Bora

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Zbierzchowski
Tytuł Bora
Podtytuł (Fragment)
Pochodzenie Grający las i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego / E. Wende i Ska
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BORA.
(Fragment.)

— „Więc dzisiaj?“ zagadnął niby od niechcenia, unikając jej wzroku.
— „Dzisiaj!“ odrzekła stanowczo. Głos jej załamał się po tem jednem słowie, niby struna, szarpnięta za silnie brutalną ręką. Chwila milczenia, długa, przykra, bolesna. Drżącemi nieco rękoma nalał w kryształowe kielichy, purpurowo-złoty płyn „Vino rosso“, święty cud włoskich winnic, przytulonych do słonecznych zboczy, pod niebem nieskazitelnie lazurowem.
— „Ira! za przyszłość twoją i za przyszłość moją“.
Rozległ się cichy, przeczysty dźwięk uderzonego kryształu, w rozkołysanem winie, gdy podnosili je do ust zakwitły dwa nikłe, ledwo dostrzegalne światełka.
— „Co to?“ — zapytała zachwycona, odejmując wino od rozchylonych, wilgotnych ust.
Zaśmiał się szczerze, dziecinnie.
— „Wierz Ira... to jesienne, złote słońce, co pokutuje w winie... to jakby zaklęta w płyn dusza włoskiego wina... Ira! pijemy słońce!“
Spojrzał po raz pierwszy w jej blade oczy... spojrzenia ich spotkały się jak dwa przestraszone, trzepocące się ptaki... objęły się niewymówioną miłosną pieszczotą i zwolna uspokajały się w jakimś cichym a beznadziejnym smętku. Zauważył niezwykłą bladość jej twarzy i kroplę wina na rozchylonych ustach, niby kroplę krwi serdecznej... I wpił się wzrokiem w tę twarzyczkę bladą, mizerną, tak dobrze znaną, ogromnym, nadludzkim wysiłkiem utrwalał ją w pamięci, pieścił się każdym szczegółem jemu tylko znanym, a więc małemi zmarszczkami w kącikach ust, w których leżało jakieś przedwczesne znużenie i uwiąd, niezwykle długiemi rzęsami, które rzucały cień nieuchwytny na twarz, kosmykami niesfornych, płowych włosów, z któremi pieściło się słońce jesienne, niby z nitkami szczerego złota... A ona poddawała się też długiej pieszczocie jego źrenic i tylko nerwowe drganie w kącikach ust zdradzało, że jest bardzo wzruszoną... Spojrzał na zegarek... jeszcze trzy godziny do odjazdu okrętu... całe trzy godziny. Ta chwila, która miała nastąpić, wydała mu się teraz tak odległą, tak niejasną, tak niepojętą, że nie odczuwał ani cienia niepokoju.
— „Ira, chodźmy do naszego „molo“. Niezadługo już zajdzie słońce a zachód dziś będzie wspaniały. Słyszysz jak morze dzwoni, jak gra niespokojnie, jakby czekało niecierpliwie na tamtą chwilę“.
Wyszli z hotelu. Mała ścieżyna kamienista, tuż nad brzegiem morza, biała, oblana jaskrawem słońcem, ciągnąca się gdzieś w dal bezkresną aż do tych gór olbrzymich, co niby groźny krzyk wbiły się ostremi iglicami wprost z głębin morza w lazurowy, nieskazitelnie czysty błękit. Po jednej stronie nagie, popękane, przedziwnie smutne skały, z płatami rudawej ziemi, którą wiatry zwiały w niektóre miejsca, u stóp zaś morze lazurowe, syczące niespokojnie, rozbijające się białemi pianami o ostre skały, z błękitem nieba zatopionym na dnie, morze-cud, morze-dziwo, w którem przekwitały cudnie wszystkie blaski nieba i ziemi, w oczekiwaniu świętej chwili zachodu! A na nieskończonych, nieobjętych wzrokiem przestworach morza tkwiło nieruchomo kilka barek rybackich z rozwiniętemi żaglami, oczekujących wiatru, niby białe, olbrzymie ptaki z baśni, zakamieniałe w locie ku słońcu.
Doszli do małego opuszczonego „molo“. Mały domek rybacki ze złomów białego kamienia, z zabitemi okienicami, z zaryglowanemi drzwiami, strojnemi w strzępki potarganych sieci, tulił się do zbocza stromej skały, na której kładły się jaskrawe smugi zachodzącego słońca. Cisza tu była jeszcze doskonalsza a z opuszczonego domku wiało pustką i zniszczeniem. W małej zatoce, przyczepione zardzewiałymi łańcuchami do kamiennego słupa, na wodzie cichej, jakby zleniwiałej w swej nieruchomości, drzemały dwa czółna rybackie. Na spróchniałych dnach łodzi czaiła się zardzewiała, stęchła woda morska, z której wyrastały już jakieś pokurczone, nikłe wodorosty i mchy o zgniłym, trupim połysku. W cichem powietrzu unosiła się namacalna prawie, doskonała wilgoć wody, stojącej od niepamiętnych czasów w jednem miejscu. Usiedli na wysuniętej krawędzi „molo“, tuż nad wodą. Był to przez szereg miesięcy ulubiony ich punkt obserwacyi.
Gdy morze było spokojne, dno morskie z tego miejsca było widoczne jak na dłoni... odsłaniało wszystkie swe skarby i przedziwne tajemnice. Wzrok, przenikając czyste, lazurowe fale odkrywał tysiące kształtów dziwnych, niczemu niepodobnych, tysiące tworów niezwykłych, niewidzianych, co przytulone do morskiego dna wiodły swój tajemniczy żywot. A więc odsłaniały się jakieś wodorosty i mchy o dziwnym rysunku, chwiejące się rytmicznie pod naciskiem fali, nieruchome jeżowce, potworne ślimaki i małże, przeraźliwe sepie, okropne gąsienice morskie i ryby o płaskich twarzach i człowieczych oczach.
Czasami zdziwiony wzrok zatrzymał się na kształcie tak dziwacznym, tak fantastycznym, że niewiadomem było, czy to roślina, czy twór żywy, czy może majak rozkołysanych fal morskich. I zwolna przekonywali się, że ten nieruchomy pozornie i martwy świat podwodny żyje swojem własnem, oderwanem życiem, że rusza się, walczy, zmienia miejsce pobytu, że o każdej godzinie dnia dno morskie zmienia swą fizyognomię a tylko niezmiennem i wiecznem jest to morze, co nad życiem głębi przelewa swe płynne fale... Od czasu do czasu przychodził przypływ, powierzchnia morza pokrywała się tysiącami lśniących bruzd, zakotłowały dolne wód pokłady i obraz dna morskiego poczynał drgać, oddalać się, przykrywać mgłą, i znikać z przed oczu. Wówczas dźwięczały także łańcuchy rozkołysanych trupów-łodzi, jakgdyby martwe statki, zatęskniwszy za lotem nad głębiami, rwały się też w podróż, na pełne morze...
Przytuleni do siebie, siedzieli bez ruchu na kamiennej krawędzi „molo”; czuli, że mają sobie tyle do powiedzenia, że to już ich ostatnie zadumanie się nieskończonością, lecz słowa więzgły im w gardle a tylko huczący tłum myśli grał i grał jak to morze. Daleko na horyzoncie dopalało się krwawe słońce... jeszcze ostatnie jego krwawe pocałunki kładły się na powierzchnię morza, zapalając na wodzie tysiące kolorowych łun i miraży.
Ostre iglice skał przeciwległych, zarumienione na krawędziach słoneczną łaską, odrzynały się na tle ciemno-szafirowego nieba, niby olbrzymie, dopalające się pochodnie. Nawet gnijąca woda, na dnie spróchniałych łodzi, poczęła chłonąć refleksy słońca i wyglądała jak kałuża skrzepłej, purpurowej krwi. Lecz trwało to krótko... z za horyzontu poczęła się już wynurzać jakaś sina, groźna chmura i chłonęła w siebie, pożerała chciwie dopalające się słońce... równocześnie z za gór jął się skradać chyłkiem mrok szary, zacierał słoneczne refleksy, gasił pochodnie dopalających się szczytów górskich, wlókł za sobą płachtę fioletowych cieni i rozścielał ją na skalnych stokach. Jeszcze jeden ostatni rozpaczliwy krzyk purpurowy i słońce zgasło za krawędzią sinej chmury. Wówczas zmierzch rozciągnął swe zdradne sieci po nieskończonych obszarach morza.
— „Słońce umarło“ — szepnęła Ira cicho i przytuliła się silniej do swego towarzysza. Spojrzał z niepokojem na siny rąbek chmury, wysuwający się z morza.
— „Widzisz Ira, tam daleko ten siny pas, co pożarł słońce... to „Bora“...“
— „Bora...“ — powtórzyła jak echo.
W tej chwili daleko, gdzieś na szczytach gór rozległ się cichy świst wiatru, rozbił się echem na skałach i skonał bez dźwięku. Jakby w odpowiedzi na to od strony morza zahuczała przeraźliwie syrena okrętowa a donośny jej głos długo niósł się po morzu przenikliwym, smutnym jękiem. Na ten jęk, na to wołanie, drgnęli oboje, jakby zbudzeni nagle z bezpamiętnego snu. Spojrzał na zegarek...
— „Ira! chodźmy... już czas“.
Odtąd już fakty postępowały z błyskawiczną szybkością... towarzyszyło im skamieniałe z przerażenia milczenie obojga i to straszne, jedyne ściskanie w okolicy serca, co tamowało oddech i dławiło każde gorące słowo pożegnania, każde pragnienie ostatnich zwierzeń, każdy spazm obłąkanej rozpaczy rozstania. Powrócili szybko do hotelu. Rzeczy jej były już spakowane. Drżącemi rękoma zebrała kilka jeszcze drobnostek, porozrzucanych w pokoju, na ramię przerzuciła torebkę podróżną, służący hotelowy zabrał jej pakunki i wyszli na główne „molo“. Szedł obok niej jak automat, nic nie widząc, z niczego sobie nie zdając sprawy. Kadłub olbrzymiego okrętu, z dużymi kominami, z których waliły ku niebu kłęby czarnego dymu, z balustradą przerzuconą na ląd, opierał się o kamienistą krawędź „molo“. Na okręcie panował gorączkowy ruch: wchodzili podróżni, wnoszono pakunki, słychać było krzyk chłopców okrętowych i gwar rozmowy. Statek chwiał się majestatycznym, ledwo dostrzegalnym ruchem na ciemnych falach, które opływając jego szary, zanurzony w wodzie kadłub, zdawały się szeptać tajemniczo. Co potem się stało, z tego nie zdawał sobie jasno sprawy. W pewnej chwili rozległ się powtórny jęk syreny okrętowej, zabrzękły łańcuchy, pomost podniósł się w górę, pod naciskiem śruby okrętowej zakotłowała się pod okrętem wściekle woda a ciemny lazur morza wokół statku zbielał od rozkiełzanych pian. Jeszcze jeden kurczowy, ostatni uścisk dłoni, straszny, niezapomniany uścisk pożegnania wyciągniętych ku sobie ponad skrawkiem morza rąk:
— „Irka“...
— „Gustaw... pamiętaj“...
Spazm zdławionych słów, krzyk walących tętn, widmo ręki białej kobiecej, wyciągniętej nad morzem, ostatni błysk rozszalałych, wpitych w siebie źrenic a potem noc, szary, nieskończony przestwór morza z widmem okrętu ginącego w mroku, za którym wlokła się długo biała smuga wody i piany morskiej... Potrącany przez ludzi, na wszystko obojętny, błąkał się jeszcze długo na brzegu morskim, wpatrując się czujnemi źrenicami w ciemną dal, tam gdzie zaczynał się ocean nieskończony, nieobjęty... lecz już nie mógł dostrzec niczego, prócz białej smugi światła, znikającej co chwila, którą obracająca się latarnia morska rzucała od czasu do czasu na oddalone, czarne obszary morza... Po pierwszym skurczu rozpaczy był przerażająco spokojny... Tak jak się stało, stało się dobrze... przeżyli ogromny sen szczęścia, niezapomniane gody miłości... a kiedy czuli, że zbliża się trująca zmora przesytu, że jak polip poczyna ssać im duszę, rozstali się w sam czas, spokojnie, z całą rozwagą dojrzałych ludzi, oszczędzając sobie bolesnych rozdzierających scen pożegnania i gorżkich łez... rozstali się pięknie jak dwa bogi, świadomi, że nigdy więcej nie mają się spotkać ze sobą. Nigdy... ostry dźwięk, przeszywający jak sztylet duszę... nigdy... zapach odurzający ostatnich róż wrześniowych... nigdy... wspomnienie jasnej łuny nad polskim cmentarzem w dzień zaduszny...
Wrócił do hotelu... nie zapalał światła... począł przechadzać się tam i napowrót z bezmyślnym uporem po swoim pokoju... w pewnej chwili wzrok jego dostrzegł w ciemności białą plamę na stole... zatrzymał się, podniósł przedmiot do oczu... co to?... chusteczka jej zapomniana w pospiechu a obok szpilka do włosów... doszła go woń znanej mu tak perfumy... I w tej chwili dopiero zrozumiał wszystko, jakieś tamy rozpękły mu w duszy, zalewając go potopem rozpaczy... te dwa, nic nie mówiące przedmioty, przypomniały mu dopiero całe jego sieroctwo, całe jego opuszczenie. Z bezsilnym skowytem rzucił się na łóżko i począł szarpać zębami poduszki... Miał wrażenie, że świat cały wali mu się na głowę... W tej chwili zadźwięczały szyby i na dworze zrodził się pierwszy skowyt wichru... Przeleciał przez długie hotelowe kurytarze, wstrząsał drzwiami, rozbijał się o framugi, przypadł z jękiem w piec, załkał przeciągle i przepadł w dali, gdzieś w stronie morza.
Podniósł głowę... co to... czyj płacz to... Boże... Boże... Cisza... a teraz znowu się zbliża... daleki, odległy pomruk, coraz wyraźniejszy, coraz bardziej rozpaczliwy... owionął cały dom, napełnił go jękiem, tłucze się po pustych pokojach, rośnie w moc, tężeje, huczy jak groźne wołanie, wzmaga się, nabiera tysiące nowych dźwięków; słychać zgrzyt rozpaczliwej walki, wzmaganie się jakichś tytanicznych sił, bolesny jęk i rozdzierający serce skowyt... Słucha z zapartym oddechem, zdaje mu się, że ten wicher w jego sercu szumi, w jego duszy wyprawia swe piekielne igrzyska. Nie wiadomo, zkąd się wziął, co jest jego powodem... niebo pogodne, bez chmur... przez okno hotelowego pokoju widać daleki płat nieba, zasiany drżącemi gwiazdami. Chwila ciszy... słychać tylko niespokojny szum morza, opływającego terasy kamienne hotelu. Nowy atak wichru jeszcze gwałtowniejszy... huk potężny, zda się, że olbrzymie skalne bloki walą się ze swych niebosiężnych szczytów w morze, zda się, że cała ziemia drży od podziemnych gromów... ostry dźwięk szyby stłuczonej gdzieś wiatrem, potępieńczy jęk krzywdy, wołanie o pomoc... zupełnie tak, jakby jakiś olbrzymi statek tonął w głębiach morskich... słyszysz ten okrzyk obłąkanej rozpaczy, od którego krew tężeje:
— „Ratunku! ratunku“!
A potem ostatni suchy trzask, kotłowanie za mykających się fal, nudny poświst wiatru, przytłumiony falą ostatni krzyk:
— „Gustawie! Gustawie“!
Cisza... martwa cisza, groźne milczenie zagłady... tylko gdzieś daleko na morzu ostatnie echo wiatru, niby uporczywy, rozpaczny, sierocy, taki bardzo sierocy płacz kobiecy. Zrywa się oszalały... płacz ten przeszywa mu serce niby sto sztyletów... woła go, przyzywa ku sobie, ciągnie to skomlenie skrzywdzonego dziecka. Szepce więc niby w obłąkaniu:
— „Iruś! moja maleńka, cicho już cicho... idę do ciebie... idę“...
Wybiegł z hotelu... skracając sobie drogę darł się na wprost przez szkarpy, porosłe winem i kaktusami... za chwilę znalazł się na „molo“. Było już bardzo późno... nie spotkał na drodze swej nikogo... U jego stóp morze ciemne, groźne, zlewające się z mrokiem, szumiało głucho... co chwilę przychodziła nowa fala przypływu i rozbijała się z trzaskiem o skały... wiatr odleciał na chwilę od brzegów, lecz słychać było jak gdzieś daleko na pełnem morzu wyprawia swe piekielne harce... gdzieś w głębiach czuć było wściekłe przelewanie się fal, działo się tam coś strasznego, jakieś zmaganie, jakaś walka, jakiś ruch nieustanny... kilka barek rybackich ze zwiniętymi żaglami chwiało się niespokojnie na wyciągniętych łańcuchach. Dostrzegł je... bez chwili namysłu zbiegł po kamiennych schodkach na dół...
Oglądnął łańcuch pierwszej łodzi... była zamknięta na kłódkę... W tej chwili na kamiennem molo rozległ się głuchy odgłos kroków... Z sercem zamarłem z trwogi przypadł do ziemi... słuchał... kroki huczały jakiś czas tuż nad jego głową a potem ucichły... widocznie jakiś rybak wypatrywał czasu łowów.
Podniósł się z ziemi i począł próbować łańcucha drugiej barki... była uwiązaną tylko na pętlicy... przyciągnął ją do brzegu, odrzucił łańcuch i wskoczył szybko do środka... spuścił żagiel, liny wyprężyły się jak struny, wiatr uderzył całą siłą w rozpięty żagiel, i barka kołysząc się wściekle pomknęła w rozburzony odmęt morski. A u steru, z rozwianym włosem, wpatrzony obłąkańczo w ciemną dal, stał Gustaw powtarzając:
— „Iruś! moja maleńka... idę już idę“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Zbierzchowski.