Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mierny ciężar przytłacza mię swym ogromem, a ja nie próbuję już często ani walczyć, ani rozpoznawać, co mię tak uciska. Wiem, że nie rozpoznam, i poddaję się bierny.
Doznaję nieraz takiego wrażenia, jakby planeta jakaś ciemna, wykoleiwszy się z torów swego biegu, powoli opadała na ziemię, grożąc jej zmiażdżeniem. Ciemny krąg na niebie powiększa się coraz więcej, zasłania słońce — i światło rośnie, olbrzymieje i brzegami swymi zdaje się tuż, tuż dotykać krawędzi widnokręgu. Chwila jeszcze, a straszna jakaś katastrofa, coś niebywałego, potwornego, stanie się we wszechświecie. Ziemia rozpadnie się w kawały, huk walenia Się światów rozedrze przestrzenie i wszystko zapadnie w jakąś otchłań okropną. W oczekiwaniu tego momentu wszystko blednie i targa się w rozpaczy. Zgiełk tłukącego się o dwa stropy ptactwa wypełnia powietrze, na ziemi ludzie i zwierzęta wyją z trwogi i szaleństwa, wszystkim brak już tchu i światła, wszyscy już czują, że giną i że ratunku niema.