Śmierć (Zbierzchowski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Zbierzchowski
Tytuł Śmierć
Pochodzenie Grający las i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego / E. Wende i Ska
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
ŚMIERĆ.
Żonie mojej poświęcam.

Nigdy w życiu nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie zrobiła śmierć pewnej osoby blizkiej, nawet bardzo blizkiej i drogiej. Śmierć stawała już często na drodze mego życia. Straciłem matkę, osobę, o której po tylu już latach nie mogę wspomnieć bez tego przykrego ściskania w sercu, jakie się odczuwa w chwili pożegnania z kimś bardzo ukochanym, przyjaciela serdecznego, prawdziwego towarzysza złych i dobrych godzin, straciłem narzeczoną, słodką i dobrą dzieweczkę, panią „jasnych oczu i cichego serca“, której miękka dłoń, gdy w jakiejś niewymownej pieszczocie na włosach mych się pokładła, stawałem się sam dobry i cichy, jak powierzchnia stawu w pogodny, zadumany wieczór letni...
Lecz nigdy dotąd ostry szpon śmierci nie wrył się tak boleśnie i tak głęboko w mą duszę, nigdy nie zdawała mi się ona tak okrutną i niepojętą zagadką, wobec której myśl moja cofała się z tępem przerażeniem i dziką odrazą.
I wiem już poniekąd, czem sobie tłumaczyć tę różność odczuwania. Gdy jest się przy łożu chorej osoby, gdy śledzi się cały przebieg choroby, powolutku choć ciężko zżywamy się z myślą o tem niewytłumaczonem odejściu „gdzieś“ i „na tamtą stronę“.
I śmierć ta, która wreszcie po długich dniach męki, litośnie zamyka na wieczny, nieprzespany sen oczy cierpiącego, nie wydaje się nam czemś strasznem, ale raczej tą dobrą koicielką, do której tak pięknie modliła się dusza znużonego życiem poety:

O przyjdź jesienią!
W chwilę zmierzchu senną, niepewną,
I dłonie
Swe przejrzyste, miękkie, woniejące
Na cierpiące
Połóż mi skronie
O śmierci...

A było to tak. Siedziałem w kawiarni przy czarnej kawie, z tępą i bezmyślną osowiałością wsłuchując się w stukanie kul bilardowych. Chłopak kawiarniany położył jak zwykle na moim stoliku numer świeży jakiegoś dziennika. Niechętnie i z przyzwyczajenia począłem przebiegać oczyma szpalty pisma. I nagle przy samym już końcu w telegramach znalazłem coś, co przykuło mój wzrok i duszę do tego malutkiego skrawka zadrukowanego papieru. Jedno lapidarne, krótkie zdanie, bez komentarzy i objaśnień, parę czarnych kresek na białym papierze, pozornie nic nie mówiących ciekawego, prosta dziennikarska notatka. Nie padł ofiarą zamachu anarchistycznego żaden panujący, żaden gabinet europejski nie upadł, nie spadły kursa, ani nie zanosiło się na wojnę, tylko po prostu: Paryż. 12 lipca. Elwira Korzewska umarła wczoraj wieczorem.
Istotna treść tych krótkich czterech słów była dla mnie czemś tak niepojętem, tak dalece nieprawdopodobnem i niemożliwem, że choć serce poczęło się tłuc niespokojnie ze wzruszenia, przeczuwając jakieś nieszczęście — świadomość z jakąś jakby rozmyślną leniwością odsuwała od siebie istotne zrozumienie słów telegramu, na którym już od 10 minut zawisło nieruchomo moje spojrzenie.
I rozpoczęły się wykręty myśli: ten telegram jeszcze nie mówi nic pewnego. Przypuśćmy, że powstała pomyłka druku, co zdarza się tak często, że zecer przeczytał źle jedną lub dwie maleńkie litery nazwiska. A imię... to znowu rzecz przypadku... przecież nie jedna kobieta na świecie nosi imię Elwira. Zresztą to niemożliwe... korespondowaliśmy ze sobą... byłbym otrzymał jakąś wiadomość o poprzedniej chorobie... byłem przecież zaliczany do jednego z najbliższych.
Lecz równocześnie ściskanie w sercu wzmogło się i jakiś głos serdeczny wołał coraz natarczywiej, coraz wyraźniej: przebóg! pani Ela umarła, piękna pani Ela umarła! I zrozumiałem wszystko... ostatnie, słabe złudzenie prysło... nie było w tem żadnej pomyłki... brutalny, niezrozumiały dla mnie fakt śmierci wyłonił się z mroków z niewątpliwą wyrazistością... Elwira Korzewska umarła!
I przyszedł wówczas dopiero ból mocny i nienazwany, huczący jak huragan potępieńczym jękiem, pochwycił duszę mą w serdeczny uścisk i począł kąsać i gryźć serce aż do bezsilnego skowytu. Przeleciał jak burza przez mą istotę, powalił bajeczne gmachy tęsknot i marzeń, wyrwał z korzeniami serdeczne kwiaty cichych obłocznych snów i wymiótł z mej duszy wszystkie uczucia, nadzieje i wrażenia. Uczułem wówczas w pewnej chwili jakąś przeraźliwą, duszącą pustkę, w której jeden tylko pozostał dźwięk, jeden wykrzyk obłąkanej rozpaczy: Ela umarła! Ela umarła!
I zrozumiałem po raz pierwszy, jak drogą mi była ta, która odeszła tak nagle, bez jednego słowa pożegnania, porwana z pośród młodego, bujnego, rwącego się ku gwiazdom życia, chciwą, bezlitosną dłonią śmierci-niszczycielki.
Zawlokłem się do domu... odczuwałem potrzebę samotności... raził mię widok obojętnych, wesołych, zajętych swemi sprawami ludzi. Z szuflady biurka wyjąłem pęk listów... były to listy od niej... rozwiązałem sznurek... rozsypały się przedemną wszystkie bladoróżowe, niebieskie, białe, pisane w chwilach dobrych i złych, rozsypały się przed mym wzrokiem, jak zwiędłe kwiaty wspomnień, jak pieśni zapomniane, powracające w duszę przeciągłem, smutnem echem.
Począłem je przerzucać po kolei, a w duszy rodziły się obrazy, chwile przeżyte i czucia zapomniane, odrywały się gdzieś z mrocznych głębi i wypływały na powierzchnię, niby kwiaty wodne leśnego, rozmarzonego jeziora.
A więc najpierw ta pierwsza kartka, pisana z podróży — „Jadę... tak smutno... jesienny deszcz dzwoni o szyby wagonu... źle mi... zły duch włóczy się za mną“...
A dalej ten list jasny, spokojny, pisany w chwili zrównoważenia ducha: „Drogi Panie! Na list Pana nie odpowiadałam tak długo — czemu? Sama nie wiem. Czasami miałam wprost niepohamowaną chęć rzucenia mych myśli na papier, myśli, które rozpierały mi duszę — jednak wstrzymywałam się. Czekam z upragnieniem chwili wyjazdu Pana do Florencyi — będzie mi Pan bliższym, potrafię pisać szczerze. Wyzwoli się pan z tych martwo-sennych objęć kraju, stanie się (dla mnie przynajmniej) istotą nieżyjącą dla przeszłości i teraźniejszości, lecz dla przyszłości, więc swoją, tak bardzo swoją. Może się źle wyrażam — nie potrafię często ubrać w słowa tego, co myślę i czuję. Pozbyłam się różnych jednodniowych przyjaźni. Czuję się sama, w znaczeniu dobrem — stoję i idę sama, więc dojść muszę“...
Wreszcie ten ostatni przesmutny list, po którym przez cały czas nie przysłała ani słowa wiadomości o sobie: „Wtorek — w nocy. Późno już bardzo... nie mogę spać; tyle myśli błąka mi się po głowie, tyle wspomnień już przebrzmiałych — zda mi się, że zarzucił mnie ktoś nagle masą na pół zwiędłych kwiatów. Pachną mniej, inaczej jak świeże, a jednak zapach ich wdraża się w duszę, mózg, krew. Piszę dziś, bo muszę pisać. Prawie, że fizycznie czuję potrzebę pisania tego listu. Pan o mnie myślał w tych dniach? Może... chciał myśleć. Czy pamięć dni jesiennych tak cudnych już zatarta? Dużo, dużo złych chwil, dużo myśli gryzących i niepokojów. P. S. Mam przeczucie, że do kraju nie wrócę nigdy... nigdy“...
I zwolna, wyczarowane tymi listami, poczęły w duszy rodzić się obrazy minionych dni szczęścia. Stanął znów żywo przed oczyma wyobraźni ten mały, cichy salonik p. Eli, z pianinem w kącie, ze stolikiem zarzuconym książkami, z flakonami świeżych kwiatów po wszystkich kątach, które rozlewały w małej przestrzeni słodką, omdlałą woń. Cichy, spokojny kąt, przesiąknięty atmosferą kobiecości, gdzie przeżyliśmy wspólnie tyle długich, rozkosznych wieczorów, ja, p. Ela, no i... Żarski.
Tak Żarski musiał być wszędzie... jakieś fatum rzucało tego człowieka na drogę mego życia... w najważniejszych chwilach zjawiał się najniespodziewaniej przy moim boku, psuł mi moje najcudniejsze plany, rzucał szary, grobowy cień na jasne jutrznie mego szczęścia. Ile razy zaczynało się nawiązywać coś pięknego między mną a kobietą, ile razy pod wpływem poezyi i muzyki jęły się otwierać subtelne pęki uczuć górnych i gwiezdnych — przychodził Żarski, spokojny, zrównoważony, zimny, ze swojem rozumnem, głębokiem, martwem spojrzeniem, z sarkastycznym uśmiechem świadomości złego i dobrego i mroził moje młode, fantastyczne porywy. Jego spłowiałe, wyblakłe oczy zdawały się mówić: „Hola przyjacielu! chciałeś rwać się do gwiazd bezemnie, chciałeś przeżyć bezemnie tyle dobrych chwil. Nic z tego... będziemy razem prowadzić tę dziwną grę życia... jesteś mi potrzebny... niezbadane są drogi, po których chodzi dusza ludzka“.
Żarskiego nie lubiałem serdecznie, były nawet chwile, w których nienawidziłem go, a jednak czułem, że człowiek ten wywiera jakiś tajemniczy wpływ na moje losy, że chcąc nie chcąc bezwiednie ulegam jego działaniu, że trzyma on niewidzialną dłoń na mojej woli i kieruje wszystkimi memi czynami. Zresztą stosunek jego do p. Eli nie dawał mi nawet powodu do zazdrości. Żarski był zawsze zimny, spokojny, z uczuciami krył się starannie. Najczęściej drwił sobie ze wszystkiego i wszystkich, albo znowu popadał w jakiś stan tępej melancholii.
Raz tylko... lecz to było zapewne przewidzenie... grałem Chopina... Żarski i Ela siedzieli na kanapie, zasłuchani w melodyę — cud sonaty f-moll. W ślniącej czarnej tafli pianina odbijały się niewyraźnie ich sylwety. I wówczas w pewnej chwili zdawało mi się, że sylwety na pianinie połączyły się ze sobą, jakgdyby w długim bezgłośnym pocałunku. Lecz to było zapewne tylko przywidzenie, majak mojej rozbujałej fantazyi.
A p. Ela umiała przedziwnie słuchać Chopina. Blada jej twarz zastygała wówczas w jakimś jednym, nieskończenie pięknym wyrazie, niby półuśmiechu, niby pół-zdziwienia, na rozchylone usta padał rozkoszny cień ekstazy, a oczy, te głębokie, jasne, koloru morza oczy patrzyły w jakiś punkt odległy, jakgdyby dopatrywały się tego najwyższego, jedynego tonu, po którym już serce pęka...
Albo ten nasz ostatni spacer w parku... pamiętam każdy zakręt aleji, każdy wyraz jej twarzy, każde słowo rozmowy. Godzina była przedwieczorna... na szczytach smukłych sosen paliły się ostatnie pocałunki zachodu. W przeczystem powietrzu, na tle wyblakłego nieba rysowała się przedziwnie misterna koronka gałęzi, szczytów, liści. Każda grupa drzew i krzewów więdła w innych kolorach. Lecz wśród tylu barw i odcieni, wśród czarnej zieleni sosen i szarego tła krzewów, najsilniej odrzynały się drzewa octowe, niby krwawy ostatni okrzyk konającego lata, niby gorączkowy, schorzały rumieniec suchotnika. Szliśmy aleją, zasłaną zwiędłymi liśćmi... dusze nasze przepełniał po brzegi cichy smętek konającego dnia... nie był to ten smutek szarpiący serce, ale jakiś dobry, kojący, bezgłośny... P. Ela mówiła o swych planach... o pracy, jaka ją czeka za granicą, o ciężkich chwilach, jakie będzie musiała przeżyć na obczyźnie. W pewnej chwili rzekła:
— „Pociąga mię to życie huczące, niespokojne, zmienne, pociąga mię, jak ciemny brzeg przepaści. Duszę mam wiecznie niesytą, coś mię pędzi i gna naprzód, jakieś ogniki migocą mi w dali. Rwę się do tego nieznanego, co mię czeka na końcu drogi, wyciągam stęsknione ramiona do złotej, górnej przyszłości... I muszę być wielką artystką... dławi mię wszelka miernota... A jeśli osiągnę cel mój, jeśli świat cały ugnie kolana przed moją sztuką, jeśli potrafię uchwycić ten ostatni, najwyższy ton piękna“...
— „Cóż wówczas?“ spytałem.
— „Wówczas powrócę i będę twoja“ powiedziała cicho a słowa te padły w moję duszę, jak najcudniejszy posiew szczęścia.
I zakwitły w niej przedziwne kwiaty, purpurowe maki i blade lilie, posiew krwi i posiew tęsknoty.
I wszystko to skończyło się... nigdy już, nigdy nie ujrzę twych jasnych oczu koloru morza, bo zgasły jako dwie gwiazdy w mrokach, nigdy nie ujrzę twej bladej twarzy, ni twoich ust rozchylonych... bądź zdrowa... bądź zdrowa...
Zebrałem wszystkie listy, schowałem je w głębi szuflady i wyszedłem z domu. Bezwiednie prawie skierowałem swe kroki w stronę mieszkania Żarskiego... jakiś przymus wewnętrzny kierował moimi czynami... Nie wiedziałem dobrze, co powiem Żarskiemu, jakiem będzie nasze spotkanie, lecz czułem, że muszę się z nim widzieć.
Było już późno... po ciemnych schodach wdrapałem się na trzecie piętro i zadzwoniłem do wiadomych drzwi. Nikt mi nie otwierał. Porwała mię złość dzika... począłem z całej siły tłuc pięściami w drzwi. Po chwili otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i jakiś głos szorstki zapytał z ciemności:
— „A cóż to pan się tak tłucze... czy pan nie myśli uszanować snu spokojnego obywatela, który jest ponadto właścicielem tej kamienicy“? — „Szukam pana Żarskiego... muszę z nim zaraz widzieć się... rzecz niecierpiąca zwłoki“...
— „Niestety... daremnie się pan trudzi... pana Żarskiego niema w domu i...“
— „Wyjechał?“
— „Tak... wyjechał dziś do Paryża“.


∗             ∗

Upłynęło parę miesięcy. Czas, lekarz najsędziwszy, dotknięciem swoich mądrych rąk zabliźnił rany serdeczne... O p. Eli Korzewskiej myślałem często, lecz obraz jej niedawno jeszcze tak przenikliwy, wyraźny i żywy — oddalał się, bladł, zacierał w pamięci, aż wreszcie pozostało w duszy nikłe wspomnienie-echo, wspomnienie-tęsknota o barwach wyblakłego gobelinu. Ot zwykłe dzieje słabej, wrażliwej natury człowieczej.
Pewnego dnia dostrzegłem w kawiarni Żarskiego. Serce uderzyło mi w żywszy rytm. Od czasu wyjazdu do Paryża nie spotkałem go ani razu. A on przecież był na miejscu katastrofy, znał zapewne wszystkie szczegóły tej niespodziewanej śmierci, o której nikt w mieście nie wiedział nic bliższego.
Przysiadłem się do jego stolika. Już miałem na ustach słowo, zapytania, lecz kiedy ze wzrokiem moim spotkało się zimne spojrzenie jego zgasłych, niepokojących oczu, gdy na ustach Żarskiego wykwitł ten sarkastyczny, rozumny pół-uśmiech, którym dał mi do zrozumienia, że wie już naprzód, czego od niego chcę i o co go pytać będę, skierowałem rozmowę na tory obojętne i inne, niż to było pierwotnie w mym planie. Uśmiech nie schodził z twarzy Żarskiego. W pewnej chwili rzekł:
— Jak to dobrze, że przyszedłeś... dzisiaj mój dzień... muszę się upić... a upijać się samemu, to tak smutno... nie puszczę cię tak prędko od siebie“.
Kazał podać wódki. Widocznie chciał mię ośmielić. Wiedziałem, że między nami musi przyjść dzisiaj do tej rozmowy. Lecz odwlekałem umyślnie jej rozpoczęcie.
Z kolei kazałem i ja podać wódki. I tak na przemiany, na mój albo Żarskiego rozkaz, zjawiały się pełne kieliszki a myśmy wypróżniali je z jakąś pijacką pasyą, mało mówiąc, wsłuchani w odgłosy muzyki wojskowej i w gwar nocnej kawiarni. Nie wiem jak długo to trwało, ale po kilku godzinach na bladą twarz Żarskiego wystąpiły gorączkowe wypieki, a w oczach jego zakwitły tajemnicze błyski. Ja miałem również dosyć. Elektryczny świecznik począł w mych oczach dostawać jakichś potwornych, wykrzywionych kształtów, aż wreszcie wraz z całą salą, bilardami i lampionami jął się obracać tanecznem kołem.
Wyszliśmy z kawiarni. Długi czas nie mówiliśmy do siebie ani słowa. Przed mieszkaniem Żarskiego zatrzymaliśmy się w niepewnem, chwiejnem świetle latarni. Żarski pociągnął za dzwonek i obróciwszy się do mnie, rzekł:
— „Wstąpisz do mnie na górę... mam ci wyznać wielką tajemnicę“.
Weszliśmy na górę. Nie potrafię opisać moich uczuć w tamtej chwili. Była to chorobliwa ciekawość, gorączkowe oczekiwanie, pomieszane z jakimś tajemniczym lękiem. Żarski zapalił świecę, której niepewne, żółte światło poczęło rozpędzać mrok nocy. Chwiejny jej promień padł na duży portret, zawieszony nad łóżkiem. Z portretu spojrzały na mnie, jakby żywe, te dobre, znajome oczy, koloru morza i wybłysła blada twarz p. Eli. Nie jestem tchórzem, ale w pewnej chwili chwycił mię taki obłąkańczy lęk, że chciałem rzucić się ku drzwiom i uciec daleko od tego szarego pokoju, który zdawał się być siedliskiem duchów...
Żarski tymczasem wyjął dwa kieliszki, napełnił je likierem i usiadł naprzeciw mnie. Stracił swój zwykły spokój. Z niespokojnych ruchów widać było, że był bardzo podniecony. Uderzył w mój kieliszek. Wypiliśmy. Wówczas nachylił się i wyszeptał mi, tuż nad uchem, stłumionym głosem, jakby bał się dźwięku swych własnych słów:
— „Ela Korzewska nie umarła... Ela Korzewska żyje...“
I nastała chwila doskonałej ciszy. Przez duszę moją przeleciał huragan myśli, uczuć, wrażeń. Poczęły się gonić, ścigać w piekielnym korowodzie, jedna myśl rodziła tysiące innych, jeden obraz wyczarowywał dziesiątki innych. Wtuliłem się w siebie, jak człowiek uderzony znienacka obuchem w głowę. Nie wiem jak długo to trwało... minutę, godzinę, czy wieczność. Pozostały mi tylko w pamięci dwa dźwięki, które zrodziła chwila ciszy: monotonny łoskot zegarka w kieszeni kamizelki i cichy, senny brzęk much na suficie. A Żarski ciągnął dalej:
— „Gdy w ten dzień pamiętny wyczytałem wiadomość o śmierci p. Eli, ani przez jedną chwilę nie mogłem uwierzyć w jej możliwość. Nie miałem żadnych danych, fakt sam w sobie był całkiem prawdopodobny. Ileż to ludzi umiera niespodziewanie. A jednak odrazu w duszy mojej zrodziło się jakieś niejasne podejrzenie, cień cienia, tajemna myśl — przeczucie. Potrzebowałem dowodu jej śmierci, dowodu ponad wszelką wątpliwość, musiałbym chyba położyć ręce na zimną twarz trupa, posłuchać czy serce nie kołace w martwej piersi, ażeby uwierzyć.
Popędziłem najbliższym pociągiem do Paryża. Wiedziałem, że nie złapię już pogrzebu. Mogłem być na miejscu dopiero czwartego dnia wieczorem. Ale, myślałem, przynajmniej dowiem się coś o jej ostatnich chwilach, odwiedzę samotny grób na obczyźnie. Gnał mię jakiś gorączkowy niepokój. Najszybszy express wydawał mi się powolnym, jak chód żółwia. Niepokój mój rósł w miarę, jak się zbliżałem do Paryża. Nie jadłem, nie piłem, nie spałem. Zmieniłem się w potargany strzęp nerwów. Ludzie odwracali się odemnie z lękiem.
Wreszcie na ciemnem tle nocy wykwitła olbrzymia, nieobjęta wzrokiem łuna świateł, pociąg gwizdnął przeraźliwie, rozległo się donośne wołanie konduktorów: Paris! Paris!! i pociąg z hukiem wjechał na peron.
Nie znasz Paryża. Miasto olbrzym, miasto smok. Połyka cię jak drobne ziarnko piasku. Przygniata, dławi, oszołamia. Czujesz się taki lichy, marny robaczek, takie biedne, zbłąkane w lesie dziecko. Dopadłem dorożki, roztrącany przez wszystkich, rozpychając tłum pięściami.
Kazałem się zawieźć pod znany ci zapewne adres p. Eli. Po dwugodzinnej prawie wędrówce, powiedziano mi, że piękna Polka dawno już tam nie mieszka, że przed pół rokiem przeniosła się do innej dzielnicy, lecz adresu jej nie znają. Listy wprawdzie przychodziły pod starym adresem, lecz piękna Polka przychodziła po nie co parę dni sama i odbierała pocztę. Ostatni raz była przed tygodniem; od tego czasu jej nie widziano...
Byłem zrozpaczony. Jedyny ślad, który mi mógł pomódz w poszukiwaniach, był stracony. Musiałem czekać do rana. I rozpoczęła się nzajutrz ta mozolna wędrówka po Paryżu. Mam dość sprytu, a językiem francuskim władam nieźle. Byłem wszędzie... obszedłem wszystkie szpitale, cmentarze, morgi, domy polskie, w których mogła bywać. Przerzuciłem skrzętnie księgi, w których notuje się każdy wypadek śmierci. Nigdzie nie znalazłem śladu utraconej. Nawet na policyi nie znali zupełnie osoby tego nazwiska. Widocznie była zameldowaną pod przybranem nazwiskiem.
Udałem się o pomoc do departamentu tajnej policyi śledczej. Oddano na moje usługi łysego człowieczka o chytrych, lisich oczkach. Ten dowiedziawszy się, że p. Ela uczyła się śpiewać, podał mi adresy kilku słynnych profesorów, u których zwykle kształcą się cudzoziemki. U jednego z nich, sympatycznego staruszka, dowiedziałem się, że Polka, podobna z opisu do tej, którą szukałem, uczyła się u niego śpiewu. Lecz po półrocznej nauce, staruszek, nie chcąc wyzyskiwać sympatycznej i pięknej Polki, otworzył jej oczy, powiedział jej otwarcie, że nigdy wielką artystką nie będzie z powodu rozmaitych wad głosu i doradzał jej, aby porzuciła żmudną drogę sztuki i wróciwszy do kraju wyszła za mąż; a jest pewnym, że niejedno serce tęskni za nią i czeka z utęsknieniem jej powrotu. Od tego czasu t. j. od dwóch tygodni nie widział jej więcej. Toteż zdziwił się bardzo, że szukam jej w Paryżu, bo był pewnym, że posłuchała jego szczerej rady.
Rzuciło to nowe światło na całą sprawę; podejrzenie moje nabierało coraz więcej realnych podstaw.
Nazajutrz rano leżałem jeszcze w łóżku, gdy wszedł służący hotelowy i powiedział mi, że jakiś pan w sprawie niecierpiącej zwłoki pragnie się ze mną widzieć. Kazałem wpuścić. Wszedł mały, łysy człowieczek o lisich oczach, ajent tajnej policyi. Już w progu uśmiechał się do mnie z zadowoleniem.
— „No cóż“? zawołałem niecierpliwie...
— „Jesteśmy na tropie... kobieta, której pan szuka“...
— „Umarła?“ krzyknąłem, wstrzymując oddech.
— „Nie! wyjechała z Paryża“...
— „Dokąd?“
— „To jeszcze nie wiadome... lecz to już głupstwo... czy mam robić dalsze poszukiwania... za kilka dni mogę Panu podać dokładny adres... lecz to będzie kosztowało nieco“...
Pokrywałem, jak mogłem, moje wzruszenie, lecz ręce moje, gdy podawałem ajentowi pieniądze, trzęsły się przeraźliwie. A więc żyje, nie omyliło mnie przeczucie, prawdziwem było to tajemnicze czucie, które kierowało moimi czynami.
Począłem rozważać, kojarzyć pojęcia i wyobrażenia, kombinować. Doszedłem do następujących wyników. Po wyznaniu staruszka profesora, runął w duszy p. Eli cały przecudny gmach rojeń i szczęścia. Pozostawały jej dwie drogi do wyboru — powrót do kraju, na co nie pozwalała jej duma i ambicya, albo samobójstwo, od którego wstrzymywał ją albo brak odwagi albo uczucia religijne. Policz... od chwili rozmowy z profesorem aż do daty fingowanej śmierci upłynęły dwa tygodnie... To był czas wahania się, zmagań, walki... ileż musiała wówczas wycierpieć jej zraniona dusza...
I wówczas zrodził się ten piękny, jedyny w swoim rodzaju pomysł, ażeby zniknąć na zawsze dla tego świata, z którym łączyły ją jakiekolwiek węzły. Telegram, który sama sfingowała, mówił prawdę.... czyż nie umarła jej dusza, czyż nie pokładły się w grób jej nadzieje? Dla mnie, dla ciebie, dla całego kraju była już umarłą.
Pomyśl, co za bohaterstwo, co za odwaga w wątłej kobiecie... wybrała śmierć stokroć gorszą od rzeczywistej, ile cierpienia, ile zawiedzionej dumy było w tej kobiecie, że potrafiła się zdobyć na taki nadnaturalny wysiłek woli. I zrozumiałem przedziwne piękno jej czynu.
Włóczyłem się po Paryżu, otumaniony wypadkami, oddany na pastwę sprzecznych pragnień. Bo z jednej strony sama myśl, że za dni kilka zobaczę p. Elę, że będę mógł rzucić się jej do nóg i całować jej święte stopy — napełniała mię jakimś szalonym krzykiem szczęścia — z drugiej jednak strony, jakieś wewnętrzne uczucie, które się nigdy nie myli, zabraniało mi szukać jej samotnego schronienia, jej grobu za życia. Czyż miałem prawo psuć piękną linię jej czynu, czyż miałem prawo wskrzeszać umarłą, która z takiem bohaterstwem szła na śmierć, z taką perfidyą i sprytem zatarła ślady tajemnicy?
Walczyłem ciężko... było to herkulesowe zmaganie się... lecz zwyciężyłem w końcu. A było to największe zwycięstwo, jakie kiedykolwiek odniosłem nad sobą samym. Mój Boże! ale co ono mię kosztowało... zwyciężyłem, ale jak mówi Heine „frag’ mich niemals wie“! Nazajutrz, nie czekając na odpowiedź ajenta tajnej policyi, wróciłem do kraju“...
Zamilkł i zwiesił bezsilnie głowę. Około ust jego osiadł wyraz bezmiernego znużenia. A potem, jakby odpowiadając na moją myśl niewypowiedzianą słowami, dorzucił jeszcze:
— „Gdzie jest p. Ela, w której świata stronie, co czyni, któż to zbada. Zapewne musiała się ukryć w jakiś zapadły kąt ziemi, gdzie jej nie wyśledzi oko ciekawego rodaka. Co czyni, czem się zajmuje, z czego żyje — to tajemnica, która nigdy nie ujrzy światła dziennego. A jeśli kiedyś, znękana życiem, zamknie oczy na wieczny sen w jakimś cichym, zapadłym, nieznanym kącie, jeśli po raz drugi umrze już na prawdę, to ta druga śmierć będzie stokroć słodszą od pierwszej dobrowolnej, jako wytchnienie po długich, gorzkich, ciężkich dniach męki. Niezbadane są drogi, któremi kroczy dusza kobiety...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Zbierzchowski.