniehota, — matka ma nędznych trzech chłopków, i bodaj mało co w kuferku... ale panna wychowana przy księżnie, piękna i rezolutna...
— Tylko winszować — odpowiedział Aaron, wiedząc, że w takich sprawach sprzeciwianie się nie pomaga nic, a zniechęca.
Śniehota westchnął smutnie.
— Młode to... a jam już trochę poddeptany...
I urwał... Mówili dłużéj, zwrócił rozmowę gospodarz w końcu, i dodał:
— Znasz tego Szczukę? jeślibyś go widział, uprzedź, proszę, żeby mi wizyty nie oddawał, ja go znać nie chcę i nie potrzebuję... U mnie nie bywa nikt, niech mi da pokój. Nie wiem czemu śmierdzi mi ten człek od czasu, jak chciał Rozwadów kupować.
Na tém się skończyło.
W kilka dni gruchnęła wieść po całém sąsiedztwie, rozwieziona przez Ozorowicza, że Pobereże zostało sprzedane. Biédna Kasia, siedząc na kufrze, płakała; dzieci, widząc matkę we łzach, zawodziły boleśnie, a Jeremek uszczęśliwiony klęczał przed jéjmością i po rękach ją całował, zaprzysięgając poprawę i statek. Wynosili się do Warszawy. Szczuka narzucił coś jeszcze, aby zaraz objąć majątek.
W kilka tygodni nie było ani śladu Piętki w Pobereżu, tymczasowo bowiem wyniósł się do miasteczka, a we dworze, nowe rozpoczynało się panowanie... Nadchodząca już zima, przeszkodziła tylko niecierpliwemu nabywcy natychmiast wziąć się do restauracyi domu; oczyszczono połowę i nieznany człek wniósł się do niéj. Podstarości Mięta, choć nie na wiele przydatny, utrzymał się w obowiązku; dworscy ludzie zostali wszyscy na miejscach, ale nowe życie weszło z nowym dziedzicem do Pobereża.
Grosz płynął i ład niebywały zaprowadzano wszędzie.
Zaraz po objęciu dworu, z wielkim przestrachem i grozą wszystkich, Szczuka rozkazał drzwi do pustéj części domu odbić i poszedł ją opatrzéć.
Nikt z ludzi nie ważył się zrazu pójść za nim; ciekawi zaglądali od progu. Lat wiele już upłynęło, jak tam ludzka nie postała noga. Ruina była okropna. Sufity leżały na podłogach, ściany miejscami środkowe popruchniały tak, że je palcem przebić było można. Ptastwo, myszy, szczury lęgły się swobodnie, grzyby rosły pod ścianami, żółte jakieś mdlę roślinki, wynikłe, długie gałązki i liście blade ku szparom i słońcu wyciągały.
Stęchliznę i gnilec czuć było wszędzie. W pośrodku tego straszliwego zniszczenia, gdzieniegdzie jednak pozostał ślad dawnego życia: kilka kamiennych kominów, stare piece kaflowe, okładziny rzeźbione, w których poszarpanego obicia wisiały ostatki.
W dawnéj kaplicy drewnianego ołtarza i czteréch podobnych lichtarzy, nikt nie ruszył; poopadało z nich złocenie, a ewangelie i epistoły zbutwiały od wilgoci.
Na ścianach obrazów poczerniałych rozpoznać nie było podobna, co przedstawiały.
Szczuka obszedł dokoła sale i gabinety; może miał myśl cóś z tego kazać zrobić jeszcze, bo główny ścian wianek dobrze się jeszcze trzymał, ale o tém nikomu nic nie powiedział. Człowiek był wogóle zamknięty, milczący, zagadkowy, nie szukał znajomości i nie odtrącał ich — słuchał chętnie, mówił nie wiele. Czas spędzał, że to jesień była, u komina, przykładał po polanie do ognia, patrzał tak godzinami na ognisko i milczący siedział do późnéj nocy.
Słudzy, co z nim przybyli, zdawali się pana naśladować. Spodziewano się z nich coś dobyć o tym Szczuce, co zacz był, co dawniéj porabiał, — a no jeden, jak drugi, ledwie obojętném słowem zbywali ciekawych.
Ozorowicz, który przy kupnie zrobił znajomość z panem Szczuką i zwąchawszy grosz u niego, niezmiernie mu nadskakiwał, przesiadywał tu czasem po całych dniach. I ten jakoś nic z niego nie wyciągnął, a tę tylko uczynił uwagę, że Szczuka zdawał się, niewiadomo zkąd, czerpać doskonałe informacye o okolicy, o ludziach, bo lepiéj znał ten kraj, w którym był nowym, niżby się można było spodziewać.
O pół mili od granicy Pobereża, w Myzie, miała owych trzech chłopów pani Zębowską, wdowa... W maleńkim dworku mieszkała tu z Domką, córką swą, o którą właśnie stary Śniehota się miał starać. Mąż Zębowskiéj służył niegdyś za kasyera u Sapiehów, jéjmość sama z dworu księżnéj wyszła za niego, córka jéj przy młodéj księżniczce się wychowywała. Śmierć Zębowskiego, kobiety nawykłe do trochę lepszego świata, zmusiła szukać przytułku na wsi, bo i staréj księżnéj wkrótce na świecie nie stało i księżniczka zamąż wyszła...
Wdowa z córką musiała się przenieść, jak sama mówiła, w tę obrzydłą dziurę i rozpaczała, że ją los na Polesie skazał. Zębowska wdowa, choć dobrze nie młoda, stroiła się i krygowała, a panna!!... niktby nie powiedział, że to na trzech chłopkach siedziało!
Domcia była aż nadto piękną panienką, dobrze tego świadomą, że jéj Pan Bóg dał twarzyczkę niczego. Mówiła ona po francuzku, śpiewała włoskie arye, czytała książki, lubiła rozmowę, odzywała się stylem dosyć wyszukanym, i — nie mając przed kim popisać z talentami — musiała, równie jak matka, rozpaczać, że ją przeznaczenie na tę pustynię rzuciło. Zębowskie obie, matka i córka, wybierały się już drugi rok ciągle do Warszawy, do jakichś krewnych i zawsze dla pewnych przeszkód wybrać nie mogły... Podróż ta stała na programmie, mówiono o niéj ciągle; jakim sposobem Śniehota zrobił z sąsiadką znajomość i pociągniony zalotnością i wdziękiem Domki, wpadł na myśl uszczęśliwienia jéj — nikt nie wiedział... Dziwniejsza daleko rzecz, że Szczuka w kilka tygodni po objęciu Pobereża, nigdzie jeszcze nie zajrzawszy, jednego poobiedzia, gdy pono wiedział przez Aarona, że Śniehota był w miasteczku, ruszył w odwiedziny do pani Zębowskiéj.
Mówiono tu o nim wiele, ale się go ani śmiano spodziewać... Zdziwiła się pani kasyerowa niezmiernie, gdy bryczka zaszła i Szczuka się jéj przedstawił, jako sąsiad, proszący zabrać znajomość.
Jeden rzut oka na człowieka dał poznać jéjmości, że ten sąsiad musiał w świecie bywać, i znał lepsze towarzystwa; — Śniehota się przy nim smutnie wydawał... ze wszech względów...
Panna téż wyszła nie bez wielkiéj ciekawości do tego gościa, który, zająć ją umiał ożywioną rozmową i obejściem, książęcy dwór przypominającém... Być może, iż do dobrego wrażenia przyczyniło się i to, że o bogactwach dziedzica Pobereża szeroko mówiono, a Pobereże w każdym razie więcéj było warte od odłużonego Rozwadowa.
Pani Zębowska starała się okazać z najlepszéj strony, mówiąc cały czas o książęcym dworze, o książętach, o swych znajomościach i o — projektowanéj podróży do Warszawy, aby córce nie dać zardzewiéć w tém Polesiu obrzydłém.
Szczuka, jakby tylko dla sąsiadki, był wesół, jak nigdy. Z panną Domką żartował, kilka miłych jéj powiedział komplementów i, mimo że człowiek był nie młody, łysy, nie piękny, uczynił na kobiétach nader miłe wrażenie.
— Jak to zaraz znać, kto na świecie bywał — mówiła po jego odjeździe pani Zębowska... To dworak! to bywalec! I — nie można powiedziéć; wygląda wiele jeszcze na swój wiek młodo.. nie tak, jak ten wywiędły Śniehota...
Pani Zębowska osobą była praktyczną i nie taiła przed córką swoich pomysłów i planów.
— Powiem ci szczerze — dodała — gdyby temu na myśl przyszło się starać o ciebie. — ja bym go wolała... Ja się tego Śniehoty boję. Czasem jak spojrzy, gdyby mieczem przeszyje... i — choć nie jestem przesądna — a ludzie o nim straszne rzeczy gadają...
Zamyślona panna Domka nic nie odpowiedziała, matka mogła słusznie wnosić z tego, iż była może jéj zdania. — Jednakże obie panie z pierwszych odwiedzin wcale nic wnosić nie chciały, aby nie doznać zawodu...
Tegoż samego wieczora powrócił Śniehota z miasteczka i dowiedział się przez swoich szpiegów, iż Szczuka był w Myzie.
Pobladł jak ściana. Miał on od początku jakiś instynktowy wstręt do tego nieznanego mu człowieka; teraz przemienił się on prawie w nienawiść, — ściął usta i zmilczał... Dawało to grubo do myślenia, iż z całego sąsiedztwa Szczuka pierwszą wybrał Myzę.
Nazajutrz, przed południem, całą noc spędziwszy bezsennie, poleciał Śniehota do wdowy.
W progu już blady i zmieniony, drżącym głosem zagaił:
— Był tu słyszę ten przybłęda... Szczuka... Szczuka! Jaki Szczuka?!.. Ja go zmuszę się wymodlić, bo moja matka była Szczuczanka... Przybłęda jakiś i nie wiedziéć zkąd... wywłoka!
Taki miał sposób mówienia dziwaczny Śniehota, gdy był poruszony. Naówczas nie zważał gdzie się znajdował, i co sobie z jego gwałtowności wnosić mogli drudzy — nie był panem siebie — unosił się.
Słowa te wyrzeczone w progu do pani Zębowskiéj, którą zastał samę w pokoju — ździwiły ją i zastraszyły. Zmięszała się; Śniehota, którego po raz pierwszy widziała w takim gniewie, nie dającym się wytłumaczyć, zwłaszcza w domu obcym i tak obcesowo wybuchającym, — zmiarkował, że zamiast poprawić — popsuje sobie może sprawę.
— Przepraszam, moję dobrodziéjkę, — rzekł, całując ją w rękę — uniosłem się, bo — bo, widzisz asińdźka...
Nie dokończył; wdowę ujęło to, że spokorniał.
— Siadaj-że pan — odezwała się — juściż w tém ani złego, ani dziwnego nie ma nic, że sąsiad nas odwiedził — człek poważny i dobrze wychowany, światowy; co waćpan masz przeciwko niemu!
Śniehota się znowu zapérzył...
— Nie chcę go znać! ot co! nie chcę się z nim spotykać.
— Dla czego?
— Wystaw sobie asińdźka, chciało mu się Rozwadowa — przyséłał do mnie, czy go nie sprzedam — co to ja — bankrut... a zresztą... nie lubię go, bo nie lubię i kwita. Ale po cóż tu przyjeżdżał?
— W gościnę.
— Tak — stary kawaler słyszę, powiedzieli mu o pięknéj pannie...
I uśmiechnął się gorzko: — Asińdźka będziesz teraz miała dwu najmniéj do wyboru.
Spojrzał w oczy Zębowskiéj, która zaatakowana, spoważniała i ostygła, nie chcąc odpowiadać...
— Ja na wyprzódki z nikim chodzić nie myślę — odezwał się zaraz, nie doczekawszy odpowiedzi — clara pacta, przyjeżdżam się wprost oświadczyć pannie Domicelli...
Nastąpiło milczenie i namysł ze strony pani Zębowskiéj.
— Mój Mości dobrodzieju — odezwała się, ton pewien arystokratyczny przybierając — ja com raz rzekła, tego nie mam zmieniać zwyczaju. Domcia ma swą wolę; podobaj się jéj, niech się zgodzi na marjaż, ja nie rzeknę słowa... a, między nami mówiąc, ponieważ mam dla niego szacunek, z Domcią nie życzę spieszyć... — aby się nie rozkaprysiła, powoli nawyknie do pana...
— Albo i do kogo innego! — prychnął Śniehota, wstając.
Sukienka zaszeleściała, matka głową dała znać... zamilkł — wchodziła właśnie ta, o któréj była mowa.
Panna była śliczna, nadewszystko hoża, pięknego wzrostu, biała, pulchna, wykarmiona przez mamę na miejskiém mléku, różowa, z oczyma ognistemi, z usty, jak korale i nosząca swą piękność, jakby mówić chciała ciągle do ludzi: — patrzcie i uwielbiajcie! Nawet na dzień powszedni ubierała się z trochą zalotności i przesady. Dnia tego miała różę we włosach zerwaną w wazonie, a suknię jedwabną, jakby się gościa spodziewała. — W tym małym dworku i ciasnéj izdebce było jéj, jakby nie swojo... jak na popasie... stworzoną była do pałaców i sal balowych... Na widok Śniehoty uśmiechała się, ale tak, że w uśmiechu trudno było poznać, czy ironia, czy wesołość przeważała. Stary się zerwał z krzesła, usiłując przybrać miłą fiziognomją, ale blada zmęczona fizys, tylko mu się wykrzywiła...
Po pierwszém powitaniu, piękna panna usiadła trochę opodal, wspierając się na łokciu, wyszukując pozycyi, w któréj by jéj było do twarzy... Po krótkim namyśle, Śniehota znać uznał słuszność macierzyńskiéj przestrogi, gdyż zaczął mówić o rzeczach obojętnych i zabawiać Domcię opowiadaniami o stolicy.
Spędził tak pół godziny obok niéj, nie wiedząc sam, jakie czynił wrażenie — panna mu się uśmiechała, rzucała czasem słówko, ale gdy na nią nie patrzał, zakrywszy się chusteczką, ziewała. Nie dała mu jednak poznać, że ją nudził...
Zmierzchało, gdy Śniehota rad nie rad, nie wstrzymywany, pożegnał się i odjechał. — Bryczka jego od ganku ruszała, a dwie kobiéty poglądały przez okno... Matka zwróciła wzrok na córunię jedynaczkę... Były z sobą na stopie bardzo poufałéj, dziecko aż nadto się rozpieściło.
— No, co powiész — odezwała się zaraz matka; wpadł tu, jak burza, wściekły na tego Szczukę, że śmiał nas odwiedzić.
— Ja słyszałam wszystko z bokówki, — odparła zimno córka.
— Cóż ty na to? ja go ledwie wstrzymałam, żeby ci się dziś nie oświadczył.
— A no wiem, westchnęła Domcia... O téż to widzi mamcia, co to na wsi siedziéć w téj dziurze.. Jabym w Warszawie jak chciała, za mąż poszła, a tu...
— Tak! tak! a nimbyś poszła za mąż, poczęła prawie gniewnie matka, zjedlibyśmy co jest... i ja bym na łasce musiała zostać na stare lata...
— Mama myśli bo o sobie...
Ta wymówka tknęła panią Zębowską, rzuciła się nieco, i wnet poskromiła.
— Gadaj, co chcesz — wiem, co robię... Choć w twoję miłość dla mnie wierzę, ale ty będziesz zależéć od męża... a ja...
— Bardzo przepraszam! — zawołała Domcia — mąż będzie zależał odemnie!!
— Albo — albo...
Zamilkły obie, ruszając ramionami; służąca wniosła świécę z umbrelką i starym zwyczajem wchodząc, odezwała się — „niech będzie pochwalony”...
Nikt jéj jednak nie odpowiedział, bo na dworze książęcym obyczaj ten uważano za parafiańszczyznę. Czekano z rozmową dalszą, dopóki by nie odeszła dziewczyna. Córka się miała czas namyśléć.
— Powiem mamie otwarcie — rzekła poprawując mitenki — teraz, gdy się zjawił ten pan Szczuka, który téż tu był niedarmo... ja się muszę dobrze namyśléć. Śniehota impetyk, dwa razy wdowiec... mówią, że w domu jest nieszczęście, wolałabym tego Szczukę... a no-zobaczymy; na téj pustyni, na naszych trzech chatach, młodego kawalera nie znajdę — nawet gdyby był, to nie wiele będzie wart...
Zobaczymy, zobaczymy...
— Jak sobie pościelesz tak się wyśpisz — dodała Zębowska.
Córka majestatycznie wstała z krzesła, spojrzała w zwierciadło, ziewnęła, poprawiła włosy, różę wyjęła z nich i włożyła do szklanki, coś zanuciła pod noskiem i — jakby nie zważając na matkę... poszła zwolna do swojéj bokówki.
Zębowska z westchnieniem wzięła się do kluczów i mrucząc coś, pociągnęła do gospodarstwa, którego nie cierpiała...


V.

W czasie niebytności Śniehoty w Rozwadowie, dwór jego, jak zwykle, cały się wyniósł na folwark, korzystając z chwili swobody. W kuchni gwar i zajęcie panowało nadzwyczajne; ludzie, którym cicho tylko wolno było rozmawiać przy panu, kłócili się i śmiali na całe gardło. W dziedzińcu nie było nikogo, psy spały, drzwi domu na klamkę tylko były zamknięte... i zapewne korzystając z tego chwilowego opustoszenia, żebraczka, którąśmy widzieli w karczmie u Aarona, otwarła furtkę, popatrzyła w dziedziniec, i o kiju powlokła się wprost do dworu... Tu w sieniach, nie zastawszy nikogo, znać spoufalona z miejscowością, otworzyła sobie drzwi gościnnego pokoju i weszła do niego, najmniejszéj nie okazując obawy...
Nikogo tu nie było... służba cała gziła się na folwarku, w kominie dogorywał ogień ów poleski, co nigdy prawie nie wygasa. Kilka polan olszowych leżało przygotowanych do podkładania. Hanna Hajdukówna przywlokła się do komina, wzięła drzewo i nałożyła ogień, który sycząc, zaraz objął suche polana. Potém obejrzała się do koła, siadła na stołku, podparła na kiju i zadumała. Była tu, jak w domu... Zégar, w kącie idący powoli... i trzaskanie drzewa w kominie, czasem przerywały ciszę. Siedziała tak dosyć długo, nikt nie przychodził; wreście dał się słyszéć tentent bryczki, wołanie głośne w podwórzu i sieni, ale to bynajmniéj nie zmięszało Hanny... posłuchała i nie ruszyła się z miejsca.
Otwarły się drzwi, wpadł Śniehota. Spojrzał na oświeconą izbę, zobaczył babę, siedzącą przed ogniem i stanął, jak wryty. Za nim szedł sługa. Zdawało się, że rozgniewany krzyknie nań, aby precz wyrzucono żebraczkę, lecz znać zmiarkował się — sługę odesłał, drzwi zamknął i — wyczekawszy chwilę, zakrzyknął:
— Waryatko utrapiona... ty — jakaś — co ty tu robisz?! jakeś śmiała...
Stara zwróciła dopiero głowę ku niemu.
— Dobry wieczór, panie Śniehoto — dobry wieczór — a co? czekałam na was... zimno na dworze, parę polan przyrzuciłam do ognia — to co?
— Nie wiesz, że ci tu nogą stąpić nie wolno — ty, bydlę jakieś, — zakrzyczał nogami bijąc o podłogę stary, któremu oczy błyszczały czerwono — precz mi zaraz z tąd! precz, pókiś cała!
— A no — bij — rzekła baba spokojnie — toć będzie nie pierwszyzna, gwałt od ciebie... Kości mi nie żal... będę krzyczała, niechaj ludzie słyszą, co pan robi ze swoją dawną kochanką...
To mówiąc, wstała, śmiejąc się.
— Lubeczek! kochany! — mówiła szydersko, podnosząc rękę, jakby go pogłaskać chciała... jaki ty dla mnie zawsze był dobry! a ja taka szelma, niewdzięczna!
I głową zaczęła poruszać z ramienia na ramię, a Śniehota stał, jedząc się z gniewu...
— Co prawda, to prawda!! ty anioł mój lubeczku, a ja szatan w spódnicy... ty taki dobry był, a ja tobie nadojadła tyle... Ot i teraz!
— Po cóżeś tu przylazła, ty — babo nieznośna... począł, dławiąc się słowami swemi, Śniehota — nie masz chaty, nie masz syna, nie powinnaś siedziéć za piecem i oczów na świat nie pokazywać?.. Nie! tobie wszystkiego mało... ty się musisz ze swą zawróconą głową po święcie włóczyć i... dalibóg, że cię zamknąć każę...
Baba nieulękniona głową potrząsała...
— Lepiéj, jak szczurowi, daj lubeczku trucizny... to się pozbędziesz.. — zawołała... Odsyłasz mnie do chaty... jakaż chata? do syna... jakiż to syn? to twój syn, a nie mój... ja go nie chciałam miéć; jam przeklinała, gdy się z nienawistnego ojca narodził... On mnie nie cierpi, a ja jego... tak, jak ciebie. Wszystko ja tobie winna, te łachmany, — te łzy... tę starość na rozstajnych drogach... ty! ty!
Pogroziła mu pięścią.
— Precz! — wołał Śniehota, na drzwi wskazując.
— Pójdę, nie bój się, nie zajmę ci dworu... bo bym na ciebie patrzéć długo nie mogła... Przyszłam tylko lubeńku, jak zawsze... ty wiész... ty pamiętasz... jak chmura przed burzą, jak wiedźma przed nieszczęściem... ty wiész...
Kiedy ci pierwsza żona umiérać miała... przyszłam, jak dziś, powiedziéć — „Na pohybel”; kiedy ci dzieci umierać miały, oznajmiłam, bo mi Bóg dał to wiedziéć wprzódy... i śmierć drugiéj żony... a teraz; wiem, ty chcesz się żenić trzeci raz, bez-chrestny człowiecze... i ja ci przyszłam znowu powiedziéć: Żeń się — „na pohybel” — zgubił ci mnie, zamęczył ci ojca, wypędził ci brata... Żony ci poschły od łez, dzieci odebrał Pan Bóg... Na pohybel tobie! na pohybel, za moje łzy, za moje życie! za moje wszystko! Na pohybel!
Podniosła rękę i powtarzając straszne przekleństwo, wlokła się do drzwi, a Śniehota nie śmiał ani jéj zatrzymać, ani słowa wyrazić... Dał jéj bezkarnie wyjść, słuchając, jak z sieni jeszcze słała mu toż samo przekleństwo, dopóki głos jéj, oddalając się, słabnąc, nie znikł wreście...
Śniehota stał, nie mogąc się poruszyć z miejsca, patrzał w podłogę... drżał... Długi czas, jak zdrętwiały pozostał, jak do podłogi wrosły; potém chwiejącym się krokiem posunął ku krzesłu, stojącemu przed ogniem i padł na nie.
W dziedzińcu słychać było psy ujadające, które babę do bramy szczekaniem gwałtowném przeprowadzały. Niekiedy zaskowyczał z nich który, jakby uderzony, i wycie a ujadanie rozpoczynało się znowu, coraz silniejsze, aż dopóki... wrota się za nią nie zamknęły.
We dworze zapanowała cisza, która w czasie pobytu Śniehoty, surowo była nakazaną; — chodzono na palcach — zniżano głos — nie śmiał się nikt ozwać, ni rozśmiać...
Hanna Hajdukówna, wydostawszy się za dziedziniec, stanęła rozpatrując dokoła, jakby namyślała, gdzie ma iść, gdy od wsi nadbiegł, ogromnego wzrostu chłop, w narzuconéj ledwie z prędka na ramiona siermiędze... Zobaczywszy ją, przypadł i pochwycił za rękę.
— Skaranie Boże z waryatką! — zawołał — a ty znowu we dworze była! a mnie jutro za to baty czekają... zawołał z gniewem... Bodaj...
Tu się wstrzymał pomiarkowawszy i głowę spuścił.
— Do chaty! — rzekł groźno — słysz!... do chaty!
Żebraczka mu się wyrwała gwałtownie.
— Co, ty mnie masz nakazywać? ty... hej! Matwieju! choć cię moje nosiły wnętrzności... strzeż się, aby cię usta matki nie przeklinały... Pójdziesz ty i twoi skróś ziemi i z chaty pustka będzie... Strzeż się! Matki słowa pan Bóg w niebiesiech słucha, nie zmuszaj ty mnie do przekleństwa!..
Matwiej odstąpił parę kroków, groźba nań podziałała widocznie. Mruczał niewyraźnie pod nosem:
— Kara bozka z kobiétą!!... a pan nademną litości mieć nie będzie.
— Bo on nad nikim jéj nie ma — dodała Hanna... Idź, zkądeś przyszedł, ja do twéj chaty nie pójdę... nie chcę... ale w świat. Swoje zrobiłam... do dworu mi już nie trzeba...
Mówiąc to, odwróciła się od niego, obejrzała, jakby szukając czegoś. W krzaku pod płotem leżały sakwy zrzucone, wzięła je milcząc, na plecy podniosła i w drugę stronę się powlokła. Matwiej postał, patrząc... i nie śmiejąc zaczepić matki, wrócił do wsi.
Noc była zimna i ciemna, droga mokra, — żebraczka nie patrząc przed siebie, zaczęła iść nad brzegiem rowu szybko, znajomą sobie ścieżyną, która prowadziła ku Pobereżu.
U komina w starym dworze siedział sam, nowy dziedzic, odprawiwszy przed chwilą Miętę, gdy w dziedzińcu psy ujadać zaczęły.
Zwykle taki tu spokój panował, że Szczuka, rozbudzony hałasem, klasnął na sługę.
— Idź mi się zaraz dowiedz, na kogo psy ujadają — toć nie bez przyczyny. Albo wilcy się włóczą, a na nich nie pora, albo ktoś obcy.
Po chwili powrócił sługa.
— To jakaś włóczęga, rzekł — bodaj ta sama żebraczka, którąśmy widzieli w Babie u Aarona. Przywlokła się pod płot i legła zmęczona...
— Niech ją na folwark wezmą — odezwał się Szczuka — rozumiesz? nie godzi się biédnego tak zostawiać.
— Żydzi mówili, że waryatka...
— Cóż z tego? — odparł Szczuka. Niech jéj w kuchni jeść i miejsce dadzą, rozumiesz...
Sługa, nie śmiejąc już nic odpowiedzieć, wyszedł, i wkrótce ujadanie psów ustało. Szczuka dłużéj, niż zwykle, u ognia pozostał. Wreszcie ucichło wszystko we dworze; kury pierwsze piały, gdy się położył.
Nazajutrz rano, dzień wstał mglisty, gdy gospodarz wyszedł w ganek spojrzéć na konie prowadzone do wodopoju; od kuchni zobaczywszy go, zwolna się przysunęła żebraczka, stanęła za kolumną w ganku, wlepiła oczy i pilno mu się przypatrywać zaczęła.
Spostrzegł ją nareszcie. Pomiędzy wczorajszą Hanną Hajdukówną, a dzisiejszą — nie było najmniejszego podobieństwa, oprócz poszarpanych łachmanów i płachty, co ją okrywała. Stała spokojna i smutna... nie było można domyślać się obłąkanéj.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ozwała się po cichu głosem ochrypłym. Dziękuję litościwemu panu za nocleg i chléb. Bóg zapłać!
Szczuka patrzał na nią smutnie, milczący, jakby unikał zbliżenia i rozmowy; Hanna postąpiła kilka kroków, ciągle mu się uparcie przypatrując. Ludzie byli poodchodzili. Gdy się zbliżyła do niego, uśmiéch jéj usta ściągnął i szepnęła po cichu:
— Paniczyku... hej! paniczyku! wy myślicie, że ja was nie poznała!
Szczuka drgnął, oglądając się do koła.
— Jakby ja was nie poznała, paniczu mój!... Wy może, to co innego! Po mnie piekło przeszło... Każdy rok starczył za dziesiątek, ja oczy wypłakała, mnie się rozum w głowie wypalił... Ja Hanna Hajdukówna... Wy nie wiecie mojego losu! a! nie wiecie...
Szczuka, który długo zdawał się z sobą ważyć i walczyć, i bojaźliwie oglądał do koła — odezwał się, jakby zmiękczony żałośliwą jéj skargą:
— Wejdźcie do sieni.
Sam piérwszy wskazał drogę, obejrzał się, żebraczka pospiesznie kroczyła za nim. W sieni nie było nikogo. Zwrócił się ku staréj, która połę jego sukni chwyciwszy, całowała.
— Jakby ja ciebie nie poznała, dobry paniczu...
— Ale mnie tu nikt znać nie powinien — odparł zwolna i zmienionym głosem Szczuka. Przyjdzie może czas — nie teraz, nie teraz jeszcze.
Zatrzymał się chwilę i zamyślił.
— Nie trzeba o mnie mówić nikomu... Wróciłem niepotrzebnie może, gdzie ludzie tylko to pamiętają, że tu mnie ojciec własny wydziedziczył i wypędził — ale mnie prześladowała tęsknota za borami i lasami, za kołyską, co mnie wyhodowała... Bóg dał, że na ojcowiznę wróciłem...
Łza mu się w oku kręciła.
— I tak, chodząc — odezwała się stara z wyrazem gniewu razem i radości mściwéj, — siedliście mu pod bokiem... wyjedzcie mu serce... jeżeli on serce ma, ten zbój, co wszystkich pogubił! pogubił... zapłakała, zachodząc się jękiem.
Paniczyku, — mówiła daléj, — ile to lat, jak wy nocką ztąd uciekali. Nocka była ciemna, a ja po was płakała, płakała... A co potém było? wy nie wiécie... Brat wasz mnie zmusił.. bili mnie i katowali. Stary ojciec nic wiedziéć nie chciał... na wszystko pozwalał... Jak mnie, gdyby łachman, zszarzali, wydali za parobka... Mąż bił... ludzie pluli na mnie... Życie to było — oj — życie!
— Macie więc męża i chatę? zapytał Szczuka.
— Mąż zmarł — dziecko zostało, którego ja nienawidzę... Co mi po niém?.. co mi po chacie? Ja w niéj siedziéć nie mogę, bo mnie tam dusi, jak zmora! Wzięłam torby i poszłam w świat... nogi odchodziłam, szukając śmierci, a nie znalazłam jéj...
I płakała stara... a Szczuka stał z twarzą ponurą i słuchał, dziwnie poruszony.
— Bóg widać mnie trzyma, — mówiła, łkając ciągle, abym jeszcze widziała, jak pokarze i pomści... Widziałam ja, jak stary umierał... słyszałam pod oknami, jak skrzypki na wesele grały, i jak ksiądz nad trupami odmawiał modlitwy... i jak on jęczał, gdy mu choroba łamała kości. I wstał!.. znowu mu się żyć zachciało... „na pohybel, na pohybel...”
— Nie przeklinaj — odezwał się Szczuka — pamiętaj, że nie człowiecza rzecz kląć i potępiać — zemsta Bożą sprawą, a kto ją sam chce dokonać, ten Bogu odbiera... i Bóg mściwych karze... Cierpiałem i ja przez niego, a nie zwalałem ust przekleństwem...
— Boś ty dobry był — dodała żebraczka, — paniczyku mój.
Otarła łzy zwolna: — a ja — zła byłam, zła jestem... Mnie jadu naleli do serca, gotował się w niém całe życie...
Uspokoiwszy się nieco, poczęła znowu, patrząc w oczy Szczuce:
— Panoczku... wiécie — oh o trzecią się stara!... jeździ już do Myzy! Byłam ja tam, chciałam przestrzegać, nie dopuścili do nikogo! Ludzie mówią, że dziewczynę bałamuci... dziewczyna uboga... Jeszcze mu z jednéj trzeba krew wyssać...
— Cicho — odparł Szczuka — dajcie pokój, — spodziewam się, że z tego nic nie będzie. Jeździłem i ja do Myzy, poznałem się z kobiétami; — jeśli uratować można — uratuję.
Żebraczka znowu w oczy mu wlepiła wzrok.
— Wy jeszcze młody panoczku, choć o rok starsi jesteście od niego — poczęła cicho — wam by się jeszcze ożenić należało, wam...
Szczuka z niechęcią jakąś ręką poruszył, jakby nakazywał milczenie.
— Idź stara na folwark — odezwał się — ile razy spocząć tu zechcesz i posiedziéć, dam rozkaz, aby cię przyjęto. Tu ci nikt złego nie uczyni...
Spojrzał z politowaniem na nią i nagle wbiegł do pokoju, od wspomnień uciekając. Hajdukówna stała w progu sieni zamyślona, zapuściła płachtę na oczy, i po cichu się wysunęła na podwórze...


VI.

Ówczesny ksiądz proboszcz parafialnego kościoła w Bereźnicy, do którego należało Pobereże, był świątobliwym człowiekiem, lecz miał obyczaj swój własny spełniania obowiązków pasterza dusz. Od lat dwudziestu wieku, naprzód będąc wikaryuszem na parafji, potém dostawszy probostwo, najczęściéj przestając z budnikami i szlachtą ubogą, z którą był za pan brat, obcując tylko z ludem i ewangelią, wyrobił sobie poważne stanowisko, które wszędzie zajmował, choćby go i na książęcy dwór wezwano. Posiwiawszy, zestarzawszy, tém przystojniéj ojcowstwo swe duchowne polubił, stanem i wiekiem podnosząc się na stanowisko, po nad którem jednego widział — pana Boga.
Ubogo odziany, w zbrukanéj często sutannie, niepozorny, skulony, z apostolską prostotą, wchodził na pokoje możnych, nie dając się niczemu olśnieć, nikomu sobie zaimponować. Szanować go téż musiano, bo na życiu jego nie było plamy; bo był czystym i nieugiętym, a ewangelią którą głosił usty, nosił w sercu.
Zdało się poczciwemu księdzu Oderanowskiemu, iż w społeczeństwie, którego opieka mu była powierzoną, powinien był czuwać nad wszystkiém... Biegł więc proszony, czy nie, do każdego; odepchnięty ani się gniewał, ani zrażał, mówił słowa prawdy, znosił grubiaństwo z pokorą — i w spokoju ducha czekał, aż posiane wejdzie ziarno.
Ksiądz proboszcz postarzał już na téj ubogiéj parafji, nad którą nigdy innéj nie żądał i na najbogatszą by nie zamienił. Gdy mu czasem głód dokuczył, bo do tego przychodziło, przy staraniach o kościółek, cmentarz i ubogich, — bez ceremonji szedł do pierwszéj lepszéj chaty i siadał do nędznego stołu mieszczanina, lub budnika, w wesołym humorze... że go łaskawy Bóg krzyżykiem nawiedził...
Znano go z tego, że mu ofiarować wiele nie było można, bo rozdał natychmiast biedniejszym.
— A to pięknie, — mówił — to wy chcecie, żebym ja zapasy robił, jakbym w Opatrzność nie wierzył! Śliczny by był przykład dla drugich... Żebym ja w dostatkach opływał, apostołowie by się mnie wyparli, bo oni boso na ryby chodzili, a obłamkami się żywili!..
Sutannę sprawiał mu ktoś jeden co roku; drugi zaopatrywał po troszę spiżarnię; inny pilnował, żeby było czém w piecu palić... Koni póty stało na plebanii, póki któremu biedakowi nie zdechł ostatni.
Ksiądz Oderanowski z panem Śniehotą był nie dobrze. Kilka razy mu powiedziawszy słowa prawdy, pono raz za drzwi wyproszony, próbował wprawdzie nawracać zatwardziałego grzesznika — czekał cierpliwie, lecz dotąd bez skutku. Po śmierci najbliższych przyjeżdżał do Rozwadowa pocieszać; gdy Śniehota zaniemógł ciężko, chciał korzystać ze słabości, aby go skruszyć — nie potrafił jednak złamać twardego uporu człowieka...który wiary w sercu nie miał.
Nie zraziło go i to nawet, że go odepchnął w chorobie — nie pogniewał się. To człowiek zbłąkany, mówił — a no miłosierdzie Boże wielkie, przyjdzie chwila opamiętania... ja nie tracę nadziei...
Śniehota go unikał, proboszcz bynajmniéj. Owszem, witał go wesoło, rad był spotkać — i — czekał.
— Niech no — niech no! — Pan Bóg cierpliwy, bo wiekuisty, — szeptał cicho — nawróci się ta owieczka — nawróci — zobaczycie...
Utrapienie wielkie miał z tym nieszczęśliwym Piętką, który szalał niepohamowany, spowiadał się, płakał, księdza po rękach całował, a nazajutrz wpadłszy w towarzystwo takich szaleńców, jak sam, rozpoczynał na nowo dawne życie. Pomimo tego, żal było księdzu Oderanowskiemu, gdy się dowiedział, że Piętka majątek sprzedaje i wynosi się z okolicy. Nowy dziedzic Pobereża, na którego odwiedziny ksiądz czekał długo, nie pokazał się na probostwie.
— Niéma co — rzekł jednego dnia ksiądz Oderanowski — wypada mi pychę zrzucić z serca i pierwszy krok zrobić.
Wózeczkiem swym rozbitym i końmi dosyć zmizerowanemi, bo w nieustannym były rozjeździe, proboszcz wyruszył jednego poobiedzia do Szczuki. Wiedział, że się on rzadko bardzo z domu oddala. Oprócz Ozorowicza i Aarona mało tu kto bywał; zdziwił się więc gospodarz, gdy wózek zobaczył, a w chwilę potém ubożuchnego staruszka, który przygarbiony, z uśmieszkiem, ręce zacierając, wszedł do pokoju z chrześcijańskiém pozdrowieniem.
— Było to moim obowiązkiem — odezwał się — duszyczko moja droga, nawiedzić nowego parafianina... Jestem proboszcz tutejszy...
Szczuka zmięszany nieco, wybąknął coś pod nosem i podał mu krzesło. Staruszek miał wzrok osłabiony, począł się przypatrywać gospodarzowi, i milczący usiadł, jeszcze chuchając w przemarzłe dłonie. Ks. Oderanowski ciepła już potrzebował, a kożuszynę miał starą i rękawiczki podarte.
— Nie spostrzegłem cię jakoś, duszyczko moja droga, w kościółku dotąd... ale oczy mam słabe... więc i zaturbowałem się o was...
Szczuka dziękował.
— No, jakże, jesteście kontenci z nabytku? A pewnie! mówił ksiądz, czemuż nie — człowiekowi byle z Bogiem, wszędzie być dobrze może. Nasze Polesie, choć go ludzie obgadują, śliczny kraj, — chleba tyle, aby z głodu nie umrzéć, a nic nadto, aby rogi nie rosły... Lasy piękne, wody dosyć — czego chciéć! czego chciéć!
Szczuka milczał ciągle...
— A do kościółka, duszyczko droga... zapraszam... zapraszam... Kościołeczek mamy maleńki, ale schludny, modlić się w nim, Chryste miłosierny, jak dobrze, jak miło! nie wierzycie... Mamy ołtarz N. Panny Maryi łaskami słynący i św. Antoniego, odpustów dwa, przez Stolicę Apostolską udzielonych... Czegoż chciéć! czego chciéć, duszyczko droga...
Zatrzymał się księżyna, mówiąc, jakby odpowiedzi wyglądał i czekał; gospodarz milczał uparcie. W téj chwili, gdy mu się ksiądz przypatrywał bacznie, promień słoneczny, padł na twarz Szczuki i ks. Oderanowski zamilkł — jakby zmięszany... Przetarł oczy...
— Choć to ciekawość grzeszna... dodał bojaźliwie, ale mi za złe nie weźmiecie, duszyczko droga, gdy was spytam — z kąd wy jesteście, bo to się po świecie różnych Szczuków znało wiele.
Słaby wzrok proboszcza, który się coraz bliżéj przysuwał do gospodarza, nie dawał mu w zupełności rozpoznać rysów jego; zwłaszcza, że Szczuka twarz odwracał i trzymać się ją starał w cieniu.
— Myśmy z... Brzeskiego, — rzekł cicho i krótko gospodarz.
— Osobliwsza rzecz — dodał proboszcz, tu nasi Śniehotowie, a jak dziś to już jeden tylko, rodzą się ze Szczuczanki... i — osobliwsza rzecz, duszyczko droga, wy, macie jakby familijne rysy...
To mówiąc, ksiądz wstał i — choć mały a słaby, chwyciwszy niecierpliwie Szczukę za obie ręce zwrócił go twarzą ku sobie.
— Ty jesteś Andrzej Śniehota! — zawołał — albo mnie oczy mylą, pamięć zawodzi... czy w głowie się pomięszało! Ty jesteś Andruszka, któregom ja chłopakiem widywał i opłakał, ja cię katechizmu uczyłem!
— Na miłość Bożą — cicho — mój ojcze — zawołał, rzucając mu się do rąk i całując je ze wzruszeniem mniemany Szczuka — ale — jakże mogłeś mnie poznać po latach tylu?...
— Albo ja wiem! miłosierdzie Boże... ach! coś mnie tknęło!
I ksiądz ściskał odzyskanego, syna marnotrawnego... — Co się z tobą działo! gdzieś ty przepadł! miły Boże, lat tyle! lat tyle, duszyczko droga... mów...
Po męzkiéj twarzy pana Andrzeja łzy ciekły. Posadził księdza w krześle i swoje ku niemu przysunął.
— Chcesz ojcze spowiedzi! powiem ci wszystko, przygód wiele w życiu nie było, ale bólu dużo.
— Mów, mów, duszyczko droga... dziwne zrządzenie Boże... I ty znowu na ojcowiźnie...
— Znaliście ojca naszego, — mówił pan Andrzéj — człowiek był zacny i dobry, ale słaby... Nie wiém czemu, od kolebki mnie nie lubił, a Jana kochał miłością, któraby na dwu starczyła. Jan się popsuł pieszczotami.
Gdy matki naszéj nie stało — ja w domu musiałem wszystko znosić, co tylko ojcu podobało się i bratu narzucić na mnie, ja byłem winien wszystkiemu, ja przeszkodą, ja zawadą, ja niepokojem domowym... ja nieprzyjacielem. — Cierpiałem, Jan nienawidził mnie, bom mu często był do złego zaporą, i wyrzutem sumienia. Pytany przez surowego nad miarę ojca, mówiłem prawdę, a kłamstwo Jana brało górę nad nią. Karano mnie za niego... znęcano się nademną. Raz, miesiąc cały skazany na chléb i wodę, za słowo, które mi się przeciwko bratu wyrwało, zachorowałem ciężko... nikt mi w chorobie szklanki wody nie podał, oprócz litościwéj dziewczyny, Hanny, któréj życiem może był winien.. Byliśmy młodzi oba — Hanna była, jak anioł, piękna i nad swój stan rozumna... Podobała się Janowi... jam jéj od niego bronił. Raz, odpierając napaść, zgniotłem brata i w gniewie dałem mu naukę ciężką... Ojciec, do którego poszedł na skargę, kazał mi iść precz i więcéj się na oczy nie pokazywać...
Trzy dni błądziłem około dworu, usiłując go przeprosić, pełzałem mu po nogach, ale Jan chory domagał się kary i wypędzenia, ojciec się zmiękczyć nie dawał — musiałem iść, gdzie oczy poniosą. We dworze zakazano mi dać łyżki strawy... pod największą karą... Ludzie litościwi wynosili chléb ukradkiem, — w ostatku — cóż robić było? wyrzec się wszystkiego i zostać sierotą i włóczęgą.
Jakże wam tu opisać ten życia początek? Ciężkie przechodziłem próby... Zaciągnęłem się do wojska... choroba i niemoc wygnała mnie z niego, miłosierdzie ludzkie nie dało zginąć. — Odzyskawszy siły, poszedłem na rolę i gospodarstwo cudze. Trochę umiejętności i zdolności, pomogło mi, żem się wygrzebał... Handlować zacząłem końmi, od dwóch począwszy, a na stach kończąc... To mi dało grosz, wziąłem dzierżawę na Rusi... Na przemiany gospodarząc i konie z Turecczyzny wodząc, jeżdżąc po Krymie, nieraz do Konstantynopola, gdy mi dosyć szczęście służyło, a Bóg ratował w niebezpieczeństwach, dorobiłem się powoli... grosza... Bywało się i na Siczy i u Ordy i za Bałkanami z kupcami... i dużo po szerokim świecie. Pasły się tabuny moje na dzikich polach... a chodziłem z niemi na jarmarki ukraińskie. Grosz się mnożył — co potém? nie miły mi był, bo szczęścia nie mógł przynieść z sobą. Im bardziéj starzałem, tém więcéj dojmowała tęsknica, tém głos po nocach odzywał się uparciéj, abym na swoje śmiecia umierać powracał.
Wiedziałem, że mnie wydziedziczył ojciec, że brat żył i ręka go Boża karała, że w kraju żywéj duszy nie było, coby mnie pamiętała i zatęskniła po mnie, a ja tęskniłem za krajem, za ziemią, za powietrzem... dusiłem się obcym — dławiłem chlebem wygnania... Sprzedałem w końcu wszystko i puściłem do — domu... Choć domum nie miał... Los chciał, że mi się tu okupić przyszło...
— A téż nie opatrzność Boża? — przerwał ksiądz, który płakał w czasie opowiadania, — a toż nie łaska Jego!
Pan Andrzéj zamilkł.
— Cóż myślicie! — mówił ks. Oderanowski daléj. — Kryjecie się z nazwiskiem... Możesz to tak trwać? godzi się to? na co się to wreszcie przydało?
— Nie chcę brata nabawić trwogą i niepokojem — począł Andrzéj, — dziwujcie się, wierzcie lub nie, ten brat zabił mnie i znękał — przecie zemsty dlań w sercu nie mam — bratem mi jest... Ani go niesławą okrywać, ani mu udręczenia dodawać nie chcę... Do nazwiska matki mam prawo, jak do ojcowskiego.
— Ale z czystém czołem i sumieniem, — przerwał proboszcz — po co się fałszem okrywać? Co to pomoże? na co się to zda, duszo moja droga? Powiem prawdę! stań, jako widmo przed obliczem jego — może się zatwardziały upamięta... Prosta droga najlepsza...
Nie rychło odpowiedź na to otrzymał proboszcz, bo Andrzéj się zamyślił głęboko.
— Ojcze mój, — rzekł — powiem ci stan méj duszy. Pokoju pragnę, nie walki. Przebaczyłem bratu i wszystkim, Bóg mi dał na swą ziemię powrócić, czyż mi więcéj trzeba? Na co się dobijać więcéj. Ojciec mnie wydziedziczył z mienia, więc i z imienia... szanuję wolę jego, choć był w błędzie... Wróciłem do majątku pracą... starość niech sobie płynie tu w ciszy... nie chcę więcéj...
Tu się nieco zająknął gospodarz.
— Niepotrzebna ciekawość mnie poprowadziła do Myzy, gdziem słyszał o Jana konkurach. Nieszczęśliwy człek brzytwy się chwyta, chcąc żenić znowu...
Proboszcz głową pokiwał.
— Po co mu ożenienie? — rzekł, — gdy o trumnie prędzéj by myśléć trzeba... A tu jeszcze dziewczyna roztrzepana, Boże odpuść — i juściż, jeśli zań pójdzie, to chyba dla Rozwadowa... Ale z matką ani gadać... Obie umieją po francuzku; zda się im, że rozumniejsze przeto od nas. Z mojéj brudnéj sutanny się śmieją... jam dla nich prostaczek...
Szła tedy rozmowa daléj, a księżyna pytał i płakał i ściskał „duszyczkę drogą...” pracując nad nią tak skutecznie, iż w końcu skłonił pana Andrzeja, aby się z nazwiskiem i osobą swą nie taił.
— Co się tyczy Jana... słuchaj waćpan, duszyczko droga, — dodał, do odjazdu się zbierając — Janowi o was ja sam oznajmię — i — od tego zaczniemy...
— Rób, co chcesz, mój ojcze — odparł Andrzéj, — spokoju pragnę, więcéj nic...
Wieczór już był, gdy ks. Oderanowski z Pobereża ruszył, a że droga szła mimo Rozwadowa, nic chcąc odkładać, co raz miał na sercu — zajechał mrokiem do dworu. Tu, dyspozycya znać była taka, żeby księdza nie przyjmowano. Wyszedł przeciw niemu sługa, popatrzał i mruknął, że pana niéma...
— Duszyczko droga nie kłam — odezwał się proboszcz, — wiem, że jest, bom się w karczmie i koło stodoły dowiadywał; powiedz panu, że proboszcz przybył z interesem pilnym.
Sługa chciał się tłumaczyć jeszcze, gdy drzwi od gościnnego pokoju się otworzyły i pan Jan Śniehota głowę przez nie wystawiwszy, począł wołać:
— Chory jestem, nie przyjmuję, przepraszam...
— Duszyczko droga, kiedyś chory, to ci ksiądz równie, jak doktor potrzebny, a ja nie przybyłem tu nudzić cię, ale ci powinszować. Mam interesa... interes tak pilny i tak ważny... że sam byś żałował, gdybyś mnie posłuchać nie chciał...
— A toż co znowu? cóż to za napaść!
Ksiądz nie słuchając nic, zbliżył się do drzwi, a pan Jan musiał mu je otworzyć. Uśmiechnięta twarz ks. Oderanowskiego, coś wesołego wróżyła, gospodarz tém chmurniéj go przyjął. Nie prosił nawet siedziéć, stał w pośrodku...
— Cóż tam za gardłowa sprawa!
— Istotnie duszyczko droga, gardłowa — rzekł ksiądz, prowadząc go ku oknu... Mam ci sekret do powiedzenia i nie lada...
— Naprzyklad...
Proboszcz nie proszony usiadł w krześle.. i spokojnie twarz począł ocierać...
— Duszyczko droga, rzekł — powiedz ty mnie — czy ci czasem kiedy na myśl twój starszy brat nie przychodzi?
Na wspomnienie to brata, zuchwały dotąd wyraz twarzy pana Jana, zmienił się okropnie, oczy zdawały mu się wyskakiwać z powiek, zadrżał...
Śniehota, który w pośrodku izby ciągle stał, wzrokiem obłąkanym rzucił do koła i upadł na krzesło najbliższe, milczący. Westchnienie mu się z piersi dobyło razem z przekleństwem...
— Samozwaniec jakiś, zawołał — Brat?? — rozśmiał się szydersko — my wiemy z pewnością i dowody znaleźć się na to powinny, że — umarł. — Tak! — powtórzył, wpatrując się w księdza oniemiałego — tak — to jakiś oszust, który sobie to imie przybrał, kto wié w jakim celu? może sądził, że ja umrę bezpotomnym, a on po mnie Rozwadów zagarnie...
Ksiądz wysłuchał wszystkiego cierpliwie.
— Mój panie Janie, duszyczko droga, odezwał się poważnie — to, co mówisz, podyktowała ci zła, niegodziwa niechęć dla brata. Przecież on się wcale ani ciśnie, ani chce przyznawać ci i narzucać — a ja sam, powiadam ci, poznałem go... nie mogę się mylić. Mimo lat tylu... głos, twarz, wszystko powiada, że on to sam jest! Powtarzam ci, żem go poznał...
— Gdzież jest ten oszust? — zapytał Jan, i owszem, chcę, żeby się jawnie stawił i prawnie mi dowiódł.
— Ale on od waćpana nie chce nic, nawet nazwiska... — zawołał ksiądz poruszony. Opamiętaj-że się... Gdybym ja był sam Andruszki nie poznał, na dziś dzień nikt by o nim nie wiedział...
Śniehota ręką machnął.
— Ja nie mam brata, nie znam brata, znać go nie chcę... Andrzéj zmarł, to oszust!
Ks. Oderanowski zasępił się.
— Czas-by było, duszyczko droga, i stare! krzywdy a grzechy spłakać i — gdy się sposobność nastręcza — naprawić, co się zrobiło złego. Człowiecze! Duszyczko droga! dosyć się nienawidziło, Pan Bóg kochać nakazuje...
Gospodarz przechadzać się zaczął po izbie niecierpliwie, głowę trąc i sapiąc.
— A dosyć-że tego, księże proboszczu, — zawołał — nie jestem dzieckiem... siwe włosy mam, guwernera nie potrzebuję, a za to, co robię, przed Panem Bogiem sam odpowiem... dajcież mi pokój...
Jeśli mi się tu oto ważyć będzie nazwiska mojego używać, pójdziemy do sądu. Nie pierwszy to przykład, że ktoś cudze imie przybrał i nauczywszy się, co ma gadać, udaje nieboszczyka...
Zresztą, mój dobrodzieju — ja brata nie chcę znać, ani prawdziwego, ani fałszywego. Kain, co na Abla podniósł rękę i co go dławił w pół śmierci, którego ojciec wyklął i precz wygnał z domu, bratem mi nigdy nie będzie.
To zapewne ów pan Szczuka... ma być Andrzejem? Łatwo się tego było domyśléć! miłe mieć będę sąsiedztwo...
Rozśmiał się — ale i jemu mojego nie winszuję. Dobrze, że wiem, co się święci; będę wiedział téż, jak mam postępować.
Ksiądz proboszcz widząc, że przytomność jego nietylko nie pomoże, lecz rozdrażnić by mogła, wstał milczący, począł dziurawe rękawiczki naciągać, chustkę wełnianą zawiązał około szyi, strzepnął czapkę uszatą, aby łacniéj na głowę weszła, i skierował się ku drzwiom.
— Niech będzie Chrystus pochwalony! — odezwał się w progu — i niech pokój zstąpi na was — a miłość na serce wasze...
Westchnął i nie przeprowadzony wyszedł na ganek, wywołując uśpionego woźnicę, który czekając nań, zdrzémnął się na koziołku...


VII.

Ban Jeremiasz Piętka, któremu na zawadzie stawały rozmaite, jeszcze nie spełnione przygotowania do wielkiéj podróży, tymczasowo zamieszkał był w sąsiedniém miasteczku. Najął dworek na przedmieściu z ogródkiem i stajenką i tu się z resztką inwentarza swojego wprowadził. A że ze wsi do dworku się przenosząc, choć wiele rzeczy nowemu dziedzicowi sprzedał, zawsze nie łatwo się było pomieścić, sprzedawało się ciągle powoli za bezcen, co ciążyło. Tym sposobem grosz nowy coraz przypływał... Miasteczko nastręczało wiele sposobności do wesołego spędzenia czasu, i choć pani Piętkowa stękała i płakała, on sam nigdy tak szczęśliwym nie był... Urzędnicy, dzierżawcy z okolicy, drobna szlachta, niemal co dzień zjawiali się w miasteczku; Piętka był nad wyraz gościnny, zapraszał do siebie, ugaszczał, karty występowały na stół, bawiono się po całych dniach, niekiedy po nocach całych... a biédna sekutnica płakała... Mąż to ją zahuczał, to ją wycałował, to jéj nie słuchał, a swoje robił, a życie to tak mu smakowało, że podróż do Warszawy zaczynała być wątpliwą, a strata ostatniego funduszu aż nadto pewną.
— Dziś żyjem, jutro gnijem! powtarzało się niemal codzień, bo pan Jeremi za zasadę miał — przypominać marność rzeczy ludzkich, naśladował Rzymian, było to jego — Carpediem...
Napadała go chwilami skrucha ogromna, zaczynał żałować, przepraszać, zbierał się do pakunku, lecz znużony wprędce, wychodził do miasteczka po ćwieczki i sznurki, a wracał z kilką wesołymi przyjaciółmi... Gdy żona mu przypominała obietnice i zaklęcia — poprzysięgał, że to być miało raz ostatni... Jednego dnia zimowego, właśnie dobrane towarzystwo znajdowało się we dworku i zapamiętale grano w elbecwelbe — popijając czémś kwaśném, co żyd nazywał winem, gdy w sieni posłyszeli goszczący ocieranie nóg, chrząkanie, pytanie, a po chwili wszedł do izby przezacny, kochany Pohoryło...
W okolicy poczciwego Pohoryłę, znali wszyscy i wszyscy się w nim kochali. Był najsłodszy w świecie człowiek. Nigdy nikogo i nic nie potępił, kochał hurtem cały świat... godził wszystkich, śmiał się, jadł, pił, ściskał i bawił niezmiernie. Nikt u niego nigdy chmurki na czole nie widział. Już spojrzéć nań była prawdziwa satysfakcya. Twarz miał księżycową, ale nie tego bladego upiora, co o północy błądzi po niebiosach; raczéj wieczornego wesołego koleżki, co wychodząc na horyzont, jakby z łaźni, czerwony, ogromny, zdaje się światu uśmiechać, dając mu — dobry wieczór. W środku siedział nosek, jak duży orzech włoski, a nizko, het, het pod nim usta obywatelskie, szerokie, rozwarte, z zębami białemi, stworzone do pożywania darów Bożych nie półgębkiem. — Usta te śmiały się nawet, gdy spał, a zęby, mimo lat czterdziestu kilku, gryzły orzechy, jakby jadły kaszę. Łysinę miał dorodną, gładką, wypolerowaną, świecącą, aż się w nią chciało go pocałować. Ile razy liczono czterdziestu łysych dla rozbicia mrozu, Pohoryło był zawsze na pamięci i na rejestrze najpierwszym... Rozumie się, iż taka głowa nie mogła siedziéć tylko na przysadzistéj postaci, szerokoramiennéj, niemal kwadratowéj, stojącéj na grubych nogach, krzywych nieco, czasem, niestety, nabrzękłych, ale dobrze zbudowanych... Ręce téż miał zawsze, jakby nabrzmiałe... i pulchne do zbytku.
Jednym chórem, gdy się ukazał we drzwiach, krzyknęli wszyscy w uniesieniu — A! Pohoryło...
Był pewnym wszędzie takiego przyjęcia... witał więc na okół, ucierając wąsika cienkiego i mrugając oczkami, które policzki tłuste ściskały niemiłosiernie.
— A! Pohoryło... a gospodarz dowcipny, przez skrócenie tylko — A! Ryło, a! Ryło! Zaczęto aż śpiewać na różne tony, na przyjęcie, basem i dyszkantem. Piętka, który miał passyą do wierszy, zaintonował:

Bodaj mu się szczęściło!
Przybył Pohoryło!

I nuż go ściskać.
Ponieważ niejaki pan Zawadzki z panem Sikorą grali właśnie zajmującą partyjkę elbecwelbe, i porzucić jéj nie mogli, Pohoryło przecisnąwszy się po za ich krzesłami, usiadł na kanapce, ocalonéj z Pobereża.
— Cóż tam słychać? zkąd jedziecie?
— Toć już wielką nowinę musicie wiedziéć! zawołał przybyły, trąc wąsy, — wróble o niéj na strzechach świergocą.
— Co zaś?
— A no! nie jadąc na teatrum, będziemy mieli bezpłatną tragedyą doma, — zawołał Pohoryło.
Elbecwelbiści grę wstrzymywali, patrząc na przybyłego z ciekawością. Co to nowina w małéj mieścinie, gdzie, gdy się dwóch żydków poczubi na rynku, tydzień o tém po dworkach rozprawiają.
— Co za tragedyą! — syczącym głosem odezwał się Sikora, który miał zwyczaj czuba do góry zacierać i usta, jakby do świstania miał zawsze ściągnięte, bo mu się śniło, że był ładny. Co za tragedyą?
— Jeszcze pyta... toć wiecie pewnie.
— Jakem żołnierz! — podchwycił Piętka — jak cię kocham, Ryło ty moje najdroższe — nie wiem nic...
— Żartujecie!
— Nie żartujem! — ozwali się razem Sikora, Zawadzki i Piętka — gadaj!
— Ale dajże mi się czego napić! — rzekł umyślnie ściągający nowinę Pohoryło.
Podano mu nalaną lampkę, którą na miarę wychylił zziębły gość i gęba mu się okrutnie skrzywiła.
— Ależ to — lura! zawołał bez ceremonij; gdzieżeś ty to brał — Piętko, kochanie — a to ci żydzi ocet za wino sprzedają.
— Nie uważaj, — odparł Piętka — kwaskowate — prawda, a no z zimna ci się wydało tak ostrém. Cale niezły zieleniaczek...
— Aha! zieleniaczek, bo z ześlonego wina bestya wyciśnięty...
I splunął.
— Dam ci słodkiéj wódki, — rzekł Piętka...
Pohoryło rękę wyciągnął. — Dawaj! Nalano i wypito...
— Gadaj-że — odezwał się Piętka...
— Cała historya... a wszystkiemu kto winien? Piętka...
— Ja? zawołał gospodarz...
— A no — posłuchajcie!
Pohoryło miał żyłkę do opowiadania z partesów i jeśli co począł, wiedzieli wszyscy, że im nie daruje najmniejszego szczegółu, był to narrator, jak rzadko; znano go z tego talentu... Anegdotki, — stare i znane, można było z ust jego słuchać z równą zawsze rozkoszą.
— Jednéj nocy jesiennéj — powiada weredyczny Aaron, gdy i psa by był na podwórze nie wygnał, w Babie nie było żywéj duszy, — zapukano do drzwi, zahuczano — otwieraj... Myślał żyd, że zbójcy, gdy wszedł mężczyzna dorodny, czapka na bakier i noclegu się począł domagać... O pół milki będąc od Rozwadowa, tam jechać nie chciał, uparł się nocować w Babie. Było w tém przeznaczenie... fatum... Ledwie się ów nieznajomy roztassował, łamie drzwi niejaki nam znany, czcigodny obywatel Piętka i wpada...
— A — ha! jestem w domu! — zawołał gospodarz.
— Nie przerywaj! — zakrzyczeli Sikora i Zawadzki, — cicho!
— Piętce poczciwemu...
— Bóg. zapłać!
— Nie przerywaj! — zahuczeli goście.
— Poczciwemu Piętce — ciągnął daléj Pohoryło — na humorze nie zbywa nigdy. Choć nieznany wąsacz siedział skrzywiony, jak środa na piątek — nuż go łaskotać, nuż kusić, aby za język wyciągnąć. Od słówka do słówka, ów gość przy wudjoli — spowiada się, iż chce kupić majątek; Piętka wyznaje, że radby swój sprzedać — kupić nie kupić, potargować można — jedźmy do Pobereża. I oto jak Imci Pan Jeremi Piętka osiadł na bruku — a Imci Pan, tak zwany Szczuka, na Pobereżu.
Ale dopiero historyi początek.. To wszystko nic — respice finem. Jednym razem, poczciwota, duszyczko droga, ksiądz proboszcz zajeżdża z siatką na ryby, złowić nowego parafijanina... Patrzy mu w oczy! Kie licho! coś się znajomego ochapia... Tyś Andruszka Śniehota!
— Nie może być!! — zawołali, od kart się zrywając, Sikora z Zawadzkim.
— Jak mi Bóg miły, — kończył Pohoryło... Wykryło się wszystko — Szczuka nie Szczuka, ale rodzony brat tego utrapionego, co dwie żony pogrzebał, a trzecią się zabiera zawędzić! Ksiądz, jak to go znacie, mąż ewangeliczny, wnet kobyłkami do Rozwadowa z oznajmieniem. — Znalazł się brat! pax hominibus bonae voluntatis. Ale ba! Śniehota słyszéć nie chce o tém... Nie znam brata... Rozumiecie tedy, co tu się za rzecz wywiązuje! Jeść się będą pan Jan z panem Andrzejem, a my na to patrzéć..
Milczeniem przyjęto wiadomość.
— Ale, z pozwoleniem, — odezwał się sycząco Sikora — o cóż idzie?
— O co? Jan o uzurpacyą imienia zabiera się proces wytoczyć, pójdzie sprawa przed kratki... Przy tém codzień, co godzina nowy powód do zadarcia — słowem satysfakcya... Na post i na zimę, nie mogło się nam nic trafić smaczniejszego.
— Żebym był wiedział zawczasu, że Śniehota — odezwał się Piętka, — żebym to ja był wiedział! Byłbym od niego pewnie jeszcze tysiąc czerwonych utargował więcéj, — bo to jego ojcowizna, praetium afectionis byłby musiał zapłacić. Ale nie — ukrył się, zakapturzył, symulował, podszył pod Szczuków i wydrwił u mnie majątek!!
Sikora usta ściągnął tak, że ledwie mu ich ślad pozostał, Pohoryło ręce otworzył, śmiejąc się.
— Chodź! — zawołał — duszo méj duszy, niech cię uściskam, Piętusiu kochany, dziecko moje... Co za logika! Za to jedno wyrażenie — praetium afectionis, dałbym ci konia z rzędem, gdybym go miał...
Piętka się zadumał.
— Bez żartu, — rzekł — jak myślicie — jabym mógł dalipan proces mu zrobić o podejście...
Wszyscy się śmiać zaczęli, Piętka się pogniewał.
— Najlepiéj — rzekł Zawadzki — pchnij chłopca do Szmula, Ozorowicz tam jest, to go się poradzisz...
Duchem posłano po Ozorowicza, obiecując mu wieczerzę i wino. Tymczasem wszczęły się ogromne rozprawy... Co to będzie? kto kogo zmoże? czy Andrzéj Śniehota jest istotnie zmartwychwstałym nieboszczykiem, czy samozwańcem. Zdania były podzielone — Piętka się zapalał myślą, że jeszcze jakie tysiąc dusiów z téj tragedyi wyciśnie. Po dosyć długiém oczekiwaniu przywlókł się nareszcie Ozorowicz.
— W taką porę człowieka, co się rozebrał i miał iść do łóżka, turbować, — rzekł w progu, trzeba nie mieć litości...
Ściskał go Piętka.
— Na Boga — co ty na to? co ty na to?
— Na co?
Ozorowicz, który nieźle był z mniemanym Szczuką i miał nadzieję być przez niego umocowanym, musiał „zażyć polityki.” Minę nastroił nadzwyczaj filuterną i tajemniczą, prychnął, wąsa pokręcił, głową rzucił, rękę rozstawił parę razy i skonkludował.
— Panu Bogu wiadomo co z tego będzie!!
— Ale cóż ty mówisz na Szczukę tego, jest-li to prawdziwy Śniehota, czy...
Ozorowicz ramionami ruszył.
— To wiem — rzekł — że mąż stateczny, że worek ma nabity, że wysokiéj edukacyi człowiek i że wolałbym go na obiad, niż pana Jana na śniadanie...
Milczeli tedy, a Sikora naglił o skończenie elbecwelbe.
— Ale słuchaj Ozorowicz — wtrącił Piętka — na tém nie koniec — ów mnie okpił...
Adwokat wielkiemi spojrzał oczyma.
— Hm? — spytał — kto? kogo?
— A ów! kupował Szczuka, a kupił Śniehota!! rozumiesz to waść. Szczuce ja mogłem sprzedać za tę cenę, a gdybym wiedział, że ojcowiznę u mnie odkupuje Śniehota, byłbym go pociągnął. Czysta, jasna rzecz, jak słońce.
— Jasna, to prawda, — wtrącił Pohoryło — ale żeby — czysta, nie powiem...
— A! tak, ja się mam delikatnością unosić, aby mi żona i dzieci z głodu marły...
Pohoryło się zaczął śmiać, a Piętka nachyliwszy się do ucha Ozorowiczowi, żwawo mu coś szeptał.
Niezmiernie się ożywiła rozmowa, bo Ozorowicz, który od komina do komina nieustannie rzemiennym dyszlem jeździł, nazbierał mnóstwo wiadomości. Powiadano tedy, że bracia już się zadarli, że Jan Andrzejowi bydło zabrał, ludzi pobił, że się odgrażał, że Andrzéj do Myzy jeździł pannę Domicellę odmawiać, że gdyby bracia się kiedy spotkali, uchowaj Boże — bodaj w kościele, mogło przyjść do awantury... Zajadłość zwłaszcza Rozwadowskiego pana, miała być niesłychaną...
Po całém sąsiedztwie poszła wieść o przybyłym po latach tylu Śniehocie, piorunem... Towarzyszyło jéj tysiące baśni, dodatków, historya jego przeszłości, proroctwa na przyszłość najosobliwsze. — Niecierpliwiono się tém, że pan Andrzéj siedział zamknięty, nikomu widziéć się nie dając, gdy wszyscy tak go ujrzéć pragnęli... Opowiadano téż cuda o przywiezionych przez niego bogactwach, o kufrach pełnych złota, których dziesięciu ludzi dźwignąć nie mogło, — o i t. p.
Do późnéj nocy u pana Piętki, rozprawiano o tém, a pod wpływem zieleniaku i wódki — gospodarz przyszedł ku północy do mocnego przekonania, iż najświętszym jego jest obowiązkiem, poszukiwać na nabywcy Pobereża, wyrządzonéj jemu i dzieciom krzywdy, przez podstępne nabycie. Ozorowicz ramionami ruszał i śmiał się, jednakże przyjął to — ad referendum... Pohoryło w wyśmienitym humorze, pojechał nocować z nim u Szmula.


VIII.

Przez całą zimę, rzeczy pozostały niemal niezmienione; pomiędzy braćmi z jednéj strony odgróżki, z drugiéj obojętna cierpliwość — naprężały stosunki. Im z pogardliwszym chłodem obchodził się z nim dziedzic Pobereża, tém Jan stawał się zajadliwszym. Jednakże, po rozważeniu stanu rzeczy, nie miał go o co prawnie zaczepić.
W Pobereżu sposobiło się ku wiośnie przebudowywanie dworu i wielkie jakieś ulepszenia w opuszczoném gospodarstwie. Na żądania Piętki, nowy nabywca odpowiedział datkiem rzuconym mu z łaski, kazawszy tylko sobie zupełne ze wszelkich pretensyi na przyszłość pokwitowanie podpisać. Piętka, za radą adwokata przyjął to, ale stał się najzajadliwszym nieprzyjacielem pana Andrzeja, — nie mogąc go już ssać dłużéj.
Jedynym dotąd skutkiem widocznym wypadku tego było, że panna Domicella, mimo nalegań starego konkurenta, wstrzymała ostateczne słowo. Zdawało się, że pochlebiała sobie, iż wdzięki jéj, na drugim uczynią wrażenie, wolałaby była Pobereże od Rozwadowa, a owe okute skrzynie, o których rozprawiano, może téż się do tego przyczyniały.
Tymczasem pan Andrzej po odwiedzinach pierwszych, choć go przez arędarzy dochodziły wieści, iż tam by go bardzo dobrze widziano, że się go spodziewano, nie pojechał więcéj do Myzy. Pan Jan bywał, nieznośnie się naprzykrzając, po dwa razy w tygodniu. Gdy półtora miesiąca tak upłynęło, pani Zębowska zaczęła na córkę nalegać, narzekać, prosić, przekonywać, dowodzić, że jéj się na wierzbie gruszek zachciało, że i tego straci i tamtego nie zyska i zmusiła niemal pannę Domicellę, że naśmiawszy się, upłakawszy, naostatek pierścionki zamieniła ze starym panem Janem...
Z niezmiernym pośpiechem rozpoczęto zimą przysposobienie dworu do wesela, które się miało odbyć w zapusty. Oczyszczano opuszczone domostwo, zwożono co brakło, chciano, o ile możność dozwalała — wystąpić.
Pan Jan, jakby odmłodniał, krzątał się niezmiernie. W istocie téż miał do czynienia wiele, bo panna Domicella, czując, że czyniła z siebie dla „starego grzyba”, jak mówiła otwarcie, ofiarę, wymagała od niego należącéj jéj kompensaty. Dyktowała jak dom być miał urządzony, co gdzie miéć w nim chciała, a gusta mając książęce i nie rachując się wcale z mężowską fortuną, narzucała mu ciężary ogromne. Syczał pan narzeczony cicho, obiecując sobie opłacić za to późniéj, gdy jéjmość już będzie w domu, ale — milczał i był posłuszny...
Panna Domicella z głową związaną, zła, gniewna, kwaśna, poiła zawczasu przyszłego małżonka octem i żółcią matrymonjalną.
Zbliżało się wesele. Pani Zębowska chciała je mieć huczne i zawiesiste, a nadewszystko ludne. Śniehota tak był zerwał powoli ze wszystkiemi stosunki — iż mu niezmiernie było trudném znaléźć przyjaciół. Krewni pani exkasyerowéj wprawdzie przybyć obiecywali licznie, a było ich dosyć na dworze Sapieżyńskim, których stopni pokrewieństwa i kolligacyi — dojść było trudno — lecz ze strony małżonka, liczba przyjaciół nader ograniczoną się znalazła...
Ci, z którymi od dawna nie żył, jak Piętka z żoną, Sikora, Zawadzki, Pohoryło, zostali zaproszeni półgębkiem... Z dalszych okolic także, ludzie zapomnieni, do których umyślnie jeździł Śniehota, przybyć obiecywali...
Ślub naturalnie miał dawać proboszcz nasz staruszek, a że mu niesłychanie zgoda na sercu leżała, pod pozorem examinu przedślubnego, pojechał do Myzy, gdzie rzadko bardzo gościł. Znał te panie z kościoła i konfesyonału, lecz gdy one nawykłe do księży perfumowanych, jakoś kwaśno go przyjmowały, z ukosa poglądając na wyszarzaną sutannę — dał im pokój.
Pomimo tego na tydzień przed uroczystością, po ostatniéj zapowiedzi, wózek proboszcza zatoczył się przed dworem w Myzie. Już przez okno panna Domicella go poznała i sama nie mając ochoty nudzić się (jak mówiła) z prostym księdzem, nie umiejącym po francuzku, wysłała matkę do niego...
Przyjęto go, jak się przyjmuje natręta, którego grzeczność nie dozwala odepchnąć... wyszła Zębowska napuszona, roztargniona, z góry spoglądając na księżynę, który na to bynajmniéj nie zważał.
Ona go traktowała jako coś niższego, on ją jako owieczkę, która z drogi się zbłąkała.
Po wstępnych kilku słowach, ksiądz przystąpił do rzeczy.
— Jest moim obowiązkiem kapłańskim — odezwał się, korzystać z każdéj okoliczności, by między mojémi parafianami zgodę krzewić i miłość braterską... W. pani dobrodziejce wiadomo, że Śniehotowie z sobą są, jak pies z kotem...
— Mój księżuniu — przerwała Zębowska — co tam o tém mówić, kiedy przyszły mój zięć, pan Jan, powiada, że to samozwaniec...
— Jako żywo — odparł ksiądz — on go nie widział od dziecka. Byłoby świętém dziełem, dobréj wróżby dla przyszłéj żony pana Jana, aby na mężu swym zgodę wymogła...
— A! dajże nam z tém święty pokój! — ofuknęła Zębowska — także ci się zachciało, żebyśmy my... wdawały się w te za wikłane sprawy — a co to do nas należy?...
— Pan Bóg by błogosławił — duszycz... rozpoczął ksiądz; chciał powiedziéć wedle zwyczaju: duszyczko droga, ale mars na twarzy jéjmości usta mu zamknął. Pan Bóg by błogosławił — poprawił się... i westchnął.
Zębowska chodziła po pokoju, złotem piórkiem dłubiąc w zębach, i naśladując ruchy księżnéj pani, a na księdza prawie nie zwracając uwagi. Proboszcz umilkł.
Gospodyni ciągle używała przechadzki zamyślona, na ostatek stanęła przed proboszczem.
— Gdzie to słychana rzecz — mój księżuniu — rzekła — żeby się duchowieństwo w takie sprawy wdawało? Pozwól bo sobie jegomość powiedziéć, że to jest niestosowne... Ja księdza przy ołtarzu i w zakrystyi znam, ale żeby mi miał rady dawać...
Ruszyła ramionami, staruszek podniósł głowę, posłuchał z uwagą, litościwym wyrazem twarz mu się dziwnie ubłogosławiła. Milczał... lecz ruszył się do wstania.
— Ja moje owieczki — rzekł powolnie i łagodnie — znam u ołtarza i wszędzie, gdzie się spotkam z niemi, bo nigdy kapłanem i księdzem być nie przestaję. Powiedziałem, co mi kazało sumienie... a zatém, gdy się to wydaje niewłaściwém i — zbyteczném — niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Pani Zębowska, która się może spodziewała i gotowała do rozprawy innéj, a w niéj chciała swą edukacyą i wyższość okazać, zmięszała się nieco, widząc się tak summaryjnie odprawioną, kilka kroków postąpiła za staruszkiem, jakby chcąc go przeprosić, wstrzymała się w progu i dała wynijść i odjechać.
Zaledwie się wysunął, z bokówki wybiegła panna Domicella, nieubrana, z włosami rozpuszczonemi, w trzewikach przydeptanych, bo tak najlepiéj lubiła chodzić, gdy się nie stroiła do gości — i równie poruszona jak matka, z ruchem groźnym na drzwi wskazała.
— Także mi nauczyciel! pilnowałby swojego nosa! — zawołała gniewnie. Ale to tak tego starowinę zepsuli, że już sobie co chce pozwala... Żebyśmy my miały wdawać się w te rzeczy!...
Obie kobiéty zapérzyły się; miały na cały wieczór o czém rozprawiać. Usposobienie względém pana Andrzeja było najnieprzyjażniejsze i przez wpływ Jana i przez urazę ku niemu, iż położonym w nim nie odpowiedział nadziejom.
Nadszedł nareszcie dzień ślubu... w obu dworach raczéj — dzień sądny, niż radosny. Panna płakała i mdlała, stary małżonek się gniewał, wszystko się nie szykowało, gości wielu z różnych względów i powodów odmówiło... Wesele, które miało być huczne, obiecywało się być kwaśném. — Ponieważ proboszcz chciał i nie można było od niego wymagać, aby ślub dawał w domu, ogromna liczba ciekawych zebrała się w drewnianym kościółku Bereźnickim, aby widziéć niedobraną parę. Wiele osób co na weselu być odmówiło, kryło się po kątkach kościoła, aby zobaczyć Śniehotę, z trzecią żoną idącego do ślubu...
Rzadki téż to był wypadek tylokrotnie powtarzanego małżeństwa, a pobożniejsi ślub ten uważali za świętokradzki niemal i sprośny.
Spoglądano téż na pannę i matkę jéj z pewnym rodzajem politowania i niemal pogardy, że się dla mizernego grosza ważyły na związek z człowiekiem tak złéj sławy... i tak widocznie dotkniętym palcem Bożym. Kobiéty, jakby czuły, co się koło nich działo, wielką dumą i napuszeniem odpłacały tłumowi. Śniehota, nie mogąc być młodszym, starał się przynajmniéj wystąpić świetnie i przybrał się w najparadniejsze suknie, w najdroższe klejnoty swe.
Całe to wesele, które chciał przepyszném uczynić, było rodzajem desperackiego i nierozważnego urągania się losowi. Na odłużony już Rozwadów, pożyczono jeszcze, nabrano u lichwiarzy, bez nadziei i widoku oddania długów. Śniehota rachował może na kuferek pani Zębowskiéj, o którym różnie mówiono; zresztą niebardzo sobie zdawał sprawę z tego, co czynił... brnął po desperacku...
Od czasu przybycia Andrzeja do Pobereża, gorączka jakaś opanowała brata. Było widoczném, że odgrażając się na niego, unikał wszakże spotkania z nim. Nie bywał nawet w kościele, ani w miasteczku, aby się z nim nie zetknąć. Czasami oczy jego wylękłe, gdy się nierozpoznana zbliżała postać, zdawały ze strachem odgadywać w niéj tego brata...
Ale że Andrzéj téż nie szukał go, stało się, że się wcale nie widzieli. Do dworu w Pobereżu ten i ów, szczególniéj Ozorowicz, przywozili wszystkie plotki z sąsiedztwa. Był więc spokojny, jego mieszkaniec uwiadomionym o wszystkiém, o zaręczynach, o dniu wesela...
Na kilka godzin przed ślubem, gdy już mieszczaństwo Bereźnickie, szlachta okoliczna, budnicy — zapełniali prawie przystrojony kościółek, a ksiądz staruszek w zakrystyi się modlił, sposobiąc do błogosławieństwa, wóz węgierski zajechał do najlepszéj w rynku gospody i z niego wysiadł dorodny mężczyzna, pięknie strojny, w którym się raczéj domyślano, niż poznano Andrzeja Śniehotę.
Nie przybył tu wypadkiem, bo widać było, po piękném ubraniu, kołpaku, płaszczu z rysiami, butach czerwonych i dwóch dworzanach także strojnych i szarawarowych, że się na tę uroczystość gotował. Wysiadłszy przed gospodą — Andrzéj ze swymi przybocznymi poszedł zaraz ku kościółkowi. Zrobiono mu, gdy wchodził, nieco miejsca, zaczęto szeptać, oglądać się, stawać na palcach, aby go zobaczyć... lecz, że w kościele było pełno, musiał przy kropielnicy u słupa stanąć, bo daléj cisnąć się nie chciał.
Prawie w téjże chwili usłyszano klaskanie z bata i powozy państwa młodych ukazały się na gościńcu. Ruch się zrobił w kościółku, a choć organy milczały jeszcze, musiano dać sygnał kalikującemu, bo miechy sapać zaczęły. Organista zakasawszy poły, siadł z palcami nastawionemi, aby w chwili wnijścia palnąć huczną introdukcyą.
Ukazała się naprzód we drzwiach, cała w bieli, w zasłonie i wianku, krasą młodzieńczą ozdobna, panna młoda, z minką pogardliwą, brwiami zmarszczonemi, wargą wydętą... Za nią szedł w atłasach i aksamitach, głowa do góry, czapka na szabli, ze spinką brylantową pod szyją, żółto blady pan nie-młody, którego dwie drużki niedorosłe i zziębłe prowadziły. U kropielnicy należało wziąść święconéj wody i przeżegnać się. Śniehota się odwrócił, rękę wyciągnął, wzrok jego padł niespodzianie na stojącego poważnie u kropielnicy, nieznajomego mężczyznę — ręka opadła, trupia bladość okryła mu twarz... zdało się, iż zemdleje i runie, bo się zachwiał na nogach. Przestraszone drużki chwyciły go pod ręce, chcąc pociągnąć za sobą, lecz wzrok Jana utkwił w nieznajomym człowieku z taką siłą, z takiém natężeniem, oderwać się nie mogąc od niego — iż chwilę jakąś musiał się cały orszak cisnący do drzwi wtrzymać, zaczęto szeptać, nie wiedziano co robić... Panna młoda stała już u wielkiego ołtarza, a Śniehoty nie było... Wypadek ten zniecierpliwił ją, przestraszył, rozgniewał... Lecz organy huczały już, a Śniehota, opamiętawszy się, choć niepewnym krokiem, słaniając, zdążył z dróżkami do ołtarza.
W chwili spotkania się tych oczów, które kilkadziesiąt lat nie widziały się, a raz ostatni wrzące gniewem rozstały — w Janie widać było gniew prawie do wściekłości podniesiony, w Andrzeju spokój i przebaczenie, a bardziéj prośbę i błaganie, aby jemu przebaczono; choć on skrzywdzonym się mógł nazwać. — Nie zmięszał się wcale Andrzéj, zwrócił potém ku ołtarzowi, zadumał i zdawał modlić po cichu.
Ten krótki epizod nie uszedł oka przytomnych, w czasie ślubu opowiadano już o nim po cichu... Jan, który do ołtarza się spóźnił i ukarany został ostrém, mściwém niemal wejrzeniem przyszłéj żony, tak był jeszcze przejęty swą przygodą, którą za zasadzkę umyślną poczytywał, iż przy samym obrzędzie zapominał się, i ledwie sakramentalną umiał za kapłanem powtórzyć przysięgę. Ta postawa jego, któréj przyczynę nie wszyscy wiedzieli, uważaną była za złą wróżbę — matka płakała... pannie młodéj paliły się oczy... Proboszcz z obowiązku wystąpił z przemową, któréj mało kto słuchał... Oprócz tego, co się w niéj zwykło zawsze mieścić ogólnemi wyrazy, przypomniał pierwsze obowiązki chrześcijanina — miłość, zgodę, — spokój ducha, wzajemne uraz przebaczenie...
Obu młodym małżonkom obrzęd wydał się wiekiem — ale, jak na świecie wszystko — skończył się i organ grał hymn wesela, a małżonkowie razem wychodzili ze świątyni. Śniehota znowu się miał zatrzymać u kropielnicy i trwoga a razem gniew całym wstrząsnęły. Zdala już rzucił okiem ku miejscu, gdzie stał ten, którego poznał po nienawiści, jaką dlań uczuł... — sądził, że go tam nie znajdzie. Nieznajomy stał na swém miejscu nieruchomy, spokojny, z obliczem jasném. Śniehota oczy spuścił, by go niewidziéć, i nie widział, ale czuł wejrzenie jego na sobie. Zrobiło mu się gorąco, słabo, krew zaszumiała w piersiach; czuł, jak mu prądami żarzącemi podstępowała do głowy, zalewała mózg, zamykała słuch, zasłaniała oczy, — muzyka kościelna zmieniła się we wrzawę straszliwą, w śmiech urągania, w świst szyderstwa... czuł, jak mu z dłoni wymykała się ręka żony — a potém, ciemności okryły wszystko — i nie słyszał nic, nie widział nic.
We drzwiach kościelnych tłum się ściskał, ratując pana młodego, który zachwiawszy się, padł u saméj kropielnicy na podłogę. Krzykiem rozległa się spokojna świątyńka wiejska, rzucili się bliżsi, chwytając omdlałego... panna młoda przerażona omało nie padła także, i ledwie przez matkę podtrzymana, chwyciwszy słup, potrafiła ustać na nogach. Śniehota był nieprzytomny i skostniały, wyniesiono go na podwórze, spodziewając się, iż otrzeźwi powietrze — lecz to nic nie pomogło... Musiano co najspieszniéj słać po cyrulika, który się szczęściem znalazł za cmentarzem i zaniesionemu na plebanją, natychmiast krew puścił.
Cały przybór do wesela, goście zebrani, wszystko się rozproszyło, nie wiedząc jeszcze, czy obrzęd poczęty radośnie, smutnie się nie zakończy. Nie było najmniejszego widoku, aby omdlały, a raczéj uderzony krwią Śniehota, mógł dnia tego gości przyjmować. — Ci więc, co do Rozwadowa jechać nie chcieli, rozeszli się po miasteczku, a chorego tymczasowo przeniesiono na jego żądanie, bo na plebanji zostać nie chciał, do domu najbliższego mieszczanina. Zębowska i żona, któréj obowiązkiem było nie odstępować męża, powlokły się gniewne i zrozpaczone za Śniehotą, — lecz, wszedłszy do dworku, Domicella, natychmiast osobny pokój sobie znalazła i w nim narzekać, płakać i przeklinać poczęła... Na męża ani patrzéć nie chciała... Małżeństwo pod okropną dla niéj zaczynało się wróżbą, a nieszczęście, co ją dotknęło, nie do łez ją, ale do gniewu, na samę siebie i na matkę pobudzało.
Tymczasem Śniehota leżał wprawdzie, odzyskawszy zmysły i mowę, ale osłabły tak, iż ani się poruszyć, ani głośniéj mógł przemówić. Widząc się osamotnionym, bo jeden tylko ksiądz był przy nim, rzucał oczyma, czy żony nie zobaczy, czy jéj wnijścia nie doczeka — napróżno... Matka ją namawiała, aby dla oczu ludzkich szła choć na chwilę; odpowiadała jéj, tupiąc nogami i strzepując rękoma, gniewna coraz bardziéj.
W Rozwadowie czekano z ucztą napróżno, gdy chłopak konno przybiegł z wiadomością: iż pan od ślubu odchodząc, padł rażony, i niewiadomo, czy żyć będzie. Zębowska z córką, widząc iż jéj nie skłoni do powolności, — pożegnawszy Śniehotę i wytłumaczywszy mu, iż Domcia z przestrachu zasłabła, wyjechała z nią — do Myzy. Mocno nalegał mąż, aby do niego wprost się udały do Rozwadowa, lecz Domcia się oparła. Trzeba prawdę przyznać, iż z przyjaciół Śniehoty, kilku go nie opuściło, pozostali na wszelki ewent w miasteczku. Piętka wniósł, aby pójść do gospody, tam coś przetrącić i czém się zakropić. Było to w porządku rzeczy, bo każdy się na uczty weselne gotując, żołądek miał próżny, głód dolegał. U tak zwanego Dąbrowickiego znalazł się pewnie miód niczego wcale i śledzie. Napytano chléb razowy, obwarzanki i ogórki, usmażono jajecznicy, w któréj tylko parę jaj było nie pierwszéj świeżości i towarzystwo całe, gwarząc o okropnym wypadku, posiliło się, podpiło, a potém siana sobie kazawszy nasłać, legło spoczywać...
Następnego dnia dowiedziano się, że skutkiem energicznego charakteru Śniehoty, który nawet chorobę chwilowo zwyciężył, polepszenie było bardzo znaczne. Spodziewano się, iż za dni parę, choć osłabiony będzie mógł przejechać do Rozwadowa. Był już zupełnie przytomnym, wydawał rozkazy, do dnia wysłał do żony, dowiedziéć się o jéj zdrowie i usilnie prosić, by do niego przyjechała. W Myzie cała noc spłynęła na sprzeczce między matką a córką, która nad ranem doszła do takiego rozdrażnienia, iż jedna i druga zamknęły się w osobnych pokojach i nie chciały się widziéć na oczy. Domicella wyrzucała matce, że ją uczyniła nieszczęśliwą, matka dowodziła, że jéj wcale nie zmuszała i t. p.
Posłaniec z Bereźnicy ledwie się mógł dostukać do nich, bo po płaczu i gniewach, pospały się nad ranem. Odpisała po naradzie z córką Zębowska, że Domcia chora, ale jak tylko sił nabierze, przybędzie do Rozwadowa. Na siłach ciała wprawdzie Domci nie zbywało, bo na sobie całe ślubne ubranie w sztuki podarła, a atłas był gruby i mocny, — lecz z siłami ducha źle było w istocie. Rozprzężone były i rozbite... Cały dzień smutne, spłakane, chodziły po dworku, stękając i narzekając; ku wieczorowi dopiero wspólny interes, potrzeba wzajemnéj narady, zbliżyły córkę do matki. Z Bereźnicy przyszły pocieszające wiadomości, że pan Jan miał się lepiéj, i że pojutrze chce być w Rozwadowie, gdzie prosi, by żona czekała na niego. Nie opierała się już po namyśle jéjmość młoda, zmiarkowawszy, iż przecie objąć dom, do którego pewnych praw nabyła, miała obowiązek na wszelki wypadek. A nuż by zmarł Śniehota?...
Następny dzień spokojniéj rachowano możliwe ewentualności i postanowiono, bądź co bądź, nie zwlekać z tą podróżą. Jakoż zadysponowano konie i dwie panie siadły milczące, — aby się przenieść do Rozwadowa. Tu, nie było jeszcze Śniehoty; służba czekała; weszły rozglądając sic po pustce, a nikt się nie domyślił młodéj pani w progu powitać, według starodawnego zwyczaju, chlebem, solą i cukrem. Klucznica przypomniała sobie zapóźno ten obowiązek i nadbiegła z półmiskiem, gdy już obie kobiéty siedziały w bawialnéj izbie u komina, milczące, smutnie się rozglądając po domu, który, mimo przystrojenia, pustką czuć było.


IX.

Cisza panowała we dworze, służba czekająca na pana, którego się co chwila spodziewano, cała się zgromadziła w dziedzińcu i ganku. Dwie panie przybyłe nie śmiały same rozpatrywać się bardzo w przyległych pokojach, na które tylko pobieżnie, uchyliwszy drzwi, ostrożnie — okiem rzuciły. — Pani Zębowska siedziała w krześle, grzejąc się, młoda pani przechadzała zwolna; niekiedy stając przed zwierciadłem, przypatrywała się rumianéj twarzyczce i czarnym swym oczom, — zdając się dziwić, że z temi wdziękami była zmuszoną wydać się za takiego starego grzyba. Tém imieniem zawczasu nauczyła się zwać swojego małżonka, napawając szczególném uczuciem zemsty, którą miała wywrzéć na niego, za to, że się śmiał z nią żenić. Od wypadku w kościele jeszcze się jéj stał nieznośniejszym. Matka musiała ją w narzekaniach powściągać co chwila.
Z drugiego pokoju obok, drzwi szklanne wychodziły na ogród. Na zimę ich nie zatarasowano, gdyż tamtędy bliższa była z folwarkiem komunikacya. Właśnie pani Śniehotowa patrzała w tę stronę, gdy za szybami drzwi ukazała się postać dziwna, zaglądająca do środka. Była to stara żebraczka, w płachtach i chustach, z kijem w ręku, przygarbiona, a zdająca się znać doskonale rozporządzenie domu, bo po chwili namysłu pokręciła klamką i — śmiało, krokiem wolnym weszła do drugiego pokoju — co Domkę obruszyło. Było to zuchwalstwo niesłychane, popełnione z taką zimną krwią i śmiałością, że z brwią namarszczoną patrząca na to młoda pani, oniemiała. Żebraczka drzwi za sobą zamknąwszy, nie zmięszana wcale, wsunęła się powoli na próg, dwie izby dzielący, stanęła i zaczęła rozpatrywać w Śniehotowéj, od stóp do głów ją oczyma mierząc.
Odwróciła się na szelest Zębowska i obruszona zawołała:
— A nie pójdziesz precz! co to znaczy?! A ty tu czego?! Stać na dworze, kiedyś przyszła za jałmużną...
— Nie krzycz-no, jéjmościuniu, — spokojnie odpowiedziała żebraczka — ja tu nie za jałmużną przyszła, ale was zobaczyć... Jam tutejsza! Ja tu znam wszystkie kąty, bom ja tu bywała, o! o!..
Zaczęła się śmiać dziwnie, kobiéty spojrzały po sobie.
— Chciałam was tu pozdrowić — mówiła daléj, — ta i powinszować młodéj jéjmości, bo to niema, jak pójść za starego!... Nasz pan — dobry człek, tylko niecierpliwy... Ja jego dobrze znam, nim się jeszcze ożenił, jak chłopcem był. Wówczas ja byłam młoda i ładna, choć nie tak, jak jéjmość, a no niczego, kiedy panicze się aż o mnie mało nie pozabijali... — A no — tak! jak Bóg miły... Ten, którego ja lubiłam, poszedł w świat, a ten, com go niecierpiała, temum musiała służyć, bo siekli i bili, i morzyli głodem... Niech-że się zaprze tego, wydał mnie potém za mąż. Tać nie czyj, tylko jego syn, Matwiéj...
I rozśmiała się znowu.
— At! co to tam dziwnego! po dworach nie takie rzeczy się dzieją... Późniéj się pan téż ożenił, jak mnie się pozbył; dobrą żonę miał piérwszą, co po tém? taka była dobra, że mu się dała zamęczyć; ta i dzieci pomarły. Druga była rozumniejsza... a no się zagryzła z nudy, bo ją za próg nie puszczał. Z téj było troje, niebożątek... ale to pan Bóg wiedział, dla czego wziął do swéj chwały...
Takie to dzieje — jéjmościuniu, takie! A teraz wy tu przyszli królować na tych mogiłkach... Czemu nie?? tylko go ostro weźcie w ręce, a zapłaćcie mu i za mnie, i za brata, i za dwie żony, i za ojca! Toć to musi być, że was pan Bóg na to przeznaczył, a nie na taką biédę, jak nas.
Ja umyślnie się tu przywlokłam, póki jego niéma, aby wam powinszować i radę dać... żebyście byli szczęśliwi. Albo się to on nie dosyć najadł ludzi, przecie czas, aby jego zjedli. Cha! cha!...
Oniemiałe kobiéty słuchały, same nie wiedząc, co począć. Domka bladła i czerwieniała, Zębowska łamała ręce, a żebraczka, widząc to, wcale się nie poruszała i ciągnęła daléj najspokojniéj w świecie, oparłszy się plecami o ścianę:
— Stary gach! stary gach! — ciągnęła daléj, przypatrując się Domce, — wybrał sobie smaczny kąsek! Ma gust pan Śniehota... No — jaka tam ja była, nie wiem, ludzie mówili niczego... Druga żonka, co ja plotę — piérwsza, boć to ja się tak nie nazywałam — toć piérwsza też była piękna, a oczki miała takie, co się płakać zdawały, choć się śmiała, drobne to było i wątłe. I zwiędła téż prędko. Druga krzepka i silna, dorodna, z nim wyschła na szczapę. Z wami tego nie będzie, teraz czas jemu schnąć, jęczéć i patrzéć, jak wy będziecie rozkwitać — i ginąć, ta mrzéć jemu...
Ręką poprawiła chustkę, spojrzała z uśmiechem na Domkę, ukłoniła się, podniosła wlokące łachmany i zwróciwszy znowu ku drzwiom szklannym, wyszła niemi powoli, zamykając je silnie za sobą.
Córka spojrzała na matkę i padła na krzesło.
Nieme były obie — płakały.
— Na Boga — ja nie chcę, ja nie mogę tu pozostać, ani znać tego człowieka, ani z nim żyć — jedźmy nazad do Myzy, uciekajmy! Ten ślub nie ważny — ja go nie chce! — krzyknęła Domka po oddaleniu się żebraczki. Matka szybko łzy otarła.
— Cicho byś była — odezwała się — no, cóż tak osobliwszego w tém wszystkiem, że miał dwie żony, o czém przecie wiedziałaś? A co ta głupia baba plotła, cóż to tam tak strasznego znowu? Teraz, kiedy się już tyle nacierpiało, tracić całą korzyść z tego, gdzie rozum? Człek stary, chory, apoplexyą już raz miał. Dalipan, myślałam, że będziesz miała więcéj rozumu! Z nim długo żyć nie będziesz, albo i cale nie. Rumiankiem go poić, nie takie to straszne, póki testamentu nie napisze...
Ramionami ruszywszy Zębowska, chustką się obwinęła i siadła.
— To, z czego by się cieszyć trzeba, ciebie dopiero do desperacyi doprowadza!
Tém rozumowaniem, nie mającém wielkiego ciągu, ale pojętném dla Domki, matka jéj zamknęła usta. Po namyśle, jeszcze Zębowska, patrząc w komin, dodała:
— Albo to ja nie wiem. Słyszałam, jak doktor z Warszawy sprowadzony, mówił, o starym księciu, raz apoplexya to jeszcze nic, — drugi raz, już jakby na podzwonne dali; a za trzecim, posyłaj po trumnę... Jemu nie długo, a przecież na Rozwadowie ci lepiéj będzie, niż na téj Myzie, jak figa; trzy chłopy i dziesięć morgów w rękę. Tfu!
— A jakież ja mieć będę prawo do Rozwadowa?
— Zostaw to mnie — odezwała się żywo Zębowska. Także by téż warto było iść za podwójnego wdowca, pannie z wianuszkiem, żeby jéj majątku nie zapisał. Tego nikt nie widział na świecie. Już, żeby najgorzéj to choć dożywocie...
Domka ze wzgardą zżymnęła się na — dożywocie.
— Niech tylko przyjedzie, zobaczysz, — mówiła Zębowska — ja go sama wezmę w kuratelę. Nie trzeba go na chwilę odstępować, a musimy do tego doprowadzić, żeby rozporządzenie zrobił. Ozorowicz dawniéj u mnie bywał, poszlę po niego i umizgnę się, a jego tu nasadziemy do testamentu. Ale to trzeba z krédką i z główką, żeby starego nie nastraszyć, albo nie pogniewać, bo by nam gotów gęgnąć, nim będzie czarno na białém.
Z roztargnieniem słuchała córka tych macierzyńskich nauk jeszcze, gdy w dziedzińcu dał się słyszéć ruch, — sługa wbiegł oznajmić, że pana wiozą; Zębowska wyszła sama na ganek przeciw niemu i po chwilce, wniesiono na pół, raczéj niż wprowadzono, Śniehotę bladego, zdyszanego, zmęczonego podrożą, którego natychmiast trzeba było posadzić w fotelu... aby wypoczął i przyszedł do siebie. Z progu rzucił on okiem na Domkę, stojącą naprzeciw z twarzą chmurną... ale nie powiedzieli do siebie ni słowa...
Sługom kazano wyjść zaraz i pilnować, aby we dworze było cicho; troskliwa o zięcia jéjmość, korzystając z jego bezsilności, zagarnęła pod swe panowanie dom i sługi. Śniehota nie odzywał się, ani przeczył, znający go jednak lepiéj, byli by postrzegli na jego twarzy oznaki gniewu i niecierpliwości, z którą się tylko obawiał wybuchnąć.
Domka ani się doń zbliżyła... oglądał się ku niéj napróżno, siedziała w oknie chmurna i znudzona...
Ku wieczorowi dopiéro Śniehota, który się zdawał wysiłki robić nadzwyczajne, aby odzyskać moc nad sobą i siłę — począł dawać oznaki, że mu się polepszyło.
Najpierwszém było, iż żonie kazał usiąść przy sobie — matka napróżno mrugała. Domka mu odmówiła téj łaski.
— E! tych tam czułości znowu nie potrzeba — odezwała się — niech no jegomość będzie zdrów... albo to miła rzecz koło chorego siedziéć...
Śniehota spuścił oczy tylko...
Matka starała się to naprawić.
— Domka to czyni z troskliwości o wasze zdrowie — bo istotnie potrzebujesz spokojności...
Mąż się nie odezwał... Na noc zostawiono mu cyrulika, a dwie kobiéty na przeciwko się ulokowały. Tak się rozpoczęło małżeńskie pożycie dziedzica Rozwadowa... Nazajutrz baczna na wszystko pani Zębowska, potajemnie z kartką pchnęła do Ozorowicza, bo się jéj zdawało, że około Sniehoty jest bardzo nie dobrze... Układała plany, jak ma chodzić około niego i około córki interesu. Wszystko to jednak robiło się o rzecz nadzwyczajną, niespodziewaną, niesłychaną. Drugiego dnia rano, cyrulikowi dawszy w kark, Śniehota się ubrał i wstał. Chwiał się na nogach, był jak pijany jeszcze, ale chodził i silą woli ogromną, chorobę zmógł.
Gdy o tém dano znać Zębowskiéj, poleciała do niego, chcąc go gwałtem położyć do łóżka, ale stary ani jéj odpowiedział nawet.
Żelazny człek rozpoczął gospodarstwo od tego, że wysłuchawszy raportów swoich donosicieli, kucharzowi, dwom chłopcom i jednemu woźnicy, którzy wyszczerbili zapasy na ucztę weselną zgotowane, i podchwycili coś butelek, kazał dać po dwadzieścia batów...
Klucznica na folwarku, posłyszawszy o tém, ucieszyła się — chwalić Boga, to już pan wyzdrowieje! rzekła. A lepiéj dla nas wszystkich, żeby on tu rządził, niż ta młoda pawica, co tak się roztacza tu, że na nikogo ani spójrzy, ani słowa nie powié!!
Drugim aktem pana Śniehoty było, że po obiedzie, siadłszy przy Zębowskiéj, odezwał się do niéj chłodno:
— Bardzo jestem acani dobrodziéjce wdzięczen za jéj trudy... ale żeby to jéj nie szkodziło, i żeby na tém gospodarstwo w Myzie nie cierpiało... My tu sobie z Domką już rady damy... niech jéjmość dobrodziéjka do domu zajrzy... Ludzie, aby ich z oka spuścić... to wiadomo... kradną.
Zamilkła Zębowska — wahając się chwile, czy wybuchnąć z wymówkami za niewdzięczność i taką odprawę, czy pomiarkować się i dyssymulować, aby ze starym nie zrywać. Drugi środek znać musiała za lepszy poczytać, gdyż nic zrazu nie odpowiedziała.
— Ja już i tak dziś wybierałam się do Myzy zajrzéć, — odpowiedziała po namyśle — ale... widzisz, kochany zięciu, trzeba z początku mieć wzgląd na Domkę, żeby jéj zrazu tęskno i obco tu nie było...
Śniehota głową pokiwał tylko, — kobiéty poszły z sobą poszeptać w kątku, a młoda pani która zrazu chciała uciekać, po namyśle — nic już nie miała przeciwko temu, żeby matka odjechała.
Zębowska, usłyszawszy to, a przypisując sobie tu rolę główną, urażona na córkę, odwróciła się szybko, kazała konie zaprzęgać i nawet nie żegnając się, zagniewana wyjechała, poprzysięgając, że nie wróci, aż ją córka prosić o to będzie musiała.
— Zobaczymy — wołała w gniewie, odjeżdżając, — zobaczymy, jak sobie ta głupia gęś da rady. Dobrze. Zobaczymy! niech poprobuje. Ale jeżeli do Myzy ucieknie, to jéj dalipan drzwi zamknę przed nosem. A, kiedy już tak — to tak!
Pojechała gniewna do domu kasyerowa, położyła się do łóżka, leżała w nim z głową związaną, dzień i dwa, czekając córki lub posłańca, ale żadnéj z tamtąd nie było wieści. Nie dopominano się o nią wcale. Od ludzi wiedziała tylko, że Śniehota się miał lepiéj. Tydzień jeden upłynął, drugi rozpoczął, Zębowska zaczynała być już niespokojną — co się tam dzieje. Zarówno miłość macierzyńska, bo po swojemu córkę kochała, jak chęć rządzenia się, pchały ją do Rozwadowa.
Po namyśle jednak napisała do córki, dowiadując się o nią i męża, i otrzymała odpowiedź, iż jegomości było lepiéj, a ona sama była zdrową. Nie zapraszano jéj wcale.
Tymczasem Ozorowicz, który kartkę od pani Zębowskiéj odebrawszy i wiedząc, że ona jest w domu, zjawił się jednego przedobiedzia, właśnie gdy na obiad nie było nic, oprócz jajecznicy i grochówki. Trzeba było na gwałt kurę zabić, aby mu — jak mówiła pani — gębę zatkać.
Ozorowicz przybywał zawsze głodny i spragniony. Flaszkę z wódką gdy postawiono, nie było już co o nią potém pytać. Pił, aby się pokrzepić, aby ochłodzić, aby rozgrzać, na jednę nogę, na drugę, dla trójcy, dla parzystéj liczby, dla konkokcyi, dla humoru, za zdrowie, dla robaka, ale pił, póki tylko było co pić. O interesie z nim mówić na czczo nie było podobna, myśl mu się dopiero wyjaśniła, gdy się z kieliszkiem zobaczył.
Zębowska teraz w zupełnie odmienném położeniu, nie mogła się zajmować czynnie testamentem, tylko napomknęła prawnikowi, iż powinienby „bośmy wszyscy śmiertelni“ nakłonić Śniehotę, żeby téż przecie majątkiem rozporządził. Nadmieniła przy tém, że kto już raz miał apoplexyjkę...
— Moja mościa dobrodziéjko, — rzekł Ozorowicz — to wszystko prawda — ale ze Śniehotą tym, nie łatwa sprawa. Jego i apoplexya nie weźmie i prawnik nie namówi, i żona nie okulbaczy — i matka żonina nie zdurzy... Jego trzeba znać, to twardy kęs do zgryzienia.
Zębowskiéj po kilku dniach samotnego rozmyślania, Ozorowicz, mimo że wódkę od niego mocno czuć było, prawie miłym się stał gościem. Rozgadali się, zagrali po obiedzie parę pull maryasza, ale nic nie postanowiono. Prawnik miał to w zasadzie — iż śpiewać darmo, boli gardło, i dopóki nie widział dla siebie pewnych korzyści, do niczego się nie brał. Flaszkę wódki wypił, obiad zjadł, kawy potém jeszcze dostał i pojechał nic nie przyrzekłszy.
Co się działo w Rozwadowie, nikt nie wiedział. W końcu drugiego tygodnia, sprzykrzyło się i stęskniło Zębowskiéj. — A, co mi tam, pojadę, juściż mnie nie wypędzą, a będę na własne oczy widziała, co się tam dzieje.
Po obiedzie kazała koniom zajść — i ruszyła. Serce jéj mocno bić zaczęło, gdy dwór zobaczyła, w téj chwili odezwała się miłość prawdziwa dla dziecięcia — zwilżyły się oczy, żal się jéj go zrobiło — Domki rzuconéj tak na pastwę staremu Minotaurowi.
W ganku nie było nikogo, nie wyszedł nikt na przywitanie. Zdawało się jéj, że ktoś wyjrzał z za szyb i że to była Domka, ale nie wybiegła do niéj. Dopiero w pokoju gościnnym spotkała ją córka. Wcale nie zbladła, ani spłakana, ani zbiedzona, ze spokojną twarzą. Uściskały się. — Dała znak gospodyni, aby mówić po cichu, bo mąż spał po obiedzie. Poszły razem do pokoju młodéj pani.
— A cóż? a cóż? — zaczęła matka — no — jakże? co się u was dzieje? jak ty z nim?
— Co ma być? — odparła Domka, wstrząsnąwszy pięknemi ramionami — co ma być? Juściżem ja wiedziała po co tu jadę, że tu żadnego szczęścia mieć nie mogę. Trudno ze starym grzybem, — a no — po téj chorobie, choć się zrazu ruszał i chciał wszystko wziąść w ręce; spowolniał — a ja — co mogę, to robię, aby życie znośne było. Dosyć, że mnie słucha... klucze mi oddał.
To mówiąc, Domka zarumieniła się, zwycięzko spojrzawszy na matkę. Zębowska miała tę pociechę przekonać się, iż nauki jéj zdrowe w las nie poszły. Uścisnęła ją w milczeniu.
— Chwała panu Bogu! — rzekła — daléj już pójdzie, bo to ta pierwsza chwila najgorsza; jakby był górę wziął, już trudno potém się rewindykować.
Po chwili rozmowy cichéj, wyznała znowu Domka, iż się już wcale męża nie boi i że z nim sobie da rady. — Matka tedy przypomniała Ozorowicza i testament.
— Będzie na to czas — odezwała się młoda pani — on choć słaby, ale pociągnie. Z nim obcesowo nie można, a powoli to się zrobi... Tak się zdawała pewną siebie Domka, iż Zębowska już więcéj o to ją nie zagadywała. Ze swéj strony jéjmość chwaliła się śpiżarnią, zapasami, dostatkiem, który po maleńkich w Myzie przyborach gospodarskich, bardzo się jéj znacznym wydawał. Nie wiedziała wcale, jak stały istotnie interesa Rozwadowskie, bo o ich opłakanym stanie nie miała się jeszcze czasu dowiedziéć.
Gdy po śnie poobiednim zbudził się Śniehota i znać mu dano o przybyciu matki żony, pośpieszył zaraz na jéj powitanie. Niczém było dla Zębowskiéj widzenie córki na osobności, kamieniem probierczym być miało rozpatrzenie się, jak oni — z sobą byli... Przybyła jéj ta pociecha, iż się przekonała, że Domka nad mężem górę wzięła, i starym obracała, jak chciała — a był dla niéj powolnym w osobliwszy sposób. Czy choroba go tak zmieniła, czy miłość, czy zręczne z nim postępowanie, czy razem wszystko troje — domyśléć się nie umiała. — Chociaż wieczór był późny już, mróz ostry, nie wstrzymywano Zębowskiéj, aby przenocowała. Po kilkakroć stary Śniehota wracał do tego, jak to niebezpiecznie jest na ludzi się spuszczać, szczególnie w małém gospodarstwie. Ledwie się z krzesła ruszyła Zębowska, nawet bez myśli wyjazdu, zaczęto się z nią zaraz żegnać. Musiała więc wyjechać z sercem zakrwawioném, smutna — zdziwiona i nie dobrze rozumiejąc, co się tam działo z tą Domką, któréj teraz poznać nie mogła. W istocie młoda pani miała umysł spokojny, orzechy gryzła, chodząc; podśpiewywała, śmiała się, a o starym grzybie mówiła tak, jakby go już miała w kieszeni. Wszelkie owe przedślubne desperacye znikły; — pogodzona ze swym losem, młoda pani, przyznała się tylko matce do jednéj rzeczy:
— Aby stary pozdrowiał, powiozę go do Warszawy, tu na wsi niéma co robić — ludzi niéma!


X.

Gdy u kropielnicy w kościółku padał pan Jan Śniehota, nieznajomy stojący u słupa, rzucił się z innemi ratować go, był jednym z tych, co omdlałego wynieśli, lecz nim cyrulika sprowadzono, wysunął się nieznacznie — i zniknął.
Tegoż wieczora siedział w Pobereżu u siebie pan Andrzéj z założonemi rękoma, oczekując na wiadomość, którą mu z miasteczka przywieźć miano, i odetchnął gdy nareszcie od proboszcza odebrał karteczkę, że pan Jan miał się lepiéj i że mu, przynajmniéj teraz, żadne się nie zdawało grozić niebezpieczeństwo.
Z niepokojem potém dowiadywał się ciągle, co się działo w Rozwadowie. Blizkie sąsiedztwo dwóch folwarków; stosunki, jakie tam miała Hanka Hajdukówna, która się nieustannie miedzy Rozwadowem a Pobereżem włóczyła, i do pana Andrzeja z raportami przychodziła — ułatwiały dowiadywanie się to i bardzo szczegółowe doniesienia o tém, co się działo u Jana.
Ustał więc niepokój, który w początku okazywał Andrzéj, wróciło dawne jego regularne, smutne i odosobnione dosyć życie. Dom wprawdzie miał otwarty, przyjęcie w nim było bardzo sute i pańskie; ale charakter poważny gospodarza, dom ten czynił nie zbyt ponętnym. Gawiedź, co się najwięcéj włóczyć lubiła, tu mało znajdowała przyjemności, Andrzéj był małomówny, zbytniéj wesołości nie lubił, u niego się na wodzach zawsze trzymać było potrzeba. Gdy kto miarę przebrał, marszczył się i milczał.
Zabawą główną były konie i sprawy rycerskie. Wkrótce po okupieniu Rozwadowa, ludzie z tatarska poprzebierani, przypędzili cały tabun do Pobereża. Stajnie i szopy trzeba było dla stadniny oczyszczać i rozszérzać. Sam pan mocno się nią zajmował. Często pół dnia spędził około swoich ulubieńców. Oprócz tego ku wiośnie zaczęto żwawo się brać do restauracyi domu, a gdy śniegi topnieć zaczęły, słońce błysnęło, majstrowie posprowadzani już się około pustki krzątali.
W sąsiedztwie nie było mowy tylko o tém, a że pieniędzmi pan Andrzéj sypał, i nie żałował na nic, zrobiono mu reputacyą bogacza wielkiego. Piętka się na niego wściekał za to.
— Otóż to taka sprawiedliwość na świecie, — wykrzykiwał — ja, co bym powinien mieć, bo umiem używać, co mam żonę i dzieci, goły jestem, a taki truteń, sam jeden jak palec, mruk, co tylko swoje kobyły kocha, opływa we wszystko. Gdzieś na turecczyźnie rozbijał, bestya — czy co?
Sikora i Zawadzki potakiwali mu.
— Oh! oh! dorobić się uczciwym sposobem nie łatwo! my to wiemy najlepiéj. Musiał kawaler szarpnąć zakazanego owocu...
Pohoryło dowodził, że mu złe z oczów patrzało, bo się nigdy nie rozśmiał. — A już wierzcie mi, — dodawał — człowiek, co się nigdy nie śmieje, funta kłaków nie wart.
— No — i to przecie wiadomo, — konkludował Piętka — że swojego rodzonego brata, pokłóciwszy się o dziewczynę, o mało nie zdusił. Żeby ojciec nie przypadł, byłoby po nim. Prawda, że i Jasia nie tak wielka by była szkoda! Dał mu ojciec pro memoria na drogę boćkami, i puścił w świat, ale złe nigdy nie ginie. Jan-by marnie zczezł, a ten się jeszcze fortuny dochrapał. Kat go wié — może go bombizy na mahometanina przekabacili... i za to mu się te dostatki dostały, że się swojego Boga zaparł. Wszystko być może.
— Przecież w kościele bywa! — reflektował Pohoryło.
— A co mu tam! gotów taki człek i w meczecie i w synagodze.
Piętka był szczególniéj nań zajadły.
Z sąsiedztwa ten i ów zajeżdżał czasem do Pobereża, choćby dla tego, ażeby mieć potém o czém mówić. Ozorowicz, choć nie wielkie ciągnął korzyści z Pobereża, wścibiał się tam, a nuż się co nie trafi. Donosił i on, co się działo w Rozwadowie.
Wiosna już na dobre się rozpoczynała, na połowie domu pustéj, dach pobijano na nowo, i krokwie musiano téż w wielu miejscach odmieniać — gdy Ozorowicz raz z południa się przywlókł do Pobereża.
Pana Andrzeja nie było we dworze, opatrywał stado, miał więc czas, ciekawy zawsze prawnik, rozmówić się z cieślami i murarzami, nim gospodarz nadszedł; zobaczył kominki nowe przywiezione kędyś aż z krakowskiego, nagotowane kafle do pieców; stolarszczyznę, około któréj z Kolbuszowéj sprowadzeni pracowali majstrowie i powtarzał po cichu:
— Po pańsku! po pańsku!
Zaimponowało mu to. — Czy się żenić myśli, czy co? po co mu taki dom?...
Ta myśl o ożenieniu, swatowstwie i porękawiczném ewentualném, gdyby on mógł pośredniczyć, zdała mu się nader szczęśliwą. Zaczął nawet chodzić po głowie, czy panny na prędce nie znajdzie, — lecz w tém właśnie nadszedł pan Andrzéj.
— Jak się asindziéj masz?
— Zdrów do usług pańskich.
— Co słychać?
— Po staremu. Jedne tylko wiozę nowinę, pan Jan nam ucieka...
— A dokąd?
— Żona go sup specie jego choroby wiezie do doktorów, do Warszawy... prawdę mówiąc — dodał dowcipny Ozorowicz — jemu, jak jemu, ale jéjmości doktor potrzebny, bo z takim mężem niedołęgą...
— Daj pokój, przerwał Andrzéj, Jan młodszy o rok odemnie.
— A o dziesięć wygląda starszym, tak mi Boże dopomóż — dodał Ozorowicz. Co metryka pomoże, kiedy kości lamią!
— Więc wyjeżdżają? — zapytał gospodarz.
— Aaron zaręcza, że już wszelkie do podróży przygotowania poczynione... Zębowska, którą zostawują na Myzie, słyszę zła, na córkę i zięcia niewypowiedzianie, bo się jéj téż chciało do Warszawy, i w domu zięciowskim rej wodzić.
— Dajmy temu pokój — przerwał surowo pan Andrzéj — co nam do tego...
— Zapewne! zapewne — potwierdził prawnik — lecz, zawsze to rzecz ciekawa... co, gdzie i jak bliźni robią. Na podróż, mości dobrodzieju, w sekrecie na lichwę wysoką wzięto pieniędzy... Co to daléj będzie? bo długi, jak choroba; czas jakiś w ciele siedzi, potém wyrzuci na wierzch, owrzodzi, skanceruje i — dobije...
— Niech że Bóg broni, — rzekł Andrzéj.
Ozorowicz spojrzał zdziwiony.
— Albo téż to acan dobrodziéj, nieprzyjaciela swego tak bardzoby żałował? — zapytał.
— Nie zapominajcie, że ten nieprzyjaciel jest mi bratem — odezwał się Andrzéj, że choć on mi wrogiem, ja dlań nim nie jestem...
Rozśmiał się adwokat.
— Dobrze to mówić tak i generozyą świecić — rzekł — ale człek ma krew.
— Która, jak widzicie — ostyga! — dodał gospodarz. Dziś mi go żal tylko, urazy nie mam.
— A tam by w Rozwadowie jegomości w łyżce wody utopili, — mówił Ozorowicz — wiem, napewno. On sam, jéjmość, godna połowica... Zębowska téż. Zazdroszczą waszmości stada, domu, dostatku... wszystkiego.
Andrzéj ramionami ruszył, usiłując odwrócić rozmowę.
— A jakże tam pan Jan z żoną? — zagadnął.
Mirabilis bombarda Dei! — zawołał Ozorowicz... jak mówił... ale nie wiem kto... Jéjmość istotnie jest Mirabilissima... Rzucało się to, pluło, zdragało, nie chciało iść za starego, a jak poszła, od pierwszéj niemal chwili — siadła mu na kark i wio hot! ten utrapiony Jan... którego ludzie mieli za nieujeżdżonego, uszy położył i posłuszny rusza, gdzie mu każą. — Milczał Andrzéj, a prawnik, który się dobrał do flaszki i zakąski, coraz bardziéj ożywiając się, mówił.
— Jéjmość podobno nie wié i nie domyśla się stanu majątku, bo groszem szasta... jakby go kopano w Rozwadowie... Ruina za progiem stoi...
Tu objawiła się jaśniéj przyczyna, dla któréj Ozorowicz tak się wyrażał niechętnie o Rozwadowie i gospodarstwie w niém...
— Jedna jeszcze jest rzecz, któréj utaić nie mogę... Domka Zębowska, jeszcze gdy Śniehota projekta nie objawił, miała tam dojeżdżającego do niéj, młodego kauzyperdę... fuszera, mości dobrodzieju — Serebrnickiego... ale to chłopak ładny, rezolutny i, choć w głowie wróble mu się lęgną, koło kobiét chodzić umié... Znali się tedy, aż Zębowska mu dom wypowiedziała... bo się zlękła...
Teraz panie, Serebrnicki wypłynął w Rozwadowie, jako prawny konsyljarz jegomości. Mnie — mnie nie chciano. E! Ozorowicz stary opój, stara kufa... a tymczasem Ozorowicz po pijaku rozumniejszy, niż Serebrnicki, gdy trzeźwy, ale wąsiki ma do góry i oczko mu błyszczy, a usta się śmieją. Śniehota na to ślepy... a kto u niego najczęstszym gościem, najlepszym przyjacielem? — Serebrnicki...
Było napisano w księdze przeznaczeń, że mu ta żonka za tamte dwie zapłaci.
Andrzéj sucho przerwał:
— To są plotki.
— One się z palca nie ssą! — dodał Ozorowicz. Mówię, co słyszę, relata refero, a nie chcesz słuchać — retro, chowam do kieszeni — i — cicho licho...
Rozśmiał się i popił. Zaczęto mówić o czém inném. Jednakże parę razy zagadnął jeszcze o Jana Andrzéj zdaleka, nie dopuszczając tylko, aby sobie prawnik drwić z niego pozwalał.
Z innych téż źródeł potwierdzała się wiadomość o blizkim wyjeździć Jana Śniehoty do Warszawy. Dziwowano się powszechnie temu, że charakter jego tak nagle się zmienił, powtarzając przysłowie — kto się ożeni, ten się odmieni. Śniehota tak przykry w pożyciu dla dwóch żon, które stracił, Domce niedoświadczonéj, młodéj, dawał się prowadzić, jak chciała. — Zabierało się zrazu na graniczne spory i wojnę z bratem, dano jéj pokój, — kilka razy zajęto bydło na wypasach i wydano je sobie wzajemnie. O Andrzeju nigdy ani wspomnienia nie było w Rozwadowie.
W tydzień Aaron doniósł, iż Śniehotowie — wyjechali.
Zębowska została sama na Myzie, lamentując na córkę i zięcia. W Pobereżu tymczasem fabryka około dworu szła niesłychanie szybko i ta pustka, w któréj dusze czyścowe pokutowały pod postaciami łasic, szczurów i nietoperzy — przybierała cale inną postać. Pokoje przystrajano, jakby pan Andrzej assamble i reduty miał w nich dawać. Mówiono w sąsiedztwie, że do sufitu jeden pająk brylantowy sprowadzony z Warszawy, bajeczną summę miał kosztować.
— Ten człowiek ma gdzieś krocie w szkatułce, z któremi nie wié co robić, — mówili sąsiedzi.
Oprócz tego zaraz po ukończeniu i oschnięciu odnowionéj połowy, miano się zabrać do drugiéj, aby ją téż do lepszego przyprowadzić stanu.
Ciekawość coraz więcéj gości nasprowadzała do Pobereża, pojechał i Pohoryło, aby de visu módz o tych rzeczach mówić. Zdumiał się.
— Czy acan dobrodziéj myślisz tu bale wyprawiać? czy chcesz obywatelstwo zgromadzać — boć to bez myśli i celu nie jest? — zapytał.
— Nie mam żadnych projektów, ale chcę komuś dom po sobie porządny i schludny zostawić.
— Przebaczysz mi ciekawość! — dodał Pohoryło — wieśniak jestem; ażeby zostawić komu, trzeba mieć familją. Aby mieć familją, należałoby się ożenić.
Rozśmiał się smutnie Andrzéj.
— Już mi tu Ozorowicz, pięć panien swatał, szanowny sąsiedzie, — rzekł — ale kiedy z młodszego odemnie Jana dworowano, że się późno ożenił, cóżby dopiero było ze mnie?... Prosta rzecz! Jan, mój brat, bo choć nie chce, to mi jest bratem, ma młodą żonę, może mieć potomstwo, gotowi dziedzice.
— Jakto? — podchwycił Pohoryło — waćpan byś im to oddał... im...
— A dlaczegóż nie?
— A toć wrogi!
Andrzej ramionami ruszył pogardliwie.
— Nie mam ich za takich.
— Toś człowiek święty, — dodał stary brzuchacz i skłonił się.
Andrzej się uśmiechnął; — na tém się skończyło. Sąsiedzi dziwili się. Spodziewano się, że po ukończeniu domu, zechce się nim pochwalić i sprosi na inkrotowiny, ale się omylono. Ks. Oderanowski przyjechał domostwo odnowione poświęcić, napił się kawy, a że nie chciał wziąść pary dukatów, dostał furę zboża dla ubogich — i na tém koniec.
Większe jeszcze zdziwienie obudziła wiadomość, że pan Andrzej po odjeździe brata, pojechał odwiedzić Zębowskę. Ona sama uszom i oczom zrazu wierzyć nie chciała. — Wyszła napuszona mocno. Andrzej był myśli swobodnéj zupełnie i prawie wesół.
— Przyjechałem się dowiedziéć — rzekł — jak się córce pani powodzi?
Pytanie zmięszało jéjmość, która oczy spuściła i końcami od chustki bawić się zaczęła. Co tu było odpowiedziéć. Nie chciała się zrazu przed obcym wydać z urazą do dziecka, z żalem do zięcia, ale naturę miała taką, że się jéj ukryć z tém, co czuła, było trudno.
— Ja tam nie miewam wiadomości — rzekła — Domka niéma czasu pisać, a pan Śniehota, myśli o czém inném, kuruje się...
Od słowa do słowa jednak, ani się spostrzegła pani Zębowska, jak się użalać poczęła, i na córkę i na zięcia. Andrzej słuchał, mało mówiąc. Dowiedział się, że z powrotem nie wiadomo kiedy mogli przybyć Śniehotowie, bo dom najęli i — bawili się dobrze. Wszystko to kwaśném było dla matki. Starając się ją pocieszyć, o ile mógł i umiał, odjechał wreszcie gość, a po odjeździe jego, głowę sobie poczęła łamać Zębowska, co znaczyła ta wizyta.
Napisała zaraz o niéj do córki. — Rozeszło się to po okolicy — i najrozmaiciéj zaczęło być tłumaczoném. W tydzień list nadszedł od córki, w którym, w imieniu własném i męża, zalecała matce, ażeby więcéj nie przyjmowała złego i przewrotnego człowieka, szukającego jakby się wcisnąć do nich i uzyskać przebaczenie, i t. p. List był niedorzeczny, lecz świadczył, że w sercu Jana panowała zawsze nienawiść i gniew na brata, i że żona podzielała te uczucia.
Zębowska, która była na bakier z córką i zięciem, odpisała wnet, wyłuszczając politykę swą, że przecież bogatego brata, który się żenić nie myśli, odtrącać byłoby szaleństwem. Na ten list już nie było odpowiedzi.
Dziedzice Rozwadowa bawili w Warszawie — w Pobereżu spokojnie było i życie jednostajnie płynęło, gdy jednego poranku już ku jesieni, Ozorowicz zdyszany zjawił się w Pobereżu i pobiegł pana Andrzeja szukać w stajni, miedzy końmi.
— Wiész pan, co się dzieje?... wiész!
— No, cóż takiego?
— Przyjaciel jéjmości pani Janowéj, a ten... Serebrnicki... ponabywał wszystkie długi na Rozwadowie i majątek traduje.
— Co? jak?
— Tak jest, tak mi Boże dopomóż! Rzeczy widać ukartowane były z jéjmością, czy — już nie wiém, dosyć, że z Rozwadowem panu Janowi przyjdzie się pożegnać...
— Ale to nie może być!...
— Niestety — tak jest! Serebrnicki, korzystając z niebytności pana Jana poczynił kroki, i tradycyą rozciągnięto. Długów więcéj, niż majątku. Weksle wszystkie w ręku Serebrnickiego, a niektóre, rozgłosiwszy insolobilitatem, ponabywał za psie pieniądze.
Andrzej zamyślił się mocno i smutnie.
— Oznajmionoż Janowi o tém?
— Przecie jéjmość w zmowie, na pewno... to się tam nie utai...
Cała ta wiadomość wydawała się panu Andrzejowi jakąś mętną i niepewną... Zamilczał...
Nazajutrz jednak przybył wylękły Aaron z Baby, potwierdzając smutną wieść, że na Rozwadowie rozciągnięto tradycyą, a pan Serebrnicki potajemnie do Warszawy pojechał...


XI.

I żelazo rdza przegryza i na ludzi najtwardszych przychodzi chwila, gdy im energji zabraknie, a siły się wyczerpią. — Tak się stało z panem Śniehotą... Choroba nagła spowodowana wzruszeniem i gniewem, grożąca śmiercią, uczyniła go ostrożnym zrazu, w końcu słabym... Poddał się, aby nie walczyć i żyć. Domka, nad spodziewanie własne, z łatwością go pokonała, i tam, gdzie się spodziewała wojny, znalazła pokorę, obojętność, dokonalną abdykacyą... Śniehota na wszystko się zgadzał, przyjmował, co mu narzucono, jedno tylko go jeszcze poruszało — to wspomnienie brata, którego nienawidził i lękał się...
Uzuchwalona tém powodzeniem młoda kobiéta, wprowadziła naprzód do domu Serebrnickiego, potém zwolna idąc za jego radami... łudzona jakiemiś nadziejami, spiknęła się z nim na męża, którym się brzydziła i od którego pragnęła uwolnić. — Prawnik obiecywał jéj rozwód, panowanie na Rozwadowie, ożenienie i wykwitowanie Śniehoty, na którym wprzód, obyczajem ówczesnym, wymożono zapis dla żony, umiejętnie zredagowany. — Człowiek, którego się dawniéj obawiali wszyscy, był teraz w ręku dwojga ludzi, schwycony, jak w potrzasku... szło tylko o to, jak się go pozbyć... Oczów mu nikt nie śmiał i nie mógł otworzyć — bo nie miał przyjaciół i znękany nie posądzał, nie domyślał się nic, szedł ślepo do zguby...
W Warszawie oddał się cały w ręce doktorów, obiecujących mu powrót do sił i zdrowia. Żona pilnowała ściśle spełnienia ich przepisów, tak że Śniehota więźniem był w domu, a Domka swobodną... Szedł spać, gdy ona wybierała się do przyjaciółek na miasto... siedział w napalonéj izbie obwinięty kołdrami, gdy ona świeżego używała powietrza. Morzono go głodem, zalewano lekarstwami, i trzeba było natury tak silnéj, jak jego, aby te leki straszliwe wytrzymać mogła.
Domka, gdy mowa była o tym mężu, śmiała się i ruszała ramionami, nie nazywając go inaczéj, jak — starym grzybem...
Przyjaciółki jéj godne nie pytały jéj inaczéj o męża, tylko tytułując go, jak ona: — A cóż twój stary grzyb?
Śniehota z rodzajem apatyi nie dowiadywał się nawet, nie myślał o stanie swych interesów...
Zabrane do Warszawy pieniądze, z pomocą pani wyczerpywały się szybko... Domka wiedziała, że nowy dług do zaciągnięcia będzie trudny, ale w odwodzie był pan Serebrnicki — i pozbędzie się starego grzyba.
Jednego wieczora Śniehota, jak zwykle, poszedł do łóżka, o dziewiątéj. — Sen go nie brał, — myśli różne chodziły po głowie. — Dnia tego żona się z nim obchodziła bez litości, czyniła mu wymówki, że ją oszukał mniemanym dostatkiem, że żyjąc ze starym, jeszcze się oszczędzać musi. Była nie litościwą, jak bywają młode i piękne kobiéty, którym się zdaje, że je ich wdzięk do szczęścia i przewodzenia na świecie uprawnia. Im mąż powolniejszym się dla niéj okazywał, tém ona stawała się dla niego sroższą i zuchwalszą. Jan cierpiéć musiał i moralnie, i fizycznie — zapominano o nim, a pamiętano tylko o sobie.
Położył on się w łóżku, sen nie przychodził, rozmyślał nad swém położeniem, gdy w sąsiednim pokoju posłyszał naprzód otwierające się drzwi, potém ciche szepty szybkie, żywe, jak gdyby kto nadszedł obcy...
Zwykle nie tak bardzo szanowano jego spoczynku, żeby aż głos zniżać miano, pani dysponowała i rozkazywała sługom, niekiedy krzykliwie, nie zważając, że męża obudzić może. Tą razą zachowano jakąś dziwną ostrożność, która starego Śniehotę uderzyła mocno...
Rozmowa, w któréj głos żony i jakiś drugi, niezupełnie mu obcy, ale nie dający się rozpoznać, — słyszéć mu się zdawało, trwała bardzo ożywiona. Łóżko stało przy ścianie przeciwnéj, ta zaś, u któréj mówiono, cienkie przeforsztowanie z tarcic... była niedaleko. Śniehota wpadł[2] po cichu, zbliżył się tuż i przyłożył ucho, któryś z poprzedników w mieszkaniu tém, ciekawym będąc sąsiadów, czy sąsiadek, powykręcał w ścianie otwory, które tylko papierem z lekka były pozaklejane... Wśród ciszy wieczora łatwo było mu podsłuchać rozmowę...
Głos jakiś męzki, znany, mięszał się z głosem jego żony... urywkami dochodziła go rozmowa...
— Stary grzyb, — mówiła Domka, — leży już i śpi... to trup żywy... pruchno... niéma się co o niego troszczyć... Byle się położył śpi, jak kłoda... schorowany, niewiele mu tchu zostało... Możemy mówić śmiało, niéma nikogo... Co waćpan przynosisz mi?
— Wszystko jak najlepiéj idzie... Długi na Rozwadowie ponabywane, tradycya wyrobiona, — stary już tam, gdyby pięćdziesiąt lat procesował, do majątku nie dojdzie...
— A czém i jak ma procesować, — odezwała się kobiéta — grosza nie ma i nikt mu nie da nic...
— Teraz tylko idzie, kochana pani, abyś go porzuciła i zażądała rozwodu. Jeżeli się uprze nie pozwalać nań — to będzie z głodu marł, i nic to nie pomoże, boć nie wieczny; a my możemy czekać. Pani siądziesz przy matce, ja w Rozwadowie, będziemy żyli razem... A gdy na rozwód się zgodzi, da się mu pensyjkę i ordynaryą.
— Złe licho — od razu nie da się złamać, będzie próbował kąsać — mówiła Domka.
Szept cichy był potém i niedosłyszany; w Śniehocie kipiało wszystko. Nie mógł już wątpić o ohydnéj zdradzie, — zrazu mu się zbierało, jakby na attak podobny temu, który go obalił w kościele, lecz siłą woli, w człowieku potężną i niekiedy prawa wszystkie zwyciężającą, otrząsł się z nacisku, jaki uczuł w piersiach i mózgu, przeszedł do łóżka, i szybko zaczął przyodziewać.
Włożył na siebie tylko opończę, i ciepłe buty. U łóżka stał gruby kij, z którym czasem się przechadzał. Drżącą ręką pochwycił go i chwiejnym krokiem powlókł się ku drzwiom. Przyłożył ucho do nich, aby się przekonać, że mu gach nie uszedł — lecz, właśnie w téj chwili szept zdala oznajmił mu pożegnanie, drzwi przeciwne odemknęły się i Serebrnicki wysunął się, a cisza zupełna nastała w przyległéj izbie.
Śniehota namyślał się, co miał począć; zmiarkował, że na nic by się nie zdało hałasu narobić próżnego, gdy już gacha nie było — zwyciężył gniew, zwlókł się do łóżka, rozebrał i położył się. Wyrachował doskonale, iż te odwiedziny ostatniemi być nie mogą.
Nazajutrz nikt by był po nim nie poznał, że go chęć zemsty i gorączka trawiły. Milczący był, zadumany, lecz słowa nie rzekł żonie, okazywał jéj zwykłą powolność, a pod wieczór, udając sennego zażądał wcześniéj iść do łóżka. Nie sprzeciwiano mu się wcale. Domka została w drugiéj izdebce.
Pewien będąc, że go żona nie zejdzie, Jan pozostał na czatach ubrany, z kijem w ręku, który dusił z niecierpliwością. — Siadł pod samemi drzwiami. Napróżno jednak... Słyszał, jak żona posadziła tu sługę dla pilnowania domu, a sama wyszła. Nie wróciła aż późno w noc, półgłosem nucąc piosenkę. Nie było już na co czekać, stary legł; drugą już noc oka zmrużyć nie mógł. Paliło go gwałtowne zemsty pragnienie. Żałował, że pierwszego dnia wcześniéj się z kryjówki nie wydobył. Miał czas rozmyślać nad położeniem i szukać środków obrony; lecz nie miał nikogo za sobą — był sam, bezbronny; mógł się mścić, nie mógł ratować. W téj chwili namiętność go zaślepiała — nie szło mu o siebie i ocalenie, o pomstę tylko... Nienawidził tę kobiétę, któréj uległ, któréj się dał opanować, — a nigdy od niéj nawet najmniejszéj powolności nie doznał.
Domka tak się nie domyślała stanu duszy swojego męża, iż nazajutrz widząc go bledszym i mizerniejszym, żartowała sobie z niego i wyrzucała mu, jak zwykle, iż się wybrał na starość grać rolę młodego małżonka. Śniehota zmilczał; obawiał się zdradzić i wyrwać ze słowem.
Poszedł wcześnie zamknąć się w swojéj sypialni, a raczéj podsłuchywać. — Było już późno dosyć, gdy szept posłyszał znowu; serce mu bić zaczęło gwałtownie, — czekał jeszcze, by się upewnić, iż gość przybył w istocie. Nie było w końcu wątpliwości. Z kijem w ręku, jak widmo wskoczył do pokoju, w którym jéjmość siedziała obok swojego plenipotenta. Ukazanie się niespodziane Śniehoty zrazu ich osłupiło, — miał czas zacząć bić po ramionach i głowie Serebrnickiego, a potém się porwał na żonę. Wtém, silniejszy daleko młody mężczyzna, widząc niebezpieczeństwo kobiéty, pochwycił go za obie ręce i obalił na ziemię.
Domka krzyknęła — „Waryat!“
Towarzysz jéj wołał — „Związać go, związać go!“ Napróżno wyrywał się Śniehota i chciał krzyczéć, żona mu chustką zatkała usta, obawiając się w domu hałasu i awantury.
— Dawaj jéjmość ręczników, czy sznura; związać go trzeba!...
— Waryat! — wołali oboje...
Pomimo najgwałtowniejszych wysiłków Śniehoty, związano mu w tył ręce, zawiązano usta, Serebrnicki skrępował nogi i wziąwszy pod pachy, zaniósł go na jego własne łóżko. — Jan wpadł naówczas w stan jakiegoś omdlenia, który mu dozwalał słyszéć wszystko, co się w koło niego działo, a nie dopuszczał ani drgnąć nawet. Oczy były jak za mgłą, krew czuł jak się przelewała falami po nim i sądził, że go udusi. Po dopełnieniu tego czynu, Domka padła zmęczona na krzesło.
— No, co z nim teraz począć? — zawołała — co zrobić z tym szatanem?
Serebrnicki chodził zamyślony.
— Co robić! W istocie, to dyabla sprawa. Kto się mógł spodziewać, że podsłucha; jéjmość zapewniałaś...
— Bo nigdy się z łóżka nie ruszał. To trupisko przemierzłe! — zawołała z gniewem kobiéta... pogardliwie patrząc na leżącego...
— Co tu począć! co począć!
Śniehocie zdawało się na chwilę, że życie jego jest w niebezpieczeństwie. Serebrnicki okiem krwawém poglądał na niego... żona by pewno nie broniła, bezsilny, skrępowany, był na ich łasce... Dosyć było, ażeby silny chłop, który stał nad nim, palcami ucisnął mu gardło... Zimny pot wystąpił na skronie człowieka, który nigdy tak blizko nie zajrzał śmierci w oczy...
Życie ubiegłe na myśl mu przyszłe... wszystko, co drudzy z nim cierpieli, co jemu dojmowało... Zemsta Boża zwieszoną była nad głową jego...
— Ta chusta go może udławić! — szepnął Serebrnicki.
Domka ramionami ruszyła...
— A, co mi tam! niech się dusi! — rzekła obojętnie...
Prawnik chodził po izbie, to stawał i patrzał na Śniehotę, którego twarz przybrała trupią bladość.
— Żyje jeszcze, — odezwał się.
— Co począć? — bezmyślnie powtarzała kobieta.
W tém Serebrnicki, jakby się ocknął — zawołał:
— Co? tu niema co robić? jedna rzecz została... Pójdę do Bonifratrów, niech go wezmą. Zapłacę, powiem im, że furiozny, aby go nie rozwiązywali i nie słuchali, co bredzi, — pani potwierdzisz...
— A! co waryat, to waryat! — uderzając w ręce, zawtórowała kobiéta — to ze wszystkiego najlepiéj. Niech go zamkną... Ja go znam, on się własną żółcią i złością zatruje... Jedź do bonifratrów...
W tém zawahała się. — Ale ja z nim nie zostanę sama! — dodała — może się rozwiązać, jabym życia nie była pewna.
Serebrnicki przystąpił do bożka i jak kłodą martwą poruszywszy obezwładnionego Śniehotę, umocował ręcznikiem związane ręce, aż zsiniały, popróbował nóg i chusty na twarzy.
— Niema się czego obawiać — rzekł.
— To co — ja z nim nie zostanę... a nuż broń Boże... skończy... ja się trupów boję...
— Sługa się téż nie sprawi! — zawołał doradzca — ale proszę zawołać go... poradzimy coś na to...
Jéjmość zbiegła zaraz po służących, lamentując na wschodach, iż pan zwaryował, i że z nożem się rzucał do ludzi. Rozbudzeni wpadli na górę...
— Ruszać po powóz — zakrzyknął Serebrnicki... zawieziemy go do szpitala...
Stali słudzy nieruchomi, lecz pani rozkaz powtórzyła, — jeden z nich ośmielił się iść wreszcie i fiakra sprowadzić... Serebrnicki był zimny i przytomny, jakby nic — sam ujął Śniehotę pod ręce, słudze go kazał ująć za nogi i tak zaniesiono go do powozu. Sam siadł przy nim i rozkazał jechać do bonifratrów.
Godzina była późna — ulice puste, Śniehota na pół omdlały z gębą związaną; mogli więc nie obudzając uwagi niczyjéj, dostać się do furty. Tu Serebrnicki pospiesznie dzwonić zaczął...
W onych czasach nie było kontroli dzisiejszéj, ani obowiązku świadectwa prawnego dla zamknięcia człowieka za kraty. Nie przypuszczała społeczność chrześciańska, ażeby rodzina, blizcy, dopuścić się mogli nadużycia tak straszliwego, jakiém było uwięzienie samowolne zdrowego na umyśle człowieka.
Gdy prawnik zadzwonił u furty, wypadł natychmiast czuwający braciszek. Serebrnicki twarz przybrał pomieszaną i strapioną.
— Na miłość Bożą, — zawołał — prowadźcie mnie do przełożonego. Przywiozłem z sobą niebezpiecznego waryata, który o mało nie stał się wielkiego nieszczęścia przyczyną. Trzeba go zamknąć...
Nawykły do podobnych wypadków braciszek, natychmiast posłał po księdza, który w téj chwili pośpiesznie nadbiegł, — niespokojnie dopytując: o co by chodziło.
— Przywiozłem z sobą obłąkanego, — rzekł Serebrnicki — dawno już dawał znaki pomięszania, ale dziś w nocy porwał się do żony, ledwieśmy zdołali go związać.
— Gdzież jest?
— Tu w powozie, u furty.
Natychmiast przełożony i dwóch powołanych braci zeszli ze światłem do fiakra, w którym blady, z gębą zawiązaną leżał pół żywy Śniehota.
— Ma wizye, przywiduje mu się niewiedziéć co! wykrzykuje na żonę, na swych najbliższych, obwinia, rzuca się. Leżał już w łóżku, gdy go to napadło; paroxyzm ten gwałtownie nastąpił, w nocy, — mówił adwokat.
— To bywa bardzo często, — odparł przełożony — ale naprzód trzeba go znieść do infirmeryi.
Przybyły, bardzo dobrze odgrywając rolę człowieka przejętego, wzruszonego, śpieszącego dla uspokojenia pozostałéj familii — z namysłu zapomniawszy księdzu dać bliższe szczegóły o chorym, wcisnął mu dziesięć dukatów na pierwsze potrzeby — a sam jak najspieszniéj siadł do powozu i — zniknął. Bonifratrowie opatrzyli się za późno, że się nie rozpytali dobrze, byli jednak najpewniejsi, iż nazajutrz się zgłosi rodzina nieszczęśliwego.
Serebrnicki natychmiast powrócił do mieszkania Śniehotowéj, która siedziała gniewna i poruszona, nie wiedząc co z sobą daléj czynić.
— Tymczasowo — rzekł od progu — zamknąłem go u bonifratrów. Nim się rzeczy wyjaśnią, nim go uwolnią, — bo i to być może — nie mamy co robić, pani moja — kazać pakować natychmiast, i jechać; pani do matki, ja do Rozwadowa...
W istocie, był to jedyny sposób wybrnięcia z katastrofy niespodziewanéj, którą Serebrnicki po namyśle, gotów był uważać za prawie szczęśliwą.
— Niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło, — szepnął nadąsanéj pani — pozbyliśmy się starego... Niech sobie radę daje. Nic dziwnego, że gdy mnie z kijem napad! — przyjaciela i doradzcę prawnego, musiałem go zamknąć do czubków.
Ludzie Rozwadowieccy zrazu stawali oporem, wahali się z posłuszeństwém nie bardzo im miłéj pani, — lecz Serebrnicki energicznie fukać zaczął i rozkazywać tak, że nawykli do biernego posłuszeństwa — ulegli wreszcie.
Nad ranem pocztowe konie sprowadzone wiozły wyładowany powóz, w którym siedziała, zmęczonych nieco rysów twarzy Domka, i zuchwale poświstujący prawnik.
W szpitalu, gdy na górę wniesiono Śniehotę i rozwiązano mu usta, mało w nim było ducha. Oczyma obracał, ale z piersi nie rychło mógł dobyć głosu. Miał czas, gdy się nad nim znęcano rozważyć, iż passya i gniew na nic się tu nie przydadzą, a obłąkanie potwierdzić mogą. Jakiś rodzaj rozpaczliwéj apatyi go opanował.
Księża, którzy byli uprzedzeni, że im przywieziono furyata — nie mogli się oddziwić jego uspokojeniu. Jednakże przez ostrożność mu ani rąk, ani nóg jeszcze nie rozwiązano. Oswojony z waryatami różnego rodzaju braciszek, usiadł naprzód badać chorego. Śniehota przychodził do siebie. Oczy wprawdzie dziko patrzały, ale ich wzrok nie zapowiadał gwałtownego szału. Czekano, aby się odezwał chory.
— Wody! — rzekł głosem słabym.
Dano mu jéj, do ust przyłożywszy szklankę i podniósłszy głowę. Przełożony siedział opodal nieco.
— Mój ojcze — ozwał się Śniehota — to infamija — ja — ja wcale waryatem nie jestem i nie byłem; to ci podli, nikczemni...
— Tak, tak, — zawołał przełożony — uspokój się, kochany panie, my to wiémy. Chory jesteś; u nas tu wszystkie choroby leczą, a gwałtownych środków używa się tylko w razach gwałtownych; trzeba być posłusznym, i nie buntować się. Dopust Boży.
Śniehota zamilczał trochę.
— Mój ojcze, — odezwał się powtórnie do przełożonego — prosiłbym, abyście mi dozwolili z sobą pomówić sam na sam.
Nie było w tém żadnego niebezpieczeństwa, starszy kazał się braciszkom oddalić i być na zawołanie. Gdy odeszli, stary począł opowiadać spokojnie całą historyą swoją, żony i ostatni wypadek, który katastrofę sprowadził.
Jakkolwiek wszystko to się wiązało dosyć dobrze, a w mowie nie było pomięszania śladów — ksiądz, któremu się trafiało widywać chorych długo bardzo przytomnych, dopóki paroxyzm ich nie napadł — nie wiedział, co o tém sądzić. Nie przypuszczał nadużycia nawet. Gwałtowny charakter Śniehoty, wśród tego opowiadania, któremu starał się nadać cechę spokojną, wybuchnął parę razy. Wzruszenie sprowadziło rodzaj gorączki, wspomnienie brata, wypadków dawnych życia — niechęć ku ludziom kilkakroć go poruszyły silniéj. W wyrazach zabrakło związku. Przełożony w całéj téj historyi nieporządnie opowiadanéj, połapać się nie mogąc, na przemiany wątpił i upewniał się, iż miał przed sobą obłąkanego. Furyi tylko, zapowiedzianéj mu, nie znalazł — lecz postanowił być ostrożnym.
Łagodnemi słowy starając się pocieszyć chorego i nakłaniając go, ażeby spoczął, zawołał braciszków, rozkazał opatrzéć straszliwie ściśnięte ręce, w które się płótno skręcone wpiło sznurem, — zwolnić więzów, i zaleciwszy modlitwy, ufność w Bogu, — odszedł do swéj celi. Jeden z braci pozostał, czuwając nad nieszczęśliwym.


XII.

W Pobereżu nic się nie zmieniało, oprócz fizyognomii dworu i wioski. Pan Andrzej, nie mając innego zajęcia, wypieszczał tę swą majętność, czyniąc z niéj, jakby cacko, którem się zabawiał. Dom, ogród, wieś, stadnina naprzemiany go ciągnęły; — polepszał, naprawiał, a — co się ludziom naówczas w głowie nie mieściło — dużo pieniędzy kładł w majątek, tak, że sąsiedzi mówili, iż za to, co włożył w Pobereże, już by drugie takie kupił.
Ozorowicz, częsty gość do butelki, w któréj wcale dobrą starkę litewskę dawano — znosił nowiny i plotki. Swatać przestawszy, bo mu się tu zupełnie nie powiodło, pochlebiał. Starał się rozbudzić ambicyą i namówić do urzędu powiatowego pana Andrzeja, ale i tego stanowczo odmówił.
Siedział tak raz gospodarz w ganku, młodzieży z matkami wypuszczonéj w dziedziniec przypatrując się, gdy wózek pana mecenasa się zatoczył.
— A ja tu, na ten raz, z ciekawą dalipan nowiną, — zawołał Ozorowicz, wchodząc na ganek. Wystaw sobie pan, Rozwadów tradują za długi.
— A pan Jan gdzie?
— W Warszawie! Pod jego niebytność się uwinęli. Słyszę chory tam leży. Co dziwniéj, jakoś mi się to w głowie nie mieści, jéjmość słyszę przyjechała sama do matki, jego w ręku doktorów zostawiwszy.
— Któż traduje? — zapytał Andrzéj.
— Ten filut Serebrnicki — rzekł Ozorowicz — miedzy nami mówiąc, boję się, żeby i żony nie zatradował, bo bardzo z jéjmością byli dobrze.
Andrzej się ruszył, jakby go co rzuciło.
— Mój Ozorowicz — zawołał — jeżeli to prawda — napij się wódki, przekąś co, ja ci konie dać każę, jedz i sprowadź mi tu Serebrnickiego — ja do tradycyi niedopuszczę.
Ozorowicz słuchał i uszom nie wierzył.
— Co panu jest? — spytał. Nieprzyjaciela który na was poczciwéj nie zostawił nitki, ratować? po co? Kto to słyszał?
— Mój panie Ozorowicz — odparł z dumą Andrzej — prosiłbym cię, abyś to robił, czego ja się domagam. Jedź i proś do mnie Serebrnickicgo.
— A jak nie zechce przyjechać?
— To ja pojadę do niego — odparł Andrzej. Majątek jest spadkowy, w każdym razie ja mam prawo do wykupu.
Ozorowicz się rozśmiał.
— A no! tak — to rozumiem, — zawołał — nastraszyć filuta — i samemu Rozwadów zagarnąć!
Andrzej nic nie odpowiedział.
— Jedź, proszę cię.
Klasnął na służącego.
— Pani Janowa, gdzie? u matki?
— Mówiono mi, że w Myzie.
— Dwie bryczki zaprzęgać, — zadysponował Andrzej — pojadę do Myzy.
Z człowiekiem tak energicznym nie było co dysputować. Ozorowicz, któremu choć mała gratka upiec się mogła — był posłusznym. Siadł i pojechał.
Odjeżdżając, widział jak pan Andrzej na drugi wózek siadł i do Myzy ruszać kazał.
Tu właśnie miedzy córką a matką odbywała się scena gwałtowna, bo Zębowska przestraszona była przybyciem córki bez męża, choć nie wiedziała dobrze o wszystkém i o chorobie jéj tylko powiedziano. — Matka nie była może od Domki lepsza, ale obawiała się gąb ludzkich i języków — miała wstydu więcéj. Nie kosztowałoby ją może postąpić sobie niewdzięcznie i nie ludzko, lecz tak, aby się to nie wydało. Przybycie prawnika z córką razem, jawne ich z sobą stosunki, porzucenie chorego w Warszawie, rozgniewały matkę. Nie chciała nawet z początku przyjąć córki w domu. Drugi już dzień trwało zajadłe ucieranie się dwojga kobiét. Zębowska chodziła zaperzona, powtarzając, że ona o niczém wiedziéć nie chce i mięszać się do niczego.
Gdy wśród téj sceny zatoczyła się bryczka i poznano w niéj pana Andrzeja, Domka uciekła, do bokówki drzwiami trzaskając, a gość wszedłszy, zastał tylko samą gospodynię, poruszoną widocznie, zagniewaną i nie bardzo mu radę.
— Przepraszam panią, że ją inkomoduję, — rzekł wchodzący — słyszałem, że pan Jan Śniehota chory w Warszawie, a tu mu majątek tradują, że żona jego wróciła. Radbym się coś o tém dowiedziéć.
Zębowska, poprawiająca loków porozrzucanych i chustki, nie rychło na odpowiedź zdobyć się mogła. — Namyślała się, co ma mówić, gdy pan Andrzej dodał:
— Może bym mógł się widziéć z panią Janową?
Panią Janowę, choć jéj nie było widać, czuć było dyszącą tuż za drzwiami w bokówce, i zaglądającą ciekawie przez szpary starych drzwi źle spojonych.
— Ale panowie, — rzekła Zębowska — ja tam nie wiém, bracia czy nie, nie żyliście z sobą przecie. Co panu do Jana?
Odpowiedź była niezręczna. Andrzej wysłuchał ją obojętnie.
— Zostaw mi pani — rzekł po chwilce — pobudki, dla których się pytam, wstydzić się ich nie mam powodu. Mogę się widziéć z panią Janową?
Zębowska nie wiedziała co odpowiedziéć.
— Ja tam nie wiém, — przebąknęła — kobiéta chora, zmęczona...
Tylko co tych słów domawiała, gdy dziwném zrządzeniem, Serebrnicki, za którym wysłał Andrzej tylko co, zajechał przed dworek i impetycznie wpadł do pokoju.
Z widzenia pono znał pana Andrzeja, zobaczywszy go tutaj, zmięszał się.
Zębowska sama, pono nie wiedząc, co robi, zawołała głośno:
— A otóż chwała Bogu i pan Serebrnicki.
— Bardzo szczęśliwie, żeśmy się spotkali, — odezwał się, postępując ku niemu Andrzej — właśnie ja Ozorowicza do pana posłałem. Co to jest za tradycya na Rozwadów?
Zczerwieniał prawnik, schwycony niespodzianie i począł bełkotać:
— Cóż to ja się mam z tego tłumaczyć... tradycja, tradycja — za długi — po wszystkiém...
To mówiąc, spojrzał jakoś w oczy stojącemu na przeciw Śniehocie, i spotkawszy jego wzrok śmiało wymierzony ku sobie, spokojne oblicze, na którem widać było jakąś pewność czystéj sprawy, mimowolnie zmięszał się, zmalał, skulił, spłonął — a sędzia byłby go z jednéj fizionomyi winowajcą uznał.
— Co się dzieje z panem Janem? — zapytał poważnie gość.
Ten rodzaj inkwizycyi zburzył prawnika. Ruszył ramionami.
— Albo ja wiem. — Co to do mnie należy? chory... leży może w szpitalu, czy u doktora... Śmieszna rzecz! Gdyby i zdrów był, nic by to nie pomogło, bo długów, więcéj niż majątku.
Po tém zbyt gwałtowném i zdradzającém niepokój wystąpieniu Serebrnickiego, nastąpiło milczenie. Andrzej stał ciągle spokojny.
— Przecież mi pan za złe nie możesz wziąć, że się o brata dopytuję? — rzekł cicho.
Popłoch, jaki rzuciło na wszystkich stawienie się niespodzianie Śniehoty, był widoczny i mówił wiele — on sam mógł z niego wnioskować, iż sprawa nie musiała być czystą.
Milczeli jeszcze, gdy z bokówki wyszła z palącą się twarzą, rozjątrzona Domka i ledwie głową kiwnąwszy gościowi, odezwała się grubiańsko:
— Czegoż tu pan od nas chcesz?
— Radbym się dowiedziéć o panu Janie — rzekł spokojnie Andrzej.
— To dopiero czułość w porę — zawołała młoda pani — przecie panowie z sobą nie żyliście, on pana nienawidził... zkądże taka o los jego troskliwość!
— Był mi zawsze bratem — odparł tém spokojniejszy Andrzej, że w tych, co go otaczali widział jakiś przestrach i rozgorączkowanie, — chory jest — i pani go opuściłaś chorego.
— Cóż komu do tego! pytam się! co komu do tego! — odpowiedziała Domka.
Po tych słowach, już urwawszy rozmowę z nią, pan Andrzej z zimną krwią zwrócił się do Serebrnickiego:
— Mówiono mi, że pan ponabywałeś długi i tradujesz Rozwadów, mam sobie za obowiązek uprzedzić pana, iż to jest nasz majątek dziedziczny, rodowy i że ja mu w ręce obce przejść nie dam. Ażebyś pan napróżno nie rachował, wcześnie mu to oznajmuję.
To mówiąc, skłonił się do kola i widząc, że tu już ani robić, ani mówić nie ma co, wyszedł powoli. Adwokat stał zmięszany, równie, jak Domka. Ani on, ani ona nie mogli przewidywać żadnéj interwencyi ze strony tego brata, którego za obcego prawie uważali. Była to rzecz dla nich nowa, niespodziana i groźna.
Samą postawą, mową, energiją a wreszcie zamożnością swą pan Andrzej był strasznym — Serebrnicki zmiarkował, że stawiąc mu się w pierwszéj chwili za ostro i narażając go sobie — popełnił błąd niedarowany.
Domka stała nadąsana, Zębowska mruczała coś niezrozumiałego.
— Tego jeszcze brakło, — mówiła — żeby się ujął za brata, to dopiéro będzie śliczna kasza. Ale kto ją nawarzył, niechaj jé, ja ręce umywam, ja — umywam...
— Niech z lichom wykupi sobie Rozwadów — odezwał się adwokat — jak mu wszystko policzę, dobrze go zapłaci. Przecie nie jedna to wieś na świecie, znajdzie się za te pieniądze druga. — A no, zobaczymy, czy ze mną do ładu dojdzie...
Domka dała mu znak, wskazując matkę i oboje wyszli do bokówki. Zębowska, nagniewawszy się, płakała — powtarzając ciągle: skaranie Boże!
Dotąd o wpakowanym tak zręcznie do bonifratrów panu Janie, nic jeszcze słychać nie było, jednakże Domkę i jéj wspólnika opanowywała trwoga. Mógł się uwolnić z tego więzienia, któż wié, mógł znaleźć obrońców... mógł napaść na dworek w Myzie...
— Ja tu nie pozostanę, — wołała młoda jéjmość — jeżeli uchowaj Boże wyzdrowieje — to człowiek mściwy, on mi nie daruje. Może być nieszczęście.
Matka téż rada się była pozbyć córki, nagląc, aby jechała do Rozwadowa, dokąd ona nie śmiała się udać. Nastąpiły z prawnikiem narady i postanowienie przebycia czas jakiś w miasteczku. Wyszła z oświadczeniem tém do matki pani Śniehotowa.
— Ja widzę, że tu nie mam co robić, — odezwała się — matka się mnie pozbyć rada — więc jutro rano się wybiorę, pan Serebrnicki konie przyśle.
— A, jedź sobie — jedź! — odparła Zębowska.
Kwaśno rozstała się z prawnikiem, który odjeżdżał zaraz, i Domka zamknęła się w bokówce, a Zębowska, związawszy głowę, w swoim pokoju.
Wyjechała więc nazajutrz, prawie nie żegnając się Domka do miasteczka, w którém już od dawna gościł Piętka, dotąd się wybrać nie mogąc do Warszawy.
Serebrnicki zajął się sprawą... Oboje ciągle wyczekiwali jakiejś wieści o Śniehocie, lecz żadna nie nadchodziła. To ich nieco uspokajało. Mógł chory i stary zemrzéć, albo w istocie oszaléć z rozpaczy. Tygodnie i miesiące upływały — bez żadnéj o nim wiadomości.
Tradycyą rozciągnięto na Rozwadów, a do sądów podał protest pan Andrzej, zawarowujący prawo wykupna majątku. Ozorowicz rwał się niezmiernie do opiekowania tą sprawą, lecz Śniehota dodał mu drugiego prawnika, niezupełnie dowierzając jego zdolnościom.


XIII.

Aaron siedział w pierwszéj izbie karczemnéj, w śmiertelnéj koszuli i całym urzędowym przyborze do modlitwy, nad wielką księgą szeroko otwartą. Nikogo dnia tego pod wieczór w Babie nie było, tylko u drzwi odpoczywała drzémiąc, zakwefiowana stara żebraczka. Wieczór cichy był i spokojny. Przez szyby okien przeglądało od zachodu krwawo zabarwione niebo; w poblizkiém błotku modlitwę swą wieczorną krzykliwie odprawiały żaby, a niekiedy ozwało się górą przelatujące ptactwo, dążąc do gniazd na noclegi. — Drzewa szumiące niekiedy, stały teraz cicho, jakby zdrzémane po dniu gorącym — nie ruszyła się żadna gałązka.
Przed Aaronem paliły się dwie świéczki cienkie, leżące krzywo w mosiężnych lichtarzach. Z alkierza dolatywały głosy kobiét i dzieci.
Parę wozów, znać z blizkich wiosek zaskrzypiało na gościńcu i nie wstępując do gospody, daléj się powlokło. Na podwórzu był mrok, który zaledwie o kilkanaście kroków rozpoznać coś dawał. Aaron kończył już swe psalmy i powoli rozdziewał się z ubioru, składając go starannie; — oczy jego obiegały całą gospodę, pustą, padły na żebraczkę obojętnie, potém na kręcącą się sługę — ale myśl musiała być gdzieindziéj. Stary izraelita smutny był i roztargniony, nie ukołysała go nawet pobożna modlitwa.
Miał już gasić świéce niepotrzebne, gdy skrzypnęły drzwi, otwarły się zwolna, ale nikt nie wszedł niémi. Aaron popatrzał nieco niecierpliwy. Stał ktoś za niemi, jakby wnijść nie śmiejąc. Zrazu czekał gospodarz, potém ruszył się zobaczyć: kto zaglądał do gospody; lecz właśnie do progu przystępował, gdy jakaś postać stojąca tuż, cofnęła się daléj.
Żyd, który się nie obawiał nikogo, a ciekawym był, wyjrzał za drzwi i nie mogąc nic zobaczyć, postąpił krok daléj. U słupa stał człowiek oparty, z głową spuszczoną.
Aaron zbliżył się tuż, przysunął głowę i krzyknął...
— Ts! — dało się słyszéć słabym głosem. Na twarzy i w ruchach arendarza widać było przestrach wielki.
— To nie może być! — zawołał sam do siebie.
Przybyły go za rękę wziął.
— Nie chcę, — rzekł — żeby mnie widzieli!
— W karczmie żywéj duszy niéma! — szepnął Aaron, zapomniawszy o żebraczce. Stojący u słupa mężczyzna, ruszył się, ale zachwiał, żyd ujął go pod ramię i zwolna powiódł ku izbie. Właśnie wchodzili na próg, gdy na ławie siedząca żebraczka obróciła głowę, podniosła ręce, plasnęła w nie i zawołała głosem dzikim:
— Pohybel!!
Usłyszawszy ten głos, — wchodzący rzucił się przerażony i rękoma oczy zasłonił. Gdyby nie Aaron padł by może, bo chwiał się na nogach. Żebraczka zaszła się naprzód jakby śmiechem jakimś jękliwym, ale głos jéj uwiązł w gardle i urwał się nagle.
Żyd tymczasem, szepcząc coś ciągle do przybyłego, gwałtem niemal ciągnął go do alkierza, zdala na żonę i wnuki dając znaki rękoma, aby pracz ustąpili.
Szli tak, a raczéj się wlekli do drugiéj izby, gdy Hanna Hajdukówna wstała z miejsca i poczęła sunąć się za nimi.
Aaron nie miał ani czasu, ani przytomności, ażeby ją powstrzymać. Przejęty był cały losem człowieka, którego znalazł pod swym progiem. Był to dziedzic Rozwadowa, pan Jan Śniehota...
Żyd, jak wszyscy, o losie jego nie wiedział, oprócz że chorym pozostał w Warszawie... domyślano się jego śmierci... przywlókł się pieszo, w istocie osłabły, zmieniony, straszny, z brodą zarosłą, z włosami rozczochranemi, w odzieży zniszczonéj.
Litość brała, patrząc na niego, żyd téż nie wahał się, żonę i wnuki do kąta zapędziwszy, wprowadzić go do najlepszéj swéj izby, co najprędzéj posadzić, bo się ledwie trzymał na nogach.
Aż do progu przysunęła się za nimi Hanna, z rękoma złożonemi idąc, jak do modlitwy; lecz żyd przed nią zamknął drzwi i zgromiwszy, iść precz kazał.
Wsparty na wychudłéj ręce siedział Śniehota długo milczący. Aaron stał przed nim, nie śmiejąc go ani badać — ani wyzywać do rozmowy. Przybycie gamo, nędza mówiły najlepiéj, co się z nim dziać musiało.
Dopiéro po długiem wyczekiwaniu, otworzyły się usta zbladłe staremu i szepnął:
— Przyszedłem tu zdechnąć...
Aaron nie umiał na to odpowiedziéć.
— Rozwadów zatradowali — spytał — kto tam siedzi?
— Serebrnicki.
— A ta... ta? — zapytał stary.
Domyślił się żyd, iż o żonę chodziło.
— Jéjmość w miasteczku.
Po tych kilku wyrazach wyrzeczonych z trudnością, nastąpiło milczenie.
— Żyje proboszcz? — spytał Śniehota.
Zapytanie wydało się trochę dziwne Aaronowi...
— Zdrów i żyje ks. Oderanowski.
— Masz konia? — odezwał się stary — zawieź mnie do niego. Jest szpital przy kościołku — będę bliżéj cmentarza.
Wszystko to, co mówił w ustach popędliwego, gwałtownego Śniehoty, wydawało się Aaronowi tak dziwném, że stał niemal osłupiały.
— Niech pan tu odpocznie — ja siana przynieść każę — noc już... pan coś słaby... gdzie się wlec — to mila.
— Po dniu mnie wieść! ja nie chcę, — zawołał Śniehota — po dniu, ja nie mogę.
Zrozumiał to żyd, i odstąpił zaraz, aby wydać rozkaz zaprzęgania, żonie szepnąwszy, aby cokolwiek do jedzenia podała — ale jedzenie i napój Śniehota odtrącił, wody zażądał. Żydówki się kręciły wszystkie przestraszone, nie mogąc pozbyć i minąć żebraczki, która uparcie w progu stała. Aaron ją napróżno odprowadzał, wracała natychmiast.
Tymczasem zaprzęgano i wyścielano wóz w szopie. Śniehota parę razy głowę podniósł i słabym głosem zapytał o konie. Przypadł do niego Aaron wreście i ująwszy pod rękę, prowadził do wozu, żonie nakazawszy wprzódy, aby żebraczkę z drogi sprzątnęła. Hanna wypchnięta została do szopy, stanęła przy wozie, tak że gdy Śniehotę do niego przyprowadzono, znalazła się tuż oko w oko...
Stary na nią popatrzał obojętnie, podniósł oszarpaną połę opończy i pokazał jéj.
— Rada jesteś — ubrali mnie w łachmany...
Hanna oczyma wielkiemi popatrzała nań, ciekły z nich łzy ciche — szepnęła tylko — Bóg! Bóg! Jedź z Bogiem.
Wsadzono starego na wóz, na którym się zaraz osłaniając opończą, położył. Aaron nie chciał go tak puścić samego i usiadł w nogach, fura powlokła się zwolna piasczystą drogą ku Bereźnicy.
Już się na dzień zbierało, gdy się dobili do miasteczka i stanęli u wrót plebanji, otwartych nawet w nocy. Ks. Oderanowski, który przed godziną wrócił od chorego z Rudek, odmawiał przy świécy pacierze ranne, wyjrzał oknem i wyszedł na ganek.
Na furze Śniehota spał snem twardym. Aaron w kilku słowach opowiedział po cichu, kogo mu przywiózł; złożył ręce ks. Oderanowski i przystąpił do wozu, ale budzić uśpionego litość brała. Stanęli nad nim i czekali.
Dzień już był biały, gdy stary oczy otworzył i nad sobą ujrzał staruszka. W świetle ranném, przerażającą wydawała się twarz wychudzona, policzki zapadłe, oczy zgasłe, usta spalone biédnego człowieka, który w drodze pieszéj, o głodzie niemal odbytéj, ostatki sił wyczerpał. O swéj téż mocy nie mógł się teraz ani z wozu dźwignąć, ani wejść na plebaniją.
Proboszcz nie mówił słowa; wniesiono go pod ręce do łóżka wprost i legł na niém, nie pytając, co z nim robią. Nie nalegał ks. Oderanowski o tłumaczenie żadne — czekał. Dano mu jeść, spać, odpoczywać. Gdy wieczorem proboszcz wszedł, chory już siedział na łóżku i oczy wlepiwszy w podłogę — dyszał. Podniósł je na gospodarza.
— A że ja jeszcze żyje! — odezwał się zwolna — myślałem, że gdzie nad drogą pod drzewem padłszy, zdechnę. Wiécie, co się ze mną działo?
— Nie — tylko, żeście chorzy byli — rzekł ksiądz.
— Chory?... a no? żona i gach wpakowali mnie do szpitala waryatów!! Nie łatwo się z niego było wyrwać. Mógłżem plamić stare imię nasze? musiałem milczéć. Puścili mnie w ostatku. — Cóż było, żebrać? wstyd — kraść? nie umiem, rozbijać — siły nie miałem; takem się wlókł o dziadowskim chlebie. Po co? aby choć tu kości złożyć. Żonie i gachowi nie dam rady. Ha, no — umrę. Ksiądz mnie darmo pochowa, skończy się wszystko.
Proboszcz milczał.
— Co tam, jeszcze zawczasu o śmierci mówić, — odezwał się, namyśliwszy — znajdzie się sposób i żyć. A no — po Bożemu, duchem spokojnym... żałując za grzechy... Teraz odpoczywaj jegomość i nie myśl, nad wszystko ani o krzywdzie, ani o zemście; zostaw to Bogu.
Śniehota zmilczał posępnie.
Gdy na probostwie stary proboszcz krzątał się około gościa swojego, pragnącego się ukryć, — z karczmy przez Hannę, przez żydów, którzy poznali Śniehotę, natychmiast wiadomość o powrocie jego, dobiegła do Rozwadowa.
Serebrnicki wstawał rano obchodzić gospodarstwo, bo już tu się bawił w dziedzica i rolnika, gdy ekonom, zausznik jego wpadł, zaledwie narzuciwszy na siebie przyodziewek, zwiastując niespodzianą nowinę.
Gdy w progu stanął, ocierając się ręką, zdyszany, przelękły, młody prawnik zmiarkował, że się coś nadzwyczajnego przytrafić musiało — że się zapaliła stodoła, lub ze spichlerza zboże skradziono.
— Jaśnie panie! — zawołał przerywanym głosem ekonom — sądny dzień! We wsi i w karczmie powiadają, że stary Śniehota powrócił! Hanna go na własne oczy widziała w karczmie, a Aaron go — słyszę — nocką odwiózł do ks. proboszcza...
Serebrnicki zbladł, — nie wypadało mu jednak okazywać strachu przed subalternem; nadrobił miną.
— No, to cóż? — przebąknął — a mnie co do tego? To nie moja rzecz. Sąd mi oddał Rozwadów.
Ekonom pokręcił głową.
— Proszę tylko asana, panie Szkuryn, aby mi po wsi o tém nie gadano, nie rozprawiano, nie bałamucono; a Hanna Hajdukówna, — jeżeli mi myśli ludzi buntować, to ją pod ciupasem do ciupy powiatu odstawić, do sądu, jak waryatkę — albo zamknąć.
Te wyrazy — jak waryatkę — wymknęły się mimowolnie prawnikowi, który zaledwie je wymówiwszy, zaczerwienił się, zmięszał i odwrócił. Szkuryn odparł: „Słucham, jaśnie pana,” i poszedł.
Serebrnicki, który dosyć często do pani Śniehotowéj, do miasteczka dojeżdżał, — natychmiast konie zaprzęgać kazał. Po drodze jednak zawrócił do Baby, i wysiadł w karczmie pod pozorem napicia się wody. Aaron był już z powrotem i kończył ranną modlitwę, był bowiem człowiekiem pobożnym. Serebrnicki go oszczędzał i trochę się obawiał.
— Dzień dobry...
Żyd się skłonił nizko; gościowi wody świeżéj podano.
— Co to oni tam plotą na wsi, jakoby stary Śniehota wrócił, i że go ztąd odwieziono do księdza proboszcza?
Aaron nie widział potrzeby się zapierać.
— A tak jest — odparł zimno — tak jest, wrócił w bardzo złym stanie, chory.
Serebrnicki popatrzał — zakręcił się.
— Proboszcz go przyjął?
— A jakże.
— Kiedy to było?
— Wczoraj.
Skończyła się rozmowa, prawnik siadł na bryczkę i pojechał. Pani Śniehotowa mieszkała w dworku niedaleko od Piątków, a bałamut pan Jeremi, w wolnych chwilach chodził ją konceptami zabawiać. Nie była od tego, bo się nudziła. Z Piętkową samą, zajętą swemi dziećmi nie mogła się zgodzić, ale z jéj mężem śmieli się i chychotali po dniach całych. — Właśnie gdy Serebrnicki nadjechał, pan Jeremi był już z ranną wizytą. Gdy wszedł i zastał go, Domka się zaczerwieniła i zmięszała, a Piętka począł mocno się śmiać i podżartowywać, żeby dosyć zazdrosnego sprawnika w dobry humor wprowadzić. Zmarszczone jego brwi i mina posępna, tak jednak nic dobrego nie zwiastowały, że Piętka pod jakimś pozorem, zaraz do swojéj sekutnicy się zrejterował. Po odejściu jego Serebrnicki siadł chmurny.
— No, Śniehota wrócił — rzekł.
Kobiéta aż krzyknęła. — Nie może być! cóż teraz poczniemy?
— Aaron go odwiózł do księdza, leży chory — jeżeli zdechnie — niewielka szkoda, ale natura twarda, gdy pozdrowieje — mścić się będzie.
Padła Śniehotowa na krzesło, wołając: — A ja! nieszczęśliwa! toś ty wszystkiemu winien. Byłabym się spokojnie doczekała, żeby go choroba zjadła... a teraz... teraz...
— A teraz ja dla was pracuję, — odparł Serebrnicki — i kijami biorę, a jéjmość z żonatemi gachami romansuje...
— Nie plótł-byś... ty jakiś! — porwała się w gniewie Domka. Jeszcze tego brakowało, żebyś ty mnie takie czynił wymówki...
Zabrało się już na kłótnie, od słowa do słowa, lecz po namyśle nastąpiła zgoda. — Interessa obojga nadto były połączone z sobą — powoli więc przyszło do pojednania. Domka narzekała na tego nieznośnego Piętkę, nazywała go szaławiłą, nicponiem — i przekonała Serebrnickiego, że go nie cierpiała.
Narzekano wspólnie, nie mogąc wynaléźć środka, by grożące niebezpieczeństwo odwrócić. Śniehota mógł — nie wiedziéć co pleść.
Znaczna część dnia na lamentach i radach spłynęła. — Serebrnicki wziął na siebie bliżéj się dowiedziéć, co się święcić będzie... miał w planie nawet udać się do proboszcza i przez niego ofiarować pewne układy, jeżeliby stary na rozwód chciał przystać...
Niespokojnym był jednakże, nie tylko o skutki gwałtownego postępku w Warszawie, ale nawet i o zajęcie Rozwadowa. Przez stosunki swe w sądach, korzystając z okoliczności, wyrobił sobie tradycyą na majątku nie zupełnie prawnie. Sam jako adwokat czuł najlepiéj, że go dla braku wielu formalności pominiętych i wyrzucić precz i pozwać było można... Szczęściem stary Śniehota nie miał o czém, ani z kim się do processu porywać.
Ks. Oderanowski, nie mówiąc nic nikomu, trzeciego dnia, zostawiwszy Śniehotę nieco odżywionego pod dozorem cyrulika — sam zapowiedziawszy, że jedzie do chorego, siadł na wózek i kazał się wieść do Pobereża. Tu właśnie wiadomość o Janie także doszła do dworu. — Słyszano, że się na probostwie znajdował...
Wybiegł Andrzej naprzeciw staruszka, który mu się rzucił na szyję.
— Andruszko mój — zawołał... może mi Bóg da, choć na późne lata, tę pociechę, iż ujrzę zgodę w waszéj rodzinie. Jan, twój brat u mnie jest. Przywlókł się pieszo, chory, wyrwawszy się ledwie ze szpitala od Bonifratrów, dokąd go żona z gachem zamknęła, nieszczęśliwy — dogorywa.
Napomknąłem już o was — ale słuchać nic nie chce. Krew w nim kipi jeszcze. Ale inna to rzecz mówić, a inna oko w oko się zetknąć. Może się serce odezwie, może znękany...
Nie dał mu dokończyć pan Andrzej.
— Mój ojcze, — rzekł — rozporządzajcie mną. Gniewni nie mam — gotówem na wszelkie ofiary, chcę się z bratem pojednać. Wezmę sprawę jego w ręce, wezmę osobę jego do domu, dam, dam mu wszystko, czego potrzebować może, byle mi za to jednym braterskim uściskiem zapłacił.
A! ojcze mój! ojcze mój! — zawołał, — wy nie wiecie, jak mnie paliła piętnem Kainowskim ta wściekła walka, którą stoczyłem z nim przed laty, po któréj musiałem iść pokutować w świat, sam — obcy, tułacz! Jeżeli mnie z Janem pojednasz, do nóg ci padnę.
Ks. Oderanowskiemu aż się oczy śmiały, trząsł się z radości.
— Słuchaj-że, — odezwał się — pojedziesz ze mną do Bereźnicy, ale nie będziesz się pokazywał. — Ja go po religijnemu starać się będę przysposobić. Dam ci znak, gdy zmięknie. Bóg łaskaw, dokonamy tego dzieła, wróci się spokój sumienia.
Stało się jak ks. Oderanowski chciał; wieczorem pojechali razem do miasteczka. Pan Andrzej wprowadzony do pierwszéj izby, siedział na czatach, przysłuchując się rozmowie. Tego jednak dnia, ani następnego, chory nie dał się złamać.
Nie oburzał się, nie odpierał nalegań proboszcza, ale zdawał się ich nie słuchać. Był w jakimś stanie zobojętnienia — machał ręką — nie odpowiadał, a gdy staruszek nań nacierał — mruczał, że Andrzej go nienawidzi i że on téż nie chce znać brata. Na tę myśl, iż brat mógłby mu pomódz i ratować, zawołał: — Kto? on? a to lepiéj ginąć, niż jemu jeszcze być wdzięcznym. Ja od niego nie chcę nic.
Proboszcz prawie był zwątpił o skutku, gdy trzeciego dnia Śniehota opadł na siłach znacznie.
— Pan Bóg cię, duszyczko moja droga, ratować nie chce, bo ty trwasz w uporze i nienawiści, nie przebaczając nawet bratu!
Śniehota nie odpowiadał już nic...
— Trzeba się pojednać, — dodał proboszcz.
— Nigdy w świecie! — mruknął Jan — ja go o przebaczenie prosić nie będę, a on mnie nie zechce.
Nie czekając już znaku, na te słowa wszedł Andrzej powoli i stanął naprzeciw łóżka chorego, który spojrzał, krzyknął i porwał się na pół z łóżka.
— Bracie Janie — rzekł Andrzej, wyciągając ręce — ja przychodzę do ciebie żądając, pojednania, choć całe życie pokutowałem — choć za ciebie ojciec mnie się zaparł. — Starzy jesteśmy oba, włosy nam bieleją — dwóch nas tylko na świecie. Mamyż za uniesienie jedno gorącéj krwi młodéj pokutować? Bracie, bracie, niech się twe serce dla mnie otworzy... Bracie!...
Choć Jan dzikiemi nań patrzał jeszcze oczyma, — rzucił się ku niemu przybyły i padł mu na piersi. Rozpłakali się oba, a ksiądz błogosławił i łzy toczyły mu się téż po twarzy.
— Niech przeszłość na wieki będzie zapomnianą!
— Niech będzie zapomnianą! — powtórzył Jan.
— Braćmi sobie bądźmy...
Jan powtórzył — braćmi! i osunął się na poduszki.
W ten sposób niespodzianie, po latach kilkudziesięciu zajadłéj nienawiści waśń braterska we łzach się poczciwych roztopiła.
Jan chciał mówić o nieszczęściach swoich, ale ksiądz mu nie dozwolił.
— Duszyczko droga — to rozżala nadaremnie, Andrzej bez mała już wié wszystko, i ślubuje twoję sprawę za swoję. Wrócisz do Rozwadowa.
Kazano choremu odpoczywać, lecz umysł jego niespokojny, teraz gdy nadzieja pomsty nad żoną, która się z nim tak niepoczciwie obeszła, świtała — zapragnął jéj gwałtownie. Przebaczył bratu nareszcie, musiał jednak na kogoś wywrzéć tę namiętność, która była nawyknieniem jego charakteru. Andrzej uważał, że to go odżywiało, krzepiło, gdy znowu mógł się gniewać i nienawidziéć. Natychmiast żądał rejenta, aby przed nim uczynić zeznanie, obwiniając żonę i jéj gacha o zdradę, napaść i zamknięcie go podstępne w szpitalu obłąkanych.
Wieść po okolicy rozeszła się była piorunem, że ksiądz pogodził braci, że bogaty Andrzej brał w ręce interessa Jana. — Serebrnicki pomiarkował, iż sprawa jego źle stanąć może — zniknął.
Domka z miasteczka, przelękniona schroniła się do matki. Oczekiwano dalszych wypadków z trwogą. Andrzej niemal codzień dojeżdżał do Bereźnicy, a przekonawszy się na ostatek, iż brat może znieść podróż, zabrał go z sobą do Pobereża. Tu umieszczono go wygodnie, otoczono staraniem i zwolna zaczął przychodzić do zdrowia. W miarę zaś, jak sił nabierał, chęć pomsty rosła. Choć interes przeciw żonie i nabywcy wekslów był w biegu, nie szedł on dosyć szybko w miarę żądań starego. O pojednaniu żoną, — które ks. Oderanowski zamierzał — mowy być nie mogło, on téź, z obowiązku duchownego tylko o tém napomknąwszy — cofnął się.
W takim stanie były rzeczy, gdy Ozorowicz przyjechał jednego rana do pana Andrzeja, niby tylko dla starki litewki, a w istocie dla wymacania, co się tu święciło.
— No, jakże — powinszować, — rzekł — słyszałem o ślicznéj zgodzie, o ozdrowieniu pana Jana, o rewindykacji Rozwadowa. Ale to... wszystko śliczne, piękne, a tymczasem rosa oczy wyjé — nim się to pokończy.
— A cóż my, stare graty, mamy do robienia? — ozwał się Andrzej — przynajmniéj skubać Serebrnickiego będzie zabawka.
— No — a jabym cale co innego proponował, zgodę?
Andrzej się rozśmiał.
— Jaką?
— Ot — wedle mojego widzenia — zezwolić na rozwód, niech sobie naprzód jéjmość weźmie, ta mu za wszystkie jego grzechy zapłaci! — Powtóre, co popełnił długów na Rozwadowie zwrócić mu, i niech idzie do kata.
Z drugiéj izby posłyszał to pan Jan, który już o kiju chodził.
— Niedoczekanie tego łajdaka! — zawołał, ukazując się nagle. Nie! Sprocesować go, wsadzić do wieży, przyprowadzić do ruiny! to dopiero będzie sprawiedliwość. Za gwałt i zdradę niech, jeśli nie gardło da — to in fundo odsiedzi i grzywny płaci.
— Tak — tak — a jegomość alimenta żonie będziesz musiał dawać za to, żeby ona go konsolowała — a do Rozwadowa nie dojdziesz i za lat dziesięć.
— Pal go dyabli z Rozwadowem, — zawarczał Jan — od czasu, jakeśmy się z bratem pogodzili — obejść się mogę bez niego i czekać.
Ozorowicz, rzuciwszy myśl do zgody, z którą podobno był wysłany przez Serebrnickiego — pofolgował i zmilczał, dał się jéj i im wyburzyć. Wrócił po kilku godzinach do tegoż przedmiotu i z flegmą wielką przenocował, nazajutrz de noviter repertis, z argumentami występując silniejszemi, które Andrzeja przekonały.
Jan się z bratem posprzeczał nawet. Ku wieczorowi jednak Ozorowicz punkta ugody notował na papierze i wyjechał, niepłonną mając nadzieję, że Serebrnickiego uratuje. Miał za to przyobiecaną sumkę dosyć przyzwoitą.
W tydzień potém zawarto umowę, Andrzej spłacał długi, tradycya ustępowała eo instante z Rozwadowa i oba bracia jechali razem go obejmować. Na rozwód Jan serdecznie się zgodził, byle o kochanéj żonie nie słyszéć więcéj...


XIV.

Ktoby był w lat pięć po opisanych wypadkach, zajrzał do tego poleskiego kątka, zdziwił by się i ucieszył widokiem tego życia, jakie tu dwaj bracia Śniehotowie prowadzili.
Rozwadów i Pobereże połączone nowo wybitą szeroką drogą, na wprost przez błota i pola, były jakby jednym tylko domem, rozdzielonym na dwie części. — Albo Jan gościł w Pobereżu, lub Andrzej jechał do Rozwadowa. Po długich latach rozłąki podawszy sobie dłonie, żyli istotnie po bratersku. Nie przeszkadzało to sprzeczać się łagodnie po kilka razy na dzień, ale zaledwie krew się cokolwiek poruszyła, uśmiechając się wyciągali ku sobie dłonie: — Dosyć tego...
— Ale bo waćpan jesteś gorączka — mówił Jan.
— Ty bo téż nie ścierpisz najmniejszego sprzeciwienia.
— Więc dać temu pokój!
— Dać pokój!
Nie powiemy, ażeby się zmienił charakter Jana, pozostał on zawsze zgryźliwym, ostrym, podejrzliwym, wspomnienie tylko poróżnienia, które obu życie zatruło — wstrzymywało go od wybuchów, a zimna krew i powaga Andrzeja, ochładzała i opamiętywała brata. Upodobania mieli różne, lecz się jakoś godzili z sobą i tolerowali wzajemnie.
— Te stado twoje, to darmozjady, — mówił Jan — do czego się to zdało! To się nigdy w świecie nie opłaci trzymać. A kłopotu z tém, a biédy! Źrebięta zdychają, tamten się spleczył, tamta zdychawiczała. Żebyś przynajmniéj sprzedawał, a co najlepszego to sobie chowasz i tyle pociechy, że się popatrzysz, jak bryka.
Andrzej się śmiał.
— Asindziéj, nie przy mawiając, lubiłeś kobiéty, i nie miałeś z nich nawet téj pociechy, co ja z koni; brykały ci téż, i na tém koniec.
Jan posępniał, urywano rozmowę.
Teraz, gdy zgoda święta zaszczepioną została — ludzie się téż do Śniehotów garnąć zaczęli. Okazało się, że pan Andrzej nie darmo tak paradnie Pobereże zabudował. Na nowy rok, Św. Jan, na Andrzeja, na Wielkanoc, na zapusty spraszano łaskawych sąsiadów, sprowadzano muzykę, zastawiano stoły i bawiono się, jak to za starych czasów bywało, nie myśląc o jutrze, sercem całém. Chociaż kobiét w domu nie było, dawały się namówić i panie na zapusty do skoków. Dwaj Śniehotowie, choć podtatusiali oba, ludzie majętni — mili w obejściu, zwracali na siebie oczy wdówek i panien, które przesiedziały na koszu kanoniczną godzinę. Pan Jan czasem miewał pokusy, ale Andrzej, który oko miał bardzo bystre — wstrzymywał go w porę.
— Miałeś już tego dosyć, — mówił — guza nie szukaj.
Spluwał stary i szedł do kąta, a potém pokusy unikał.
— Niechże ja, — odzywał się potém do brata — zgoda — to żeń się ty. Lepiéj odemnie wyglądasz, niech choć popatrzę na szczęście twoje, a może Bóg da młodego Śniehotę, żeby było komu zostawić, co Bóg dał, a waszeć uratował.
— Nóżki całuję, — mówił Andrzej — nie pora mnie, ani tobie. Lepiéj tak zostańmy, jak jesteśmy. Weźmiemy gdzie sierotkę i wychowamy go razem, a przysposobiemy, to będzie bezpieczniéj.
W istocie znalazł pan Andrzej ubogiego Śniehotę i zaraz go do dworu wzięto. Tu dopiero zaczęły się gorące rozprawy, jak go prowadzić, ostro, czy łagodnie, czego uczyć, do czego sposobić. Jan był za tą różczką, którą Duch Św. jakoby kiedyś bić radził, — Andrzej za surowością ludzką, poważną i beznamiętną — oba wszakże chłopaka, przywiązując się doń, pieścili. Jan wymawiał Andrzejowi, że go psuje, a sam pokątnie gorzéj jeszcze bałamucił.
Ale cel w życiu mieli. Chłopak czternastu lat dopadłszy, konno jeździł, jak centaur — pływał, jak ryba; wesół był, jak ptaszę, co się tyczy nauki, téj tyle tylko chwycił, ile mu mimo jego wiedzy do głowy się dostało.
Po zezwoleniu na rozwód przez pana Jana i spłaceniu Serebrnickiego, gdy prawo dozwoliło połączyć się rozwódce z gachem, ślub się odbył w miasteczku bardzo cicho i bez występu. Pani Zębowska nawet na nim nie była. Piętka się tylko zaprosił z żoną, upił i krakowiaczki niedorzeczne wyśpiewywał. Państwo młodzi wzięli wieś zastawą w okolicy, a Serebrnicki nie zapomniawszy, iż był prawnikiem, żywił nadzieję, że rachunkami tak dziedzica dojedzie, iż się tytułu dziedzictwa wyrzecze.
Życie rozpoczęło się dosyć na pozór szczęśliwie, chociaż zgoda w małżeństwie trwała krótko. Zmarła żona Piętce, który po jéj zgonie z desperacyi po ziemi się tarzał — począł bywać szukając pociechy w nieszczęściu, u państwa Serebrnickich — mąż był zazdrosny, Domka obraźliwa, powoli raj stał się piekłem. Szczęściem pani Zębowska téż na lepszy świat poszła i trzech chłopów w Myzie zostawiła córce, która opuściwszy męża, zamieszkała tam sama jedna, wiodąc życie pustelnicze. Piętka dojeżdżał do niéj — i przesiadywał. Serebrnicki zostawiony sam sobie, mówiono, że pić zaczął, zestarzał przed czasem i w sknerstwie obrzydłém, gnił na swéj dzierżawie.
Hanna Hajdukówna skończyła życie, jako pokutnica, obchodząc święte miejsca, i nigdy prawie się nie zatrzymując długo w swéj okolicy. Poczajów, Kijów, i inne słynne cudami kościoły zwiedzała nieustannie, dopóki raz w drodze zmęczona, chcąc usnąć pod drzewem, nie zamknęła oczów na wieki.

KONIEC.




  1. Ze starego rękopismu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej błąd w druku - wydaje się, że zamiast wpadł" winno być wstał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.