Przejdź do zawartości

Śmierć. Studyum/27 marca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


27 marca.

Z całego tego dramatu, którego jestem bohaterem, rozumiem dotychczas jedną jego połowę. Pojmuję, co to jest nie żyć; ale co to jest umrzeć — nie rozumiem. Nie — życie jest to negacya, antyteza życia, jest to istnienie minus życie; lecz czem jest ta reszta, otrzymana z odjemnej?
Czy życie jest sumą, czy jedną z dodajnych?
Pierwsze — niepojęte, drugie — niewiadome, — oto całe odpowiedzi na pytania, co mózg wyżerają.
Śmierć, jak medal, ma dwie strony. Jedna — to utrata życia, tej jednej sposobności istnienia i użycia; druga — to śmierć sama, z całą ponurą tajemniczością swoją.
Na co żyjemy? Miliardy przede mną, miliardy po mnie zadawać będą to pytanie.
Po co? na co?
Żeby umierać? Czyż życie całe, choćby było nawet tylko rozkoszą i jednym ciągiem upojeń, zrównoważy sobą tę jedną chwilę, kiedy wyrzec musimy: „umieram?“
A przecież nie jest ono rozkoszą, nie wielu nawet zaczerpnęło z tej krynicy upojenia, która jedynie trudy życia osładza. Są przecież tacy, którzy z pragnieniem tylko przebiegli to życie, — którym nigdy serce nie zabiło ani dla nieba, ani dla ziemi, choćby dlatego tylko, że się tam nigdy nie dostali, lub dostać nie mogli.
Czem dla nich to życie?
A czem śmierć?...
Wytchnieniem? — Nieprawda! Śmierć dla nich — to ręka brutalna, przecinająca w połowie drogę do szczęścia, spokoju, — szczęścia, zapracowanego krwawo, w cierpieniach i znoju, z prawa im przynależnego.
Jesteśmy pielgrzymami pustyni.
W pragnieniu i trudzie przebywamy przepalone słońcem-troską oceany, w nadziei, że wreszcie przebrniemy to morze niedoli i tam dojdziemy, gdzie źródła tryskają i rosną palmy. Nikt nie oglądał tego raju rozkoszy, bo nikt tam nie dotarł, nikt nawet nie wie napewno, czy on istnieje rzeczywiście. Giniemy wszyscy po drodze, trupami swymi wyściełając szlaki, ażeby i dzieciom naszym wskazywać, kędy droga... do nieskończoności.
Są i oazy w tej pustyni. Zatrzymują się w nich obłąkani z pragnienia, z ułudą, że doszli już celu — i, jak my, giną.
W duszy naszej tkwi już zaród pragnienia szczęścia. W pogoni za niem zrywamy się, jak jaskółki do lotu, bo tak już nam instynkt każe.
Niczem nam wieków doświadczenie, niczem trupy po drodze — my wszyscy wierzymy w możność dojścia do celu i biegniemy wszyscy.
Tak było przed wiekami, tak i po wiekach wieków będzie.
Czy dojdziemy? Dopiero konając, wątpimy, a i to tylko za siebie, nie za przyszłości pokolenia. W tem tkwi tragizm śmierci.
Nie chodzi już może o utratę nadziei wyzyskania życia, nie chodzi o to, że już nic się stać nie może. To zapadnięcie klamki, ta pewność beznadziejności, że już się niczego nie doczekamy, bo wrota raz na zawsze są zaparte — oto tragedya.
Ja mogę wątpić, czy doścignę czegokolwiek, mogę nawet nie mieć co do tego zupełnie nadziei, — zawsze jednak pozostało mi poczucie, że do wszystkiego mam chociaż prawa, a i w tem już jest wiele, aby zapełnić życie. To się tak mówi: co mi z tych praw, kiedy nie skorzystam nigdy, — a jednak to wiele wobec tej pustki przeraźliwej, kiedy trzeba wyrzec: nie mam już prawa do niczego.
Nie wątpimy o szczęściu samem, lecz o tem, czy do niego dojść zdążymy. Przyśpieszamy biegu, zaostrzamy myśli, czynimy rozpaczne wysiłki — i tak konamy.
Dlatego śmierć jest dla nas brutalną ręką, odpychającą od czary osłody. Już nie życia nam żal, — wiemy, że było znikomem, — żal nam tego czegoś, czego osiągnąć nie zdążyliśmy. Czem to coś być miało, nie mamy najmniejszego pojęcia, a jednak wierzymy, że istnieć mogło. Nie żałujemy życia dla życia, ale dlatego, żeśmy go dobrze użyć, wyzyskać nie potrafili. Roztrząsamy wszystkie czyny i dążenia swego życia, — i to nas goryczą i smutkiem napawa. Zawsze widzimy w nich marność i ubieganie się za nią. Nicujemy w myśli całą przeszłość, przerabiamy na wspak wszystkie czyny — i zawsze tylko błędy w nich znajdujemy.
Gdyby nie to, gdyby nie tamto — tak sobie myślimy, — życie całe poszłoby na inne zupełnie tory. Naturalnie, byłoby daleko lepiej: uniknąłbym tego i tego, zyskał tamto, z tego zaś musiałoby wyniknąć tylko to i to, i t. d. — i zawsze to wymarzone coś widzimy u końca, to coś, będące celem życia, syntezą całego istnienia, harmonią, szczęściem...
Zwalamy winę na wszystkich i na siebie, czujemy żal do całego świata, że w chwilach przełomowych poszło się tą, a nie inną drogą. Ta inna droga wydaje się zawsze lepszą, zawsze doprowadzającą do celu, — droga zaś, którą szliśmy dotąd, jest zawsze szeregiem niewytłómaczonych błędów. Nie zastanawiamy się nad tem, czy rzeczywiście ta inna droga miałaby wyniki szczęśliwe, czy i ona nie miałaby w sobie zarodków goryczy i marności, — my tylko i tylko dobre w niej upatrujemy.
Stąd żal za życiem zmarnowanem, żal za straconą możliwością szczęścia, żal za każdą godziną, która ubiegła na niczem i już się nie wróci nigdy, nigdy...
Taki jest rachunek z życiem.
Ale to jedna dopiero strona dramatu śmierci.
Druga — to śmierć sama.
Czemże jest śmierć? Przetworzeniem? Snem? Zniknieniem?
Nie wszyscyśmy przygotowani do odegrania roli. Śmierć spada jak piorun, nie pytając, czyśmy już do niej przysposobieni, czy mamy już jaki balsam łagodzący ciosy.
Co innego jest kłaść się do trumny, jak na drzemkę, z wiarą w przebudzenie gdzieś na innych światach, a co innego ledz w nią bez tej wiary, bez nadziei nawet, że się ten sen kiedyś skończy.
I ja nie mam nadziei. Jestem bezbronny wobec ciosu, bo nic nie mam w duszy. Z wygaśnięciem wiary wyczerpało się we mnie zarazem źródło światła, dozwalającego choć łudzić się, że rozumiem wszystko. Od tego czasu chaotycznie splątane zjawiska utraciły dla mnie swą harmonijną spójność. Wszechświat cały rozprysnął mi się w kawałki — i z poprzedniej gotyckiej budowli, opiewającej wielkość Boga, pozostały oddzielne ułamki.
Czym czuł potrzebę odbudowania tego gmachu na nowo, ja sam już nie wiem. Jest pewna epoka w życiu, kiedy ta potrzeba syntezy istnienia ukrywa się tak gdzieś głęboko w duszy, tak jest zagłuszoną codziennemi sprawami egzystencyi, że niemal zanika zupełnie. Ja właśnie tę epokę przebywałem. Żyłem życiem fizycznem tylko, bez troski o przyszłość, bez myśli: czem jestem, po co jestem i czem jest wszystko.
Bywały miesiące całe, w których zapominałem zupełnie o istnieniu jakichś zagadek bytu i machiny świata. Śmiertelność lub nieśmiertelność duszy? Cóż mię to na razie obchodzić mogło? Kto w 2l-m roku życia myśli poważnie o takich rzeczach? o śmierci? Ja budowałem swoje życie, — cóż mię śmierć interesować mogła? Czyż architekt, stawiający gmach jakiś, myśli o tem, co się z nim kiedyś stanie? w jakie gruzy i wskutek czego się rozpadnie? Zapewne, przyciśnięty do muru, przyznać musi, że się kiedyś ta jego praca rozleci w kawały, powie jakiś ogólnik o znikomości wszystkiego na tym świecie; ale czyż on sam nie uważa tego prawa ruiny za jakąś chimeryczną, nieskończenie odległą konieczność, o której jednak myśleć nie warto?
Ja byłem w położeniu takiego budowniczego. Tak samo, jak on, uważałem za rzecz bezcelową myślenie o początku i końcu wszechrzeczy, — no i nie myślałem.
Absolut, wola, das Unbewusste, dynamizm! Nie rozumiałem dobrze tych wyrazów, co mi jednak nie przeszkadzało wierzyć, że je rozumiem. Zastąpiły mi one dawnego Boga. Teorya witalizmu wytłómaczyła istnienie organizmu, i także zdawało mi się, że ją doskonale rozumiem. Jeżeli wynikały jakieś wątpliwości pod względem rozumienia tych pojęć, odkładałem gruntowne ich zgłębienie na później, na jakiś czas nieoznaczony, odległy, kiedy nadejdzie pora na to. Po co miałem sobie zaprzątać tem głowę? Lepiej powieść przeczytać...
I bez tego żyć można, nawet wcale dobrze.
A czy i umierać bez tego tak dobrze — czyż myślałem?
Jestem uosobioną przeciętnością tej falangi wpółwykształconych ludzi, z nicością w duszy, z drwinami na ustach, doskonale się obywających bez wszelkich metafizycznych idei, zaciekłych najczęściej społeczników (ja i tym ostatnim nie byłem), z oczami ku ziemi, nie ku niebu zwróconemi. Na życiu opieramy wszystko, dla niego pracujemy ciągle, nic poza niem nie dostrzegając.
I żyć z tem dobrze, ale żyć tylko; a gdy umierać przyjdzie, stajemy się pastwą rozpaczy.
Wtedy dopiero otwierają się nam oczy. Widzimy całą kruchość podstaw dotychczasowych idei i dziwimy się samym sobie. Z mistrzów życia stajemy się niedołęgami śmierci. Żadna z piastowanych dotąd idei nie przychodzi nam w pomoc. Wszystkie one dobre były dla życia, wiodły nas przez nie i nieraz uszczęśliwiały, — śmierci stajemy oko w oko sami, niczem niewsparci.
Jestem cząstką tej masy życiowego ciała.
Idei filozoficznych nie umiałem sobie przyswoić. Byłem ciągle w stanie przetwarzania się i urabiania. Niestety, śmierć przyszła, nie czekając końca pracy.
I jestem teraz niczem. Bo i czemże jest człowiek, który wyszedł z jednej fazy, a w drugą nie zdążył jeszcze wstąpić? Nie mogę już wierzyć, a i zwątpić o wszystkiem nie śmiem, bobym sobie nie wierzył. Nie rozczarowałem się jeszcze do wiedzy i wierzę w jej potęgę. Nic mi ona nie dała dotąd, ale może dlatego, żem się jej oddawał za mało. Nie chcę, nie mogę z trójnoga dyletantyzmu i naiwności przesądzać o wszystkiem głosem niedouczonego wyrostka.
Jestem jak rumak, schwycony w chwili skonu, bez punktu oparcia, zawisły nad ziemią. A ta jest różnica między mną a sceptykiem, że sceptyk zawisa w jednym punkcie, a ja lecę, wciąż lecę, choć mety nie widzę.
Wiedza przychodzi i szepce nam do ucha: „Bież za mną, a dojdziesz do celu.“ Nie mając siły ani zwątpić, ani uwierzyć, przerażeni otaczającą zewsząd ciemnością, rzucamy się za tą jedyną przewodniczką, mówiąc w duchu: „A może.“
Niema dotychczas wyrazu, odpowiadającego takiemu stanowi umysłu, w jakim się znajduję, jak niema wyrazu, określającego stan wody, która już nie jest płynem, a jeszcze nie jest parą. A przecież między temi dwoma stanami jest jakiś stan pośredni, może nieuchwytny, niemożliwy do określenia, ale zawsze jest, jako przejście i zmienność.
Jestem więc przejściem, zmiennością, tymczasowością, jestem istotą chwiejną, stojącą między dogmatyzmem a sceptycyzmem, gotową przerzucić się do obydwóch skrajności, — istotą, niebędącą już tem, czem była, a jeszcze niewiedzącą, czem będzie.
O ile ten stan przejściowy jest rzeczywiście przejściowym, nie wiem, bom ja go nie przeszedł dotąd — i już zapewne nie przejdę. Można więc i umrzeć, będąc niczem.
Takich wśród nas najwięcej. Tylko mało rozwinięta samowiedza i duma nasza są przyczynami, że się do takiego bezstanu umysłu nie zawsze przyznajemy. Każdy chce się popisać z wyrobionemi już ideami i przekonaniami, każdy chce być koniecznie czemś, ażeby mieć prawo do zabierania głosu i sądzenia z trójnoga powagi o kwestyach tego świata, a nikt się przyznać nie chce, że się dopiero urabia i tworzy.
Dlatego też tak wielu jest wśród nas skończonych, a prawie niema kończących lub dopiero pracujących. Naturalnie, jest to poniekąd objaw konieczny i nawet pożyteczny, gdyż chroni społeczeństwo od przeładowania niedołęgami, niezdolnymi do żadnego czynu. Życie iść musi swoim trybem, bo każdy żyć musi; a czy jest przyczepiony do ziemi rękoma czy nogami, głową czy brzuchem, to postaci rzeczy nie zmienia. Żołądek musi być nakarmionym: on jest silniejszy od głowy i pobije ją we wszystkich kierunkach. Głowa od biedy może się obejść bez wszelkich idei, żołądek bez pokarmu nigdy.
Stąd tak szalony rozdział między myślą a życiem. Myśl, jako wytrzymalszą na głód, pozostawiamy w zawieszeniu; dla życia pracujemy wszyscy skrzętnie, bo ono czekać nie może.
Niechże przynajmniej nie każą nam wierzyć, że świat w swych życiowych krokach postępuje drogą jedynej doskonałości i jest urzeczywistnieniem możliwego ideału świata.
Tkamy tę kanwę życia najczęściej rękoma nieudolnemi, aby zbyć, aby wykonać przymusową część pracy, bez żadnego planu, bez zapału i wiary, że ją dobrze tkamy. Aby zbyć, bo to mus.
Dlatego to tyle nieuniknionego zła i nędzy na świecie.
Tkanina źle spleciona pęka i rozlatuje się w kawały, przepuszcza wilgoć i zimno, nieszczelnie przykrywa nasze ciało, zwyczajnie jak partacko przez nieudolnego krawca zrobiona suknia, w której jeden rękaw przez omyłkę przyszyty dwa razy, a drugi ledwo przyfastrygowany.
I nie może być inaczej. Życie i jego obowiązki nie pytają, czyśmy już dojrzeli do pracy, czy mamy z czem wystąpić na widownię, czy wyznaczoną część pracy społecznej wykonamy wiernie, z niezachwianą wiarą w duszy, że tak a nie inaczej pracować trzeba. Wskazuje ono: „Masz zrobić to i to,“ mechanicznie tylko zaznajamiając z rodzajem pracy. Wymówić się nie można, bo pracować trzeba. Nawet własne sumienie wysyła rozkaz: „Pracuj“, bo społeczeństwo ma prawo do swoich wymagań, a trudnoby mu czekać było na chwilę, kiedy toż samo sumienie będzie w możności dać odpowiedź: „Jestem gotów.“
Zmęczyło mię pisanie. Wreszcie widzę, że Zosia zabiera się już do odejścia, a przykro jej pewnie, że z nią nie rozmawiam. Boże mój! o czemże tu mówić? Czyż oni mogą mię zrozumieć? Musieliby, tak jak ja, umierać; a przecież raz umieramy i całą tajemnicę śmierci zabieramy z sobą do grobu.
Umierający — to zupełnie inni ludzie. Do nich nie można stosować zwykłych praw logiki i życia. Są to ludzie jakby z innych planet, obdarzeni odrębnymi zmysłami i władzami umysłu. Znieczuleni na jedno, przeczuleni na drugie, inaczej patrzą na cały otaczający ich świat i pojmują go odmiennie. Czy lepiej, czy gorzej — któż osądzi? Życie ma swoje prawa, a śmierć swoje. I w jednym i w drugim razie ulegamy tylko tym prawom, bo wyjść z siebie nie możemy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.