Przejdź do zawartości

Śmierć. Studyum/28 marca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


28 marca.

Pomimo wielkiego wycieńczenia, każę się co dzień ubierać w szynel i sadzać na fotelu. To mię wysila jeszcze bardziej, — wiem o tem, ale mi się trudno wyrzec tej rozkoszy, że jeszcze siedzę.
Wiem, że nadejdzie dzień, kiedy będę musiał powiedzieć sobie: „Nie powstanę już,“ ale chcę ten dzień okropny odwlec jak najdłużej. Po prostu od zmysłów odchodzę nieraz z przerażenia, że może siadam na tym fotelu po raz ostatni. Naprężam wówczas energię i każę się oprowadzać po pokoju, próbując, czy jeszcze mogę chodzić. Póki przychodził Hofmann, zamęczałem go często, zmuszając do podtrzymywania mię i spacerowania od fotelu do łóżka i nazad. Teraz Stach mię niekiedy bierze z tyłu pod pachy i podprowadza do okna. Patrzę chciwie, nie mogąc oderwać wzroku od tych dachów szarych i czerwonych, jakby w nich upostaciował się świat cały, który żegnać muszę. Mdleję często z wyczerpania, a jednak Stach gwałtem odciągać mię musi na fotel. Zawsze mi się zdaje, że poraz ostatni napawam się tym widokiem i do nieskończoności przedłużam to niby ostatnie wejrzenie.
— A może już od jutra nie powstanę więcej, może to naprawdę po raz ostatni stoję u okna? Trzeba patrzeć, patrzeć, żeby się nasycić, upoić tym widokiem, napatrzyć się na całe życie...
Po całych dniach siedzę jak ogłupiały, bezmyślnie patrząc przed siebie i nic nie widząc. Chciałbym zapomnieć myśleć. Mój stan teraźniejszy — to stan ucisku. Jakiś bezmierny ciężar przytłacza mię swym ogromem, a ja nie próbuję już często ani walczyć, ani rozpoznawać, co mię tak uciska. Wiem, że nie rozpoznam, i poddaję się bierny.
Doznaję nieraz takiego wrażenia, jakby planeta jakaś ciemna, wykoleiwszy się z torów swego biegu, powoli opadała na ziemię, grożąc jej zmiażdżeniem. Ciemny krąg na niebie powiększa się coraz więcej, zasłania słońce — i światło rośnie, olbrzymieje i brzegami swymi zdaje się tuż, tuż dotykać krawędzi widnokręgu. Chwila jeszcze, a straszna jakaś katastrofa, coś niebywałego, potwornego, stanie się we wszechświecie. Ziemia rozpadnie się w kawały, huk walenia się światów rozedrze przestrzenie i wszystko zapadnie w jakąś otchłań okropną. W oczekiwaniu tego momentu wszystko blednie i targa się w rozpaczy. Zgiełk tłukącego się o dwa stropy ptactwa wypełnia powietrze, na ziemi ludzie i zwierzęta wyją z trwogi i szaleństwa, wszystkim brak już tchu i światła, wszyscy już czują, że giną i że ratunku niema.
A wtedy przychodzi przedostatnia chwila — wycieńczenie, rozpaczna apatya ogarnia wszelkie życie na ziemi; co żyło, pada, obalone obezwładnieniem beznadziejności, i w bezruchu, w bezpamięci oczekuje końca. Mgły jakieś ciemne zamraczają mózgi, ostatni dech miliardów płuc wyrywa z ciał dusze — i wszystko ginie — przed końcem — zduszone przerażeniem wobec ogromu.
I ja jestem w takiej przedostatniej chwili, duszony ciężarem, beznadziejnością walki. I mnie mgły ciemne zamraczają mózg, i męczę się, szamocę i niemam nadziei.
To okropne są chwile. Czasem, gdy tak dogorywam niemal w unicestwieniu, nadludzkiem szarpnięciem staram się otrząsnąć z przywalającego ogromu. Roztwieram oczy szeroko, spoglądam dokoła, chcąc sobie przypomnieć wszystko, i budzę się z wpółuśpienia. A wtedy myślę. Żadne piekło nie wynajdzie takich katuszy.
Te myśli!... te myśli!... Rozsadzają mi czaszkę, pieką duszę, obłąkują... Już lepiej nie myśleć, już lepiej konać pod tłokiem.
Budzić się, aby cierpieć, — zasypiać, by konać — oto historya mych godzin życia.
Jedyne ukojenie dla mnie — to pisanie tych kartek. Badam się i analizuję, jakbym był obcym sam sobie. Zamiera wtedy we mnie konający suchotnik, a rodzi się spostrzegacz i krytyk. Rozdrapuje nieraz i tutaj swoje rany, ale one są mniej już bolesne, może dlatego, że je sam rozjątrzam. Ten, co nie może opanować trwogi w obec wymierzonej lufy pistoletu, sam ją często w swoją skroń celuje — i pewnie nie drży wtedy, bo sam sobie śmierć zadaje.
Więc kiedy zbliża się chwila anarchii myślowej, kiedy zaczyna się we mnie rozprzężenie, chwytam gorączkowo mój mały dzienniczek, pieszczę się nim, jak dzieckiem własnem, i bawię się.
Takie mi tylko pozostały zabawki.
Najpierw porównywam od dnia do dnia charakter pisma. Cieszy mię, że litery podobne jeszcze jedne do drugich, że mi ręka nie drży. Uśmiecham się wtedy i wypróbowuję siłę ręki. Kreślę na marginesach różne esy-floresy, linijki, zakręty, siląc się na najbardziej skomplikowane. Ale piszę jeszcze równo i wyraźnie, tylko coraz prędzej, żeby mię czasem jakaś myśl niepotrzebna nie zaskoczyła między wyrazami.
Wychudłem jednak strasznie. Palce u rąk sprawiają wrażenie patyków. I lewa dłoń sztywnieje mi często. Zauważyłem, że teraz, kiedy mam ręce wolno opuszczone, palce nigdy nie schodzą się z sobą, a szpary między nimi powiększają się ciągle. To bardzo naturalne: dawniej wypełniało je ciało, teraz trudno się mięśniom przyzwyczaić do nowego położenia.
Co dzień z uwagą oglądam swoje stopy, próbując palcem, czy nie są spuchnięte. Będzie to już ostatni znak. Ojcu memu i matce także nogi puchły na dwa tygodnie przed śmiercią. Wszyscy to za najgorszy objaw uważali, no i nie mylili się zupełnie. Wogóle teraz porównywam się ciągle to z ojcem, to z matką, śledząc jakie choroba moja robi postępy. Wszystkie szczegóły ich zachowania się, objawy ich cierpień, stają mi żywo w pamięci. Podpatruję się ustawicznie w mimowolnych ruchach, szukam oznak na ciele, próbuję siły, — i porównywam, porównywam ciągle.
To mi ułatwia niezmiernie oryentowanie się w położeniu. Idę krok w krok za moją chorobą, pilnuję ją, szpieguję, krytykuję, starając się odgadnąć, co mię czeka jutro, pojutrze, aż do ostatka.
Czasem od takiej samowiedzy włosy powstają na głowie, ale też czasem można w niej znaleźć odrobinę zadowolenia. Wiem, że umrę, jak inni pomarli, — ale też uznaję całą różnicę: tamtych wiedziono na rzeź z zawiązanemi oczyma, a ja sam na nią idę, licząc swe kroki i oryentując się w drodze.
Czyż nie znam choćby tego najzwyklejszego szczegółu konania, że najczęściej na kilka godzin przed śmiercią, a nawet na dzień cały, siły chorego wzmagają się i dają złudzenie polepszenia? Jest to ostatni przebłysk życia, a potem ciemność i nicość.
Ja to wszystko wiem doskonale i dlatego mam tę pewność beznadziejności. Chwilowy powrót sił nie jest już dla mnie wróżbą życia, lecz agonii.
Skonam przynajmniej w walce oko w oko ze śmiercią, z raną w piersi, nie w plecy — jak Spartanin.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.