Śniehotowie/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pobereże, w którém pan Jeremiasz Piętka z żoną, jak mówił, sekutnicą i pięciorgiem dzieci królował, leżało na oddalonéj granicy Rozwadowa. Wieś i folwark były przez Śniehotów dokupione lat temu ze sto, dawniéj należały do Czarneckich, możnéj rodziny, któréj gałąź jedna mieszkała tu i wymarła. Gdy Śniehotowie po nich nie rychło już kupili opuszczony majątek, stary dwór był w ruinach. Połowę jego zrestaurowano, pół pozostało z pozabijanemi oknami i drzwiami dla nietoperzy i szczurów. Czarneccy byli ludzie bogaci i żyli po pańsku, — w opuszczonéj domu połowie mieściły się sale z poopadłemi sufitami, komnaty ogromne bez posadzek, korytarze, kaplica; do tego wszystkiego nikt teraz nie zaglądał, gdyż chodziły wieści, że tam się cóś ukazywało, że po nocy nieboszczykowie wyprawiali tam uczty i hałasy, że dusze pokutowały...
I za pana Piętki więc ta skazana na powolną śmierć domu połowa pozostała nie zamieszkałą, oddzieloną, a w nocy pod jéj oknami nawet ludzie przebiegali szybko, nie śmiejąc się oglądać. Okna były tarcicami na głucho pozabijane, drzwi także, co się wewnątrz działo i z dachem pogniłym, o to się nikt nie troszczył.
Druga połowa domu nie wiele piękniéj wyglądała, ale żyć w niéj było można, i rodzina Piętki mieściła się tu prawie wygodnie, bo nie była wymagającą.
Pan téż rzadko miejsca zagrzał, chyba gdy mu Pan Bóg dał gości, co się rzadko trafiało, bo nic ich tu nie wabiło, a gościnność pana Piętki, serdeczna bardzo, była równie uciążliwą, jak najniegościnniejsze przyjęcie. Piętka chcąc się okazać wylanym dla gości, męczył ich, poił kwaśnym piwem i winem, obarczał najdziwaczniejszemi podarkami, dom przewracał do góry nogami, zatrzymywał, nękał — słowem nieznośnym czynił pobyt u siebie.
Po nocy wyjechawszy z Baby, dostał się już nadedniem do swojego Pobereża... Wszystko tu spało, ale na odgłos znajomego biczyska i głosu pozrywali się wszyscy... Biédna żona, istna męczennica, piękna, blada, zmęczonéj twarzy, wypłakanych oczów kobiécina, wyszła piérwsza ze świécą naprzeciw męża, który ją gwałtownie pochwycił w objęcia i począł całować, jak najserdeczniéj.
— Robaczku mój! po cóż ty sama wstałaś! — zawołał — po co ci się było ruszać z łóżeczka... zmiłuj się... a to się jeszcze zaziębisz...
Okrzyczana za sekutnicę kobiéta, w istocie była biédną, zahukaną, i serdecznie przywiązaną do męża, którego kochała, nie mogąc go ani do domu przywiązać, ani do pracy nakłonić.
Ująwszy ją wpół wszedł, podśpiewując pan Jeremiasz do izby, i z gościnnéj na palcach, udał się razem z nią do dziecinnego alkierza.
W istocie pięcioro dziatwy, zdrowéj, pyzatéj, rumianéj, różnego wieku, od dziesięcioletniego chłopaka do trzyletniéj dziéweczki, spało po łóżeczkach i kołyskach. Piętka, który tak się chwalił, że radby pozbyć się razem i żony, i konsolacyi — zaglądał do każdego z dzieci najczuléj, twarz mu się śmiała... całował je ostrożnie, żeby im snu nie przerywać i widać było, że mu w piersi serce biło.
Lecz czułość ta trwała chwilę, poszli z jéjmością razem do bokówki, gdzie rzuciwszy się na krzesło Jeremiasz, na miłego Boga, kwaśnych ogórków zażądał. Jéjmość, osłoniwszy się chustą, poszła sama ze świécą do śpiżarni. Pozostawszy z sobą Piętka, jakby tknięty zgryzotą sumienia — począł sobie swe rozpasane wyrzucać życie... westchnął parę razy, ręką uderzył o stół.
— E! ba! — dokończył — dziś żyjem, jutro gnijem! co tam!... Jakoś to będzie! Aby dzień do wieczora!... Dzieci!... Kogo pan Bóg stworzył, tego nie umorzył — wezmą po mnie humor wesoły i spryt, i dadzą sobie rady na świecie...
Gdy jéjmość weszła z ogórkami, na które się rzucił chciwie, już zgryzoty sumienia byty przetrawione, zapomniane i humor wracał dobry, bo Piętka długo się frasować nie umiał.
Spojrzał na smutną, a piękną twarzyczkę żony i uśmiéchnął się do niéj.
— Kasiu, moja złota! — zawołał — na drodze szczęście mnie spotkało.. Wiész co — na te przeklęte Pobereże mam kupca! Z nieba mi spadł! Jutrom go na obiad zaprosił... Człek jakiś majętny od Turczyzny, czy od Wołoszczyzny, tęgi chłop... znać groszowity... Przyjedzie majątek oglądać.. trzeba go przyjąć, co się zowie!
Kobiéta ręce załamała.
— Jeremku, mój drogi! — krzyknęła — zlituj się, chybaś zapomniał, co się w domu dzieje! Ja prawie chleba nie mam... w śpiżarni pustki.. w piwnicy nic... jak-że my go, czém przyjmiemy!
— E! głupstwo! — zawołał gospodarz — pulpetów żadnych nie trzeba... czém chata bogata, tém rada.. Zaraz trzeba Iwasia kazać obudzić, niech do biédki zaprzęże i jedzie do miasteczka, ażeby mi „czuj duch” o świcie wracał z polędwicą, i z baryłką wina od Grossmana... Ja napiszę...
— Ale na borg nie dadzą...
— Da, musi dać, bo go juchę powieszę na gałęzi... albo psami zaszczuję... tak mi Boże dopomóż... Da — ja napiszę do niego...
Kobiéta siedziała z załamanemi rękoma, z oczyma wlepionemi w podłogę.
— Jeremku mój — zawołała z boleścią — a na cóż ci Pobereże, ostatni przytułek, sprzedać? Cóż my z sobą poczniemy? gdzie się my podziejem?
— Otóż widzisz, serdeczna Kaśko moja, złota... że nic nie rozumiesz się na interesach... Pobereże funta kłaków nie warto. Psi grunt, paskudztwo... jałowe pola... Pojedziemy do Warszawy... Dzieci nam brat pomoże wychować, ja do wojska wstąpię... kapitalik nam zostanie...
Piętkowa słuchała, głową potrząsając.
— Jeremku mój — wyszeptała po cichu — ty złote masz serce... ale grosz się u ciebie nie utrzyma... dostaniesz pieniędzy i nie odpoczniesz, póki ich nie stracisz, póki ci ich dobrzy przyjaciele nie wydrą... Już ciebie znam...
— Kasiu! jesteś niesprawiedliwą — krzyknął głośno.
— Cicho! pobudzisz dzieci! — przerwała kobiéta.
Jeremiasz głos zniżył, ale począł ciszéj mówić żywo:
— Tak, jesteś niesprawiedliwą... ja hulam z desperacyi; jak się interesa uregulują — zobaczysz, ustatkuję się...
Małżeństwo poczęło rozmowę i Piętka żonę przekrzyczał. Tymczasem Iwasia trzeba było wysyłać do miasteczka i Kasia wyszła spłakana, rozmyślając o dniu jutrzejszym.
Poczciwy pan Jeremi padł na łóżko i po przygodach dni kilku, wielce pracowitych, chrapnął kamiennym snem do godziny dziesiątéj.
W domu już od niepamiętnych czasów wszyscy byli na nogach, i ów nieszczęsny obiad się dla gościa w kuchni warzył, a pokoje umiatały, gdy Kasia poszła nareszcie męża obudzić, aby miał czas się odziać, nim zapowiedziany kupiec przyjedzie.
Biedna kobiéta głęboko zmartwiona zapowiedzianą przedażą, płakała ranek cały, oczy miała czerwone. Piętka, gdy ze snu twardego nareszcie się rozbudził — ujrzawszy żonę przy sobie, ledwie się przeżegnał, począł ją ściskać i całować.
Trochę bólu serdecznego ten uścisk zapłacił. Jeremi się porwał, przypomniawszy, co go czekało i dowiedziawszy o godzinie, wybiegł do studni, aby głowę sobie zmyć i kazał wołać podstarościego.
Podstarości, alias włodarz, pan Mięta, stary człek, męczennik poczciwy, jak wszyscy w Pobereżu, — który kochał pana i klął go razem, litując się losu żony i dzieci — zwlókł się pod studnię, gdzie na zimnym wietrze Piętka obnażony do pasa ablucye spartańskie odbywał.
— Mięto, serce moje — zawołał do niego Jeremi, grubym ręcznikiem poczynając się ocierać. — Mięto, w twoich rękach dziś losy moje. Jak ty mnie stary zdradzisz... to mi się nie pokazuj na oczy...
— Na Boga miłego — odparł spokojnie podstarości — o cóż idzie? Już słyszałem od jéjmości, że się kupiec stręczy... Czy się to godzi Pobereże sprzedawać? a! panie!
— Milczałbyś! ja wiem co robię, — zawołał Jeremi. — Sprzedać muszę, długi mnie, z pozwoleniem, jak w..y obsiadły... albo sobie w łeb strzelić, albo chyba raz wyléźć z téj kałuży...
— A któż jegomości w nią wepchnął? — spytał stary z powagą.
— Tu nie czas na lamenty; jam żołnierz, u mnie po komendzie wszystko! Słuchaj stary, trzeba łgać, niéma ratunku, żeby się Pobereże bardzo źle nie pokazało. Wszak pszenicę sieliśmy tego roku...
Stary głową począł trząść.
— Korzec na ogrodzie wysieliśmy — rzekł — i to mietlica zjadła...
— Po cóż to gadać! sieliśmy pszenicę i basta... Rozumiész, bydło wyzdychało na wiosnę... Zresztą bylebyś milczał... ja resztę biorę na siebie...
Z głową na piersi zwieszoną, milczący Mięta się oddalił ku folwarkowi, widać go było, jak szedł, sam do siebie mówiąc i machając rękoma, jak chustkę coraz z kieszeni kapoty dobywał i nią się ocierał, i jak desperackim ruchem w progu folwarku stanął, a po chwili znikł.
Tymczasem dzieci się pobudziły, i nawykłe do swobody, około dworu dokazywały. Nawet trzyletnia Zośka, w ganku z niańką stała. Jeremi świeżo umyty, po kolei chłopców brał na ręce, całował, śmiał się i zapomniał na chwilę o biédzie. Jak stał w jednéj koszuli, musiał usiąść w ganku i synów na kolanach wozić.

— Jechał sobie pan, pan,
Na koniku sam, sam,
Za nim... i t. d.

a dzieci się śmiały i wrzeszczały.
Zabawa ta, do któréj i dziewczynka wyciągała rączęta, trwała jeszcze w jak najlepsze, gdy na gościńcu ukazały się wozy od strony karczmy Baby i Rozwadowa.
Jéjmość jeszcze nie ubrana wybiegła, ręce łamiąc.
— Jeremku, kochanie, — a toż gość twój jedzie! a ty w koszuli...
Powstał popłoch między dziećmi straszny. Zarazem jéjmość ujrzała gęsi, indyki i kaczki, które, nie pytając, gospodarowały po podwórku.
— Tomek! Tomek! pozapędzać drób! — rozległo się w ganku.
Tomek z folwarku wypadł i, w to mu graj, począł polowanie. Ptastwo zruszyło się całe, jak przed jastrzębiem, krzyk, wrzawa, dziéwka Paraska w pomoc wybiegła, psy zaczęły szczekać, słowem sądny dzień, aż gospodyni, uszy zatknąwszy schroniła się do dworu.
Jeszcze folwarczna służba nie ułatwiła się z drobiem, gdyż indyk stawił czoło Tomkowi i Parasce, i bronił swojéj rodziny, unguibus et rostro, gdy przed bramą stanął wóz wielki węgierski, kocami wysłany; cztéry konie w nim, jak orły czarne, za nim mniejszy drugi ze służbą, téż cztérokonny. Z obu po bokach pozatykaną widać było broń w pokrowcach, dwór zbrojny... woźnice wąsate... i na smyczy u wozu drugiego dwa charty ogromne, kosmate, wilczéj szerści... choć niemi niedźwiedzie szczuć.
Jeremi jeszcze czamarkę wdziewał i czuprynę przygładzał, gdy to wszystko w dziedziniec paradnie zajechało, i pan Szczuka, trochę wykwintniéj odziany, ale zawsze z wołoska, czy z turecka, w ganku wysiadł, gdzie pod ten czas tylko najśmielszy i najstarszy synek Piętki z kijem schowanym za siebie, znalazł się na przyjęcie.
Chłopak był śmiały, jak ojciec, popatrzał w oczy przybyłemu, który mu się smutnie uśmiechnął i nic nie mówiąc, poprzedził do izby gościnnéj.
Tu jeszcze od świéżego zamiatania z pośpiechem, tuman kurzu powoli dopiero opadał — nie było nikogo, ale Piętka zapinając czamarę, wpadł zaraz, obcesowo, uśmiechnięty, ochoczy, i gościa począł wrzawliwie przyjmować.
— Naprzód konie do stajni... dwór pański na ekonomią, do podstarościego. Siadaj, królu mój, rozgość się... żona zaraz wyjdzie...
Rozglądając się powoli, milczący gość usiadł. Na jego twarzy we dnie widać było wyraziściéj, niż przy świetle karczemnego ogniska, ślady życia przebytego w trudzie i mozołach. Śniady był, opalony na czarno, kilka blizn tylko białych na twarzy szramami świeciło. Rycerska była postać, poważna, zamyślona, smutna.
Wesołość Piętki Jeremiego osobliwie odbijała przy tym zasępionym człowieku, który śmiać się nie umiał.
— No, widzisz waćpan dobrodziéj, Pobereże — począł szybko Piętka — toż to złoty kraj i majątek, jakiemu drugiego równego niéma na kuli ziemskiéj. Tylko mu gospodarza brak — a ja — ja żołnierz, ja nie rolnik... cała biéda na tém! Polesie, gadają, hm! a ja tu skroś pszenicę sieję i rodzi... żyto wylega — słowo daję — mostem leży, i dlatego mi tego roku porosło, jak zaczęło lać.. łąki! panie — chce się samemu trawę jeść! Tak mi Boże dopomóż... Las wycięty — prawda — ale puścił się — no! jeszcze takiéj młodzieży w lesie nigdzie nie widziałem... Wąż się nie przeciśnie... A cóż pan powie na dwór... pański, kasztelański. Ja tam go tyle nie potrzebuję i pustką połowa stoi, ale drzewo zdrowe... sto lat będzie trwać! Choć bale i assamble dawać. W ogrodzie najprzedniejsze na cały świat gruszki i jabłka... aleje, szpalery... czego dusza zapragnie. Słowem, jedz, pij i popuszczaj pasa... Gdybym ja był gospodarz...
Przybyły pan Szczuka milczał, nawet z twarzy ponuréj nie można było zmiarkować, jakie na nim wrażenie czynił widok Pobereża i gadanina dziedzica. — Temu się usta nie zamykały.
Nieśmiało, z oczyma spuszczonemi, blada i drżąca wyszła nareszcie pani Piętkowa, z obawą podnosząc wzrok na gościa, który ją witał z atencyą razem i zdziwieniem. Wczorajsze nazwisko sekutnicy zupełnie do jéj twarzy i postawy nie przypadało.
— Moja żonka — zaprezentował wesoło Piętka, całując ją w głowę. — Kobiéta złota... ale co ja od niéj cierpię!
Kasia spojrzała. Piętka się w kułak rozśmiał i ucichł... Wnet téż rozwarłszy drzwi, począł wołać na Iwasia, aby przekąski podawano.
— Nieszczęśliwie acan dobrodziéj trafiłeś, — odezwał się do Szczuki, — boję się, żebyś nie był głodny... Mieliśmy tu przypadek, o którym nie wiedziałem... wczoraj jadąc... piwnica mi się zawaliła i przygniotła cały zapas win starych, mogę powiedziéć na jakie tysiąc czerwonych złotych... niczego nie żałuję, jak tego tokaju...
Żona stała w płomieniach, Jeremi ciągnął daléj niezmięszany:
— A że nigdy jedna biéda nie dokuczy, w śpiżarni się zatliło... szkody mam w samych korzennych zapasach na parę set czerwonych złotych... Gdy mi żona o tém wczoraj powiedziała, małom włosów z głowy nie darł...
— Mój mości dobrodzieju — przerwał Szczuka — ja nie nawykłem do wygódek... mnie wszystko dobre...
Piętka zaczął go ściskać.
— Z takimi ludźmi — zawołał — to żyć i umierać! Karaj Boże do wieku!
Iwaś wniósł właśnie flaszkę wódki, chléb czarny, trochę masła, wędzoną kiełbasę z pomarszczoną wielce i trochę popleśniałą skórą, i dwa śledzie obłożone cebulą...
Biédna pani Piętkowa wstydziła się swojego ubóstwa... Jeremi nadrabiał fantazyą.
— Jeszcze tego na dobitkę było potrzeba, — rzekł — że ochmistrzyni, u któréj są klucze, bo jéjmość, słabowitego zdrowia, wyręczać się nią musi, mając dosyć do czynienia z bębnami; ochmistrzyni pojechała na odpust i klucze z sobą zawiozła, czy zamknęła... a wszystkie nasze srébro pod niemi... Dosyć, że dziś się cyną i gliną musimy obejść; a sréberka mam niczego...
Po twarzy jéjmości znowu płomienie biegały, a oczy trzymała wciąż spuszczone.
Wódki się napiwszy, przekąsiwszy summaryjnie, — Piętka na oględziny dworu i wsi zaprosił. Wezwano podstarościego, który popatrzał, skłonił się i poszedł milczący.
Osobliwsza rzecz — gość, którego oprowadzano, tak jakoś przeczuciem dziwném, zdawał się znać wszystkie kąty, że więcéj on ich, niż oni jego wiedli... nawet ścieżki wybierał, jakby po nich wczoraj chodził.
Piętka opuszczenie majątku straszliwe tłumaczył, wykłamując się najzuchwaléj, nadrabiając żartami, zagadując, aby gość nie widział tego, czego mu nie bardzo chciał pokazywać.
Wysunęli się i na pola; lecz pan Szczuka objąwszy je okiem, nie wielką miał ochotę szczegółowo się w nich rozpatrywać. Pora obiadowa się zbliżała, gdy zwolna poczęli nazad iść do dworu. Pozostawała po drodze do widzenia szopa stara, czarna, pogarbiona, odrapana, straszna, w któréj niegdyś znajdować się miał browar, — tak zwano gorzelnię, gdzie wódkę Aaron pędził. Był tam kocioł pęknięty i przepalony, i kilka kadzi rozeschłych. — Piętka ten budynek i cały aparat wysoko szacował, dowodząc, że tam niewiele co brakło, a można było wódkę pędzić, i że woda tak była doskonała, iż nigdzie takiego wydatku z zacieru nie było na okół, jak w Pobereżu.
Szczuka słuchał, nie zaprzeczał i dobrodusznie zdawał się wszystko przyjmować.
Z lica jego i oczu najbieglejszy znawca nicby był wyczytać nie mógł.
Oględziny przeciągnęły się dosyć długo i Piętka zdawał się je na umyślnie zwlekać z powrotem do dworu, może aby dać biédnéj żonie czas przygotowania się do obiadu, a więcéj pono dla ukartowanéj gry pewnéj, na któréj skutek niechybny rachował. Wysyłając Iwasia do miasteczka, na myśl mu przyszło, wezwać sobie w pomoc do sprzedaży niejakiego Rejenta Ozorowicza, słynnego doradcę wszystkich pieniaczów; człeka, który uchodził w okolicy za najtęższą głowę, — ale zarazem opoja i szulera, przy którym się grosz nie trzymał, który łaknął zarobku zawsze, i z sumieniem był w takiéj komitywie, że mu dozwalało robić, co żywie zapragnął.
Pan Prot Ostoja Ozorowicz (tak się podpisywał, choć mu Ostojowie herbu przeczyli), był człek wyszczekany, pokaźny, personat, sprytny bardzo, ale na wszystko dla grosza gotów.
W kartce swéj do niego, nagryzmolił tylko Piętka:
„Przybywaj asindziéj jutro — nie pytając czemu, upiecze ci się gratka — ale udaj, żeś zajechał przypadkiem. Mądréj głowie dość na słowie. — Czekam z obiadkiem.”
Ozorowicz najął żydka i przystawił się. Źle tylko obrachował się, wzywając go Piętka, bo Rejent rodzonego brata gotów był sprzedać, i w drodze już sobie powiedział:
— Protku, kochanie, nie bądź-że kpem, a jeśli sprawa jaka wypadnie, obrachuj z któréj strony „hroszy” — Piętka goły, jak bizun...
Gdy na dziedziniec wchodzili, ujrzeli u wrót stojącą żydowską furkę, któréj chude koniska obrok w workach zawieszony jadły, potrząsając niemi do góry, a w ganku słusznego mężczyznę, czapka na bakier, ręka za pasem i w zanadrzu plik papierów. Oczy miał wypukłe, czoło pyszne, wąs zawiesisty, postawę senatorską, tylko go to szpeciło, że na twarzy czerwonych plam było mnóstwo i nos jesienną barwę przybrał, karmazynowo-fioletową...
Piętka zaraz u fury spytał żyda:
— Kogóżeś to przywiózł?
— Pana Rejenta Ozorowicza!
— A! bodaj go djabli, gość nie w porę, gorzéj Tatara! — zawołał Piętka, maskując grę.
Rejent w ganku na nich czekał.
— Szanownego pana niego, — rzekł zdala, czapkę podnosząc — darujesz i przebaczysz, że jadąc do Rozwadowa, nie mogłem się oprzéć pokusić, aby czcigodnego mojego łaskawcy nie odwiedzić i nie złożyć mu mojéj atencyi...
Poczęło się prezentowanie, przy którem Szczuka zimno i bardzo neutralnie się zachował. Piętka w ogóle nie rad był z niego jakoś, rozruszać go nie mógł, rozgadać nie umiał, spenetrować nie było podobna. — Z góry i tajemniczo, pańsko, zimno ze wszystkimi się obchodził.
— Mruk, — mówił w duszy Piętka, — coś w nim, jakiś djabeł siedzi, że się tak zamyka — ale dobędziemy z niego... co tam ma! O ho! spoję go przy obiedzie.
Na to upojenie beczułeczka była wina, przywieziona wprawdzie od Grossmana, — była wódka na jarzębinę nalewana, było piwo; szło tylko, czy gość da to wlać w siebie. Do zachęty jedyny był Ozorowicz...
Zaraz w progu mąż ten bystry, objął sytuacyą, domyślił się o co chodziło, lecz popatrzywszy na Szczukę, zmiarkował, że dalekoby było korzystniéj jemu pomagać, niż Piętce. Nim przyszli miał się czas u czeladzi dowiedziéć o ośmiu koniach, napatrzył dwór pana Szczuki i wymiarkował, że kabza musi być nabita. A Piętka słynął z długów i golizny...
W ślad za Szczuką wszedł Rejent do pokoju, gdzie pani siedziała z dwoma starszemi synkami, umytemi powtórnie... i już trochę zasmolonemi po umyciu. Przed nią stała wódka przedobiednia, która dała assumpt gospodarzowi do unoszenia się nad wczorajszą śliwowicą. Szczuka kazał zaraz flaszkę podać.
Poszedł więc kieliszek kołem, od wacana do wacana, raz i drugi, bo wódka była przedziwna. Chwalili wszyscy i w głowach zaszumiało, gdy gospodyni do obiadku, przepraszając zań z góry, poprosiła.
Jéj staraniem, choć porządków w domu wielkich nie było, stół znalazł się schludnie zastawiony — bielizna czysta... i łyżek nie zabrakło, czemu się sam Piętka dziwował...
Zieleniak przywieziony od Grossmana, okazał się, jak on mówił: „pijabilis...” Zamiast goryczki, miał wprawdzie kwasek barszczykowaty, ale że podany barszcz w wazie kwaśniejszy był jeszcze — uchodził.
Rozmowa padła zaraz na majętności wiejskie, ich ceny, na interesa krajowe, na przyszłe kontrakty i różne inne sprawy kieszeni... Ozorowicz dowodzić zaczął, że majątku ziemskiego nie łatwo się teraz było dokupić. — Piętka wtórował, wszystko to jednak było grochem na ścianę, bo Szczuka ani przeczył, ani twierdził, słuchał. Po kilku kieliszkach gospodarz wpadł in medias res, mówiąc wprost o sprzedaży Pobereża...
— A to prawdziwie — rzekł — szczęśliwy traf tu przyniósł Rejenta, bo nikt lepiéj nad niego nie zna ceny, przechodu majątków i naszych interesów... Z nim jesteśmy, jak w domu; jego głowa to archiwum...
Rejent się uśmiechał. Przy stole jednak do traktowania żadnego nie przyszło. Szczuka pił, co mu nalewano, jadł i przyskwarzone, i niedopieczone, przydymione i stęchłe — a milczał, że z niego słowa nie było można dobyć. Wino, piwo, wódkę połykał, jak wodę i nic na nim znać nie było.
— O! to gracz! — mówił po cichu Piętka, — to gracz!
Tymczasem z beczułki więcéj wysączył Ozorowicz i on sam, niż ów gość obojętny i zamyślony...
Gdy od stołu się ruszyli, jéjmość, która miała ciągle łzy w oczach, uciekła; Piętka poszedł po papiery, zaczęto na seryo już się brać do interesu.
— Jakże się panu Pobereże podoba? — spytał gospodarz.
— A cóż? majątek w ruinie, — rzekł Szczuka, — jak dla mnie — ujdzie — dam sobie z nim rady. Zechcesz sprzedać, warunki będą przystępne, kupię — nie, to pojadę daléj.
Oburzył się na „ruinę” — Piętka, ale zaprzeczyć nie mógł, że trochę było gospodarstwo opuszczone... Rozprawiano, nie spiesząc wcale, gdy jeden z dworzan pana Szczuki, wywołał go, oznajmując, że w ganku nań Aaron czeka.
Zaintrygowało to wszystkich, lecz dopytywać nie śmieli o co chodziło; Szczuka wyszedł... Gospodarz byłby się podkradł dla podsłuchania rozmowy, lecz gość z arendarzem wysunęli się w dziedziniec.
Aaron stary miał minę kwaśną.
— A cóż? — zapytał Szczuka.
— Ani słuchać nie chce o sprzedaży, — odparł żyd, — daremnom się starał go na to namówić. Zburczał mnie.
— Wola jego! — rzekł zimno Szczuka, dobywając sakwy i biorąc z niéj trzy czerwone złote, które w rękę włożył Aaronowi; — a to za fatygę — dodał — upierać się nie będę...
Stary faktor skłonił się nizko — piękne węgierskie dukaty przemówiły do serca jego...
— Przyznam się jaśnie panu — począł, kłaniając się, — że mnie bardzo żal i pana Śniehoty, i tego, że my tu jaśnie pana miéć nie będziemy. Ale z panem Śniehotą rada trudna... Ledwie go fizyk trochę podreperował... człek nie młody, a no mu w głowie świta, chce się żenić... trzeci raz... nu! I na co to jemu?..
— Nie wiesz z kim? — zapytał Szczuka.
— Jaśnie pan tu naszych panów znać nie może... To panienka uboga, a matka... z pozwoleniem głupia...
— Jak się zowią?
— Oni tu mają trzech chłopów... wdowa się nazywa Zębowska... jéj mąż był kasyerem u Sapiehów... nie wielkie to rzeczy!
Machnął ręką. Szczuka, jakby mu tego było dosyć, skłonił głową, i pożegnawszy żyda powrócił do dworu.
Tu już Piętka miał czas się rozmówić z Ozorowiczem, a Rejent mu wyperswadował, żeby na niego zdał sprawę i samych ich z sobą zostawił.
Stało się, jak Ozorowicz chciał; zamknęli się z papierami w tak zwanéj kancellaryi, w któréj ani pióra całego, ani kałamarza nie było... Mrok już padał, gdy niecierpliwy Piętka powrócił i zastał Szczukę nad papierami.
— Dziesięć tysięcy czerwonych złotych daje — szepnął na ucho — ale chce w aktach kwerendy... a długi tyle wynoszą...
— Pal go djabli, — cicho rzekł Piętka, — niech mi da do ręki gotówką dwa tysiące czerwonych i niech sobie z kredytorami robi, co chce... niech się za łby wodzą.
Na téj podstawie rozpoczęły się umowy i nie doprowadziły do niczego. Nazajutrz postanowiono jechać do akt, do Łucka. Szczuka nocował; posłano po owies do Kołków, bo Piętka swój był żydom sprzedał i konie zgoninami żywił. Biédna Kasia płakała w kątku...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.