Przejdź do zawartości

Śmierć na wesoło

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Śmierć na wesoło
Wydawca „Głos Narodu“
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF BIRKENMAJER.

ŚMIERĆ NA WESOŁO
(Z CYKLU: „MIĘDZY EUROPĄ i AZJĄ“).


DRUKOWANO JAKO RĘKOPIS.

KRAKÓW — 1935.

Osobne odbicie z „Głosu Narodu“ 1935 r.
CZCIONKAMI DRUKARNI „GŁOSU NARODU“ W KRAKOWIE.


Byliśmy już od bolszewików dość daleko, a po tak długiej jeździe saniami należało nieco rozprostować kości. Na miejsce dłuższego postoju wybrał pułkownik osadę fabryczną Miniar. Stąd już odchodziły pociągi i przejeżdżały tędy na front całe transporty wojska rosyjskiego, zmobilizowanego właśnie przez Kołczaka. Mieliśmy tu stać w odwodzie i czekać dalszych rozkazów.
Porucznik wysłał mnie naprzód z kilkoma żołnierzami, bym zajął kwatery; kompanja miała przybyć nazajutrz. Kilka innych oddziałów już się zakwaterowało opodal.
Osada Miniar była porządnie zabudowana; domy widocznie „kazionnym“ (rządowym) sumptem były stawiane, bo robotnicy należeli do fabryk rządowych, wyrabiających broń oraz szyny kolejowe. Jedynie cerkiew i kilka kupieckich domów, jako nie będące własnością rządu, miały dachy z blachy zielonej; te budynki wyróżniały się również swą wielkością, wszystkie inne bowiem domy, poza urzędem gminnym, były jednakowych rozmiarów i wedle jednego typu stawiane, niby koszary. Przed każdym było takie samo obejście, obórka, podwórko ze studnią i żórawiem, nadewszystko zaś „bania derewienskaja“ — prymitywna łaźnia, z której kąpiący się musieli nago przebiegać po śniegu do chałupy, bo w samej łaźni nie było miejsca na ubieranie się.
Oficer kwaterunkowy wskazał naszej kompanji grupę domków na ustronnym wzgórku. Tam też poprowadziłem moich kompanów.
— Bracie plutonowy — rzekł do mnie Buchcar, wiecznie wspominający swą Warszawę; — toż tu będziemy mieć hotel, jak sam Bristol albo Europejski...
— Prawda, — zaśmiałem się — niedługo to już nie europejskie, ale azjatyckie mieć będziem hotele. Tu już się kończy Europa!...
O takiej kwaterze dawnośmy marzyli. Podłogi czyste, farbą zapuszczane; ładnie malowane ściany, z lustrem i obrazami, wśród których królowała w kącie odwieczna ikona z migocącą lampką. Wszystko to miłe sprawiało wrażenie. Najmilszym jednak widokiem był stojący pod tą ikoną stół, zasłany białym obrusem, na którym — niby dumny rycerz w miedzianej zbroi — stał ogromny tulski samowar.
Po kolacji obeszliśmy wszystkie chaty dla nas przeznaczone i notowaliśmy, gdzie jakie „kapralstwo“ ma się pomieścić. Dla oficerów wybrałem chatę najporządniejszą, gdzie była piękna lampa naftowa z kloszem. Zanim nadciągnie kompanja, postanowiłem sam w tej chacie się przespać, tem bardziej, że przy jaśniejszem świetle chciałem napisać raport oraz kilka dokumentów, które załatwić musiałem, pełniąc naówczas obowiązki szefa kompanji. Ponieważ w miejscu była poczta, więc prócz spraw urzędowych chciałem załatwić i osobistą, a mianowicie napisać list do pewnej osóbki w dalekim Irkucku, w której kochałem się podobno beznadziejnie. Pisałem ten list beznadziejnie długo — a może i beznadziejnie głupio, bo mnie już senność poczęła morzyć. Zalepiłem więc kopertę i wyciągnąłem się na szerokiej ławie koło stołu, podesławszy pod siebie płaszcz, a pod głowę włożywszy plecak i puszystą papachę z białych zajęcy syberyjskich. Karabin dla bezpieczeństwa miałem tuż przy sobie, oplótłszy jego rzemień dokoła swej ręki. Wprawdzie mnie trochę zamek ugniatał pod żebrem, alem na to nie zważał. Miałem lat dwadzieścia, marzyłem o kochaniu, a trudy znosiłem z łatwością.
Na tak twardem łożu rychło mnie objął sen twardy; nawet nie pamiętam, czy mi się coś śniło. To jedno tylko wiem, że w czas jakiś po zaśnięciu uczułem jakby jakąś zmorę na piersi i jakiś dreszcz mnie przeszedł — rzekłbyś, że mnie ktoś dotknął zimną dłonią... Zbudziłem się pod przykrem wrażeniem; zdawało mi się, że jeszcze śnię. Bo też miałem dalibóg dziwne widzenie.
Na środku izby widniała postać biała, wychudła, oblana srebrzystem światłem księżycowem. Oczy jej półotwarte, nieruchome, miały w źrenicach blask jakiś szklisty, złowrogi. Kędy patrzyła niemi, nie wiedziałem, ale czułem, że mnie ten niemy wzrok przeszywa i mrozi. Nie wiem, czy szła, czy płynęła, bo poruszała się niedostrzegalnie — w każdym razie niewątpliwie zbliżała się zwolna ku mnie. Naraz stanęła tuż koło mnie, wionęła dziwnym trupim chłodem — i z jakimś piekielnym wyrazem twarzy zaczęła pochylać się nade mną, zaginając — jak szpony — długie kościste palce.
— Śmierć! — przeszło mi przez głowę, ale natychmiast roześmiałem się w duchu, sądząc, że jeszcze napół sennie majaczę pod wpływem niedawno słyszanej fantastycznej powieści znanego bujacza, kaprala Olbrychta.
W tejże chwili syrena w fabryce zatrąbiła, ogłaszając zmianę robotniczej szychty; gdzieś w oddali stróż nocny odtrąbił dwanaście sygnałów.
Północ... godzina duchów... białe kościste widmo... wszystko to działało na mnie, jak senna zjawa... jak gorączkowe urojenie... To pewno z tej niewygodnej pozycji podczas spania!...
Przetarłem oczy — widmo jednak nie ustępowało. Owszem coraz wyraźniej i coraz to bliżej pochylało się nade mną. Wreszcie tak się przybliżyło i tak się stało wyraźne, że aż poznałem w niem... starą matkę gospodarza naszego, co w dzień leżała, kwękając, w głębi drugiej izby. Zrozumiałem wszystko! To była lunatyczka!...
Zerwałem się i pochwyciłem ze stołu kubek z wodą. Woda, choć nie święcona, bardzo skutecznie odegnała upiorzycę, która, jęknąwszy, przebudziła się pod tym prysznicem, a następnie co miała sił w starych kościskach, w wielkiem przerażeniu i zawstydzeniu pognała do drugiej izby, wydając krzyki przeraźliwe. Zaalarmowała całą chatę — coś tam mruczała długo z synem — poczem znów wszystko ucichło. Bardzo mnie rozśmieszyła ta scena, więc rzuciłem jeszcze kubek za uciekającą, krzyknąwszy przytem słów kilka z jakiejś czytanej niedawno rosyjskiej tragedji:

Zniknij przepadnij, ty białe widziadło!
Ja cię przeklinam!

Pod wrażeniem tej przygody ze starą babą długo usnąć nie mogłem, zwłaszcza, że raz po raz budził mnie — padający mi wprost w oczy — niepokojący i lśniący blask księżyca, przesuwającego się niby czółenko tkackie poprzez przędzę chmurek. Siadłem więc przy oknie i obserwowałem cudną noc, rzeźbiącą głębokie szare i fioletowe cienie na ośnieżonych, srebrzystych górach. Na szczytach tych gór spoczywały ciemne lasy, a u ich podnóża rozsypało się sioło — niby garstka warcabów, któremi grały z sobą góry-staruchy. Fabryka migotała ognikami, a terkotała wciąż jak kołowrotek — i jak kołowrotek nawijała na siebie długą migotliwą nić strumienia, który wskutek bystrego spadu nawet przy 20 stopniach mrozu nie zamarzał i mógł obracać dynamo-maszynę i walcownie. Kądzielą, z której nić ta czarodziejska się snuła, była cerkiewka — przysadkowata i pękata jak kłębek. Z tegoż kłębka, niby druga nitka — srebrnego już koloru — snuła się wyrazista mimo śniegów droga, zdążająca do wzgórza, na którym były kwatery ułanów. Na tej drodze poruszały się jakieś cienie — to rozlewające się plamami, to migocące w ciemnych błyskach. Rozpoznałem konnych, a nawet usłyszałem prychanie koni, wkrótce zaś doleciała mnie wesoła piosenka:

Hej, hej ułani, malowane dzieci!
Niejedna panienka za wami poleci!
Niejedna panienka i niejedna wdowa...

Nie wiem, czy tam za mną, piechurem, gotowa była polecieć jakaś panienka czy wdowa... wiem tylko, że myśl moja latać zaczęła za panienkami — czy za jedną tylko panienką — sam nie pamiętam, czy za tą, do której list pisałem. W tych rojeniach szybko odleciałem zupełnie w krainę marzeń — i nie bacząc na to, że zamek karabina wgniatał mi się djabelnie w szyję, zasnąłem w najniewygodniejszej, jaką można sobie wyobrazić, postawie...
Właśnie kończyła się jedna ze scen mojego sennego widzenia, a miała zacząć się druga... wtem... Dziń! dziń... coś zadzwoniło cicho i dyskretnie, potem szczęknęło i zaklekotało jakieś żelazo, wreszcie zaś w sposób już zgoła niedyskretny ktoś zaczął dobijać się do drzwi i tupać nogami w sieni domu. Zbudziłem się — i gniewnie ziewnąłem. W ślad za mną i drzwi wiodące do izby ziewnęły ze zniecierpliwieniem: U-a-a! — widocznie rozgniewane, że przerwano im spoczynek — i rozwarły się szeroko jak usta ziewającego człowieka. Z ciemnej czeluści (bo księżyc właśnie schował się był za chmury) wypadły jakieś srogie postacie ludzkie, brzęczące ostrogami i krzyczące po rosyjsku:
— Gdzie ten bolszewik? Dawać go tu!...
Spostrzegli moją postać, otoczyli mnie w postawie groźnej i stanowczej. W mroku widziałem tylko ich niewyraźne kontury i wianek lśniących oczu. Ktoś szukał zapałek po kieszeniach.
— To on!... Kto ty taki? Odpowiadaj!
— Jestem plutonowy 1-go polskiego pułku strzelców! — zawołałem po rosyjsku, biorąc za karabin.
— Kłamiesz! — krzyknął jakiś dryblas.
Nie miałem kogo powołać na świadka — ale w tejże chwili wychylił z za chmur swą okrągłą twarz filuternie roześmiany księżyc i oświecił izbę. Nietylko twarz lubego księżyca, ale i mnie i napastników ogarnął nagły śmiech. Bo oto przede mną stał wachmistrz Machnik, a obok niego prowiantowy Kordowski i kilku innych ułanów pierwszego szwadronu ułanów, z któremi niegdyś piłem „bruderszaft“ w Ufie.
— No wachmistrzu! — odezwałem się — nie spodziewałem się po tobie, że mnie po przyjacielsku chcesz tak pospiesznie do raju wyprawić. Czemu to wziąłeś mnie za bolszewika?
— Naopowiadał mi o tem gospodarz tutejszej chaty. Przyleciał do mnie wystraszony i dalej bajdurzyć, że u niego przebywa jakiś podejrzany zbrojny człowiek w ruskim szynelu... buńczuczny i wąsaty... co w nocy nie śpi, tylko przez okno okolicę obserwuje, zapisuje sobie coś na różnych świstkach papieru, a raz nawet głośno krzyknął, że chce stąd wypędzić wszystkich „białych“ i że ich przeklina. Wogóle wymalował cię jak djabła.
Kiedy nazajutrz przybyła na miejsce kompanja, opowiedziałem całe zajście Olbrychtowi, dodając:
— Widzisz, bracie, że nietylko ty jeden widziałeś śmierć na własne oczy.
— Żebyście tylko, bracie plutonowy, naprawdę z nią się nie spotkali. Szkodaby was było, boście młody i chłop z wiary... a przytem winniście mi dwadzieścia rubli.
— Czekaj na nie, aż nam żołd wypłacą — odpowiedziałem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.