Strona:Józef Birkenmajer - Śmierć na wesoło.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   5   —

To jedno tylko wiem, że w czas jakiś po zaśnięciu uczułem jakby jakąś zmorę na piersi i jakiś dreszcz mnie przeszedł — rzekłbyś, że mnie ktoś dotknął zimną dłonią... Zbudziłem się pod przykrem wrażeniem; zdawało mi się, że jeszcze śnię. Bo też miałem dalibóg dziwne widzenie.
Na środku izby widniała postać biała, wychudła, oblana srebrzystem światłem księżycowem. Oczy jej półotwarte, nieruchome, miały w źrenicach blask jakiś szklisty, złowrogi. Kędy patrzyła niemi, nie wiedziałem, ale czułem, że mnie ten niemy wzrok przeszywa i mrozi. Nie wiem, czy szła, czy płynęła, bo poruszała się niedostrzegalnie — w każdym razie niewątpliwie zbliżała się zwolna ku mnie. Naraz stanęła tuż koło mnie, wionęła dziwnym trupim chłodem — i z jakimś piekielnym wyrazem twarzy zaczęła pochylać się nade mną, zaginając — jak szpony — długie kościste palce.
— Śmierć! — przeszło mi przez głowę, ale natychmiast roześmiałem się w duchu, sądząc, że jeszcze napół sennie majaczę pod wpływem niedawno słyszanej fantastycznej powieści znanego bujacza, kaprala Olbrychta.
W tejże chwili syrena w fabryce zatrąbiła, ogłaszając zmianę robotniczej szychty; gdzieś w oddali stróż nocny odtrąbił dwanaście sygnałów.
Północ... godzina duchów... białe kościste widmo... wszystko to działało na mnie, jak senna zjawa... jak gorączkowe urojenie... To pewno z tej niewygodnej pozycji podczas spania!...
Przetarłem oczy — widmo jednak nie ustępowało. Owszem coraz wyraźniej i coraz to bliżej pochylało się nade mną. Wreszcie tak się przybliżyło i tak się stało wyraźne, że aż poznałem w niem... starą matkę gospodarza naszego, co w dzień leżała, kwękając, w głębi drugiej izby. Zrozumiałem wszystko! To była lunatyczka!...
Zerwałem się i pochwyciłem ze stołu kubek z wodą. Woda, choć nie święcona, bardzo skutecznie