Przejdź do zawartości

Łowy królewskie/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Trzy pary wyżelków angielskich.

Wchodząc do gabinetu Castelmelhorr’a, piękny kawaler Padewski nie porzucił swéj zwycięzkiéj miny, która była głównym jego wdziękiem. Jeszcze pod wpływem swojego świeżego trjumfu, przeszedł pokój śmiałym krokiem, podniósł z niechcenia rękę do kapelusza i zaledwie ukłonił się hrabiemu, który nawet oczu do niego nie odwrócił.
— Senor — odezwał się — przedstawiam Waszéj Excellencii biednego chłopca, jednego z moich kolegów, który pamięta szczęśliwsze czasy, i...
— Niech się uda do mojego intendenta — rzekł z roztargnieniem hrabia.
— Senior..., — chciał dodać Ascanio. Lecz hrabia wychodząc z zamyślenia, zwrócił oczy ku niemu. Padewczyk odkrył głowę natychmiast, i, opuściwszy ręce, oddał najuniżeńszy ukłon.
— Ah!.. to ty — rzekł hrabia — idź precz!
I Castelmelhor odwrócił się.
Jego Excellencja jest łaskaw obchodzić się ze mną z nadwyczajną poufałością — mruknął Padewczyk do ucha Conti’ego.
— Hrabio de Castelmelhor — rzekł ten ostatni z pewną godnością, zbliżając się nagle — ten człowiek wprowadza cię w błąd. Nie jestem jego kolegą, i był czas, że ty hrabio, miałeś sobie za zaszczyt być moim. Nie udam się do twojego intendenta, gdyż z tobą pragnę pomówić. Spojrzéj na mnie, senor. Czém teraz jesteś, ja tém samém byłem. Antoni Conti miał prawo spodziewać się grzeczniejszego przyjęcia u swojego kolegi i następcy.
— Antoni Conti — odrzekł obojętnie Castelmelhor; — co robisz w Lizbonie?
— Szukam szczęścia, senor.
— Szczęście nieznajduje się dwa razy, mój panie... Nie mam zresztą czasu słuchać cię.
— Tém gorzéj dla mnie, senor!... tém także gorzéj dla ciebie!.. gdyż u waszéj Excellence spodziewałem się znaleźć szczęście, a mnich dał mi czém za nie zapłacić.
— Mnich! — zawołał Castelmelhor ze drżeniem.
— Mnich! — powtórzył do siebie Macarone; — przyrzekłem sobie, że odkryję tajemnicę téj świętobliwéj osoby, lecz miłość!...
— Rozkazałem ci wyjść! — rzekł hrabia, wskazując mu rozkazująco drzwi. — Idź precz Piękny Padewczyk przywołał na usta najprzyjemniejszy uśmiech i ukłonił się z wdziękiem jego Excellencii. Poczém pośpieszył z wykonaniem rozkazu. Conti chciał niby wyjść za nim.
— Zostań, senor de Vintimille — rzekł Castelmelhor.
Conti powrócił i stanął przed hrabią.
— Powiedz, co wiész o mnichu? — zapytał ten ostatni po chwili milczenia.
— Wiem że jest ajentem lorda Ryszarda Fanshaw.
— Mylisz się. Czy to wszystko?
— Bynajmniéj... Wiem że jego wysłańcy napełniają Lizbonę, i że trzy czwarte części miasta do niego należą!
— To rzecz wątpliwa, i moi ludzie mi to mówią... Czy to wszystko co wiész?
— Nie... Wiem rzecz, która położy koniec waszym wahaniom się, senor, i pomimo waszéj woli, posunie rękę waszą ku téj koronie któréj pragniesz od tak dawna.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Castelmelhor wstając; — czyliż mię oskarżają?
— Byłem sekretarzem milorda ambassadora Anglii. — przerwał Conti — Jego Wielmożność mówił, iż przez mnicha wiedział o najtajniejszych zamiarach Waszéj Excellencii.
— Zawsze ten człowiek! — poszepnął Castelmelhor.
— Mamże ci wyznać moją tajemnicę, senor? Pochodzi ona od mnicha i miałem odkryć ją milordowi; lecz jestem dobrym Portugalczykiem; sądziłem więc że lepiéj było...
— Mów! — rzekł Castelmelhor.
— A potém — mówił daléj Conti — przekonany byłem, że Wasza Excellencja lepiéj mi zapłacisz.
— Czegóż żądasz?
— Nic, dopóki będziesz hrabią de Castelmelhor; twojego zaś miejsca, tytułów, słowem twojego dziedzictwa, gdy będziesz królem portugalskim, senor.
— Starszy Souza pomyślał przez chwilę.
— Otrzymasz to wszystko — rzekł w reszcie rozciekawiony — Lecz mów prędko.
— Zeszłéj nocy — rzekł Conti — w kaplicy klasztoru Benedyktynów, księże infant zaślubił pannę de Savoie-Nemours, królowę, jeżeli ten tytuł lepiéj wam się podoba, senor... i ręczę wam że ani myśli rozłączyć się z nim.
— Ależ to jest zbrodnia obrazy majestatu! — poszepnął Caslelmelbor — są w mojéj mocy! wszelka przeszkoda zniknęła!.. jestem...
— Niech Bóg strzeże Waszą Królewską Mości! przerwał Conti, kłaniając się aż do ziemi.
Spojrzenie dumy rozjaśniło oko Castelmelhor’a, który odepchnął, gwałtownie krzesło i postąpił kilka kroków.
— Królem! — pomyślał — królem ja!.. Zbyt długo wahałem się... Do dzieła! Ten zwitek, zawarty w klasztorze będącym schronieniem mnicha, zwiastuje spisek, lada chwila mogący wybuchnąć... Czas nagli! trzeba go uprzedzić!
Zatrzymał się i spojrzał na Conti’ego.
— Mogę liczyć na tego człowieka — mówił daléj — gdyż ja jestem ostatnią jego nadzieją; odemnie wszystkiego się spodziewa.
— Jakież są twoje rozkazy, senor? — odezwał się Conti.
— Mnich najpiérw! — zawołał Castelmelhor z wybuchem nienawiści — mnich! Tego się należy pozbyć! Dopóki będzie wolny, miéć będę w nim nieprzyjaciela, tém straszniejszego że jest nieznanymi skrycie działa... Każę go schwytać.
— Lecz nie otwarcie, senor, i nie we dnie; gdyż cała Lizbona podniosła by, — się jak wąż, któremu na ogon nadeptano.
— Zgoda więc, w nocy, potajemnie.
— Co do więzienia, nie wiem któreby było najpewniejsze dla niego — odrzekł Conti — w Limoeiro ma liczne stosunki.
— Każę go osadzić w wierzy, przeznaczonej dla przestępców politycznych; zaufany człowiek strzedz go będzie; gdyby to zaś było trudném... to...
Hrabia dokończył znaczącym gestem, na który, Antoni Conti odpowiedział potwierdzającym uśmiéchem.
— Co do nowych małżonków — mówił daléj z ironją Castelmelhor, — postaram się aby przyjemnie spędzili miesiąc miodowy.
Siadł znowu i wziął zbiórka kilka arkuszy czystego papieru.
— Mogę być pewnym ciebie, Conti — mówił pisząc: — twój interes ręczy mi za ciebie. Masz rozpocząć swoją rolę. Weź to.
I oddał mu rozkaz, podpisany przez siebie, zalecający aby słuchano senora Conti de Vintimille, jego zastępcy, jak jego samego.
Conti potrafił zaledwie powściągnąć radość, otrzymując ten rozkaz. Jego nadzieje zjszczałysię. Ten człowiek, który mianował go swoim zastępcę, niejako swoim pierwszym ministrenijmiał być królem za czterdzieści ośm godzin.
Castelmelhor wziął następnie dwa arkusze pargaminu, na jakim pisano rozkazy królewskie, i śpiesznie je zapełnił.
— Każ założyć konie — rzekł do Conti’ego — jadę do króla.
Conti wyszedł natychmiast. Gdy Castelmelhor został sam, ścisnął silnie głowę obiema rękami, jak gdyby chciał zmusić swoje myśli do uporządkowania się i do przedsiębrania pewnego i jasnego planu.
— Tak! — rzekł nakoniec — Wszystko przewidziane! Moje najgorętsze życzenia spełnić się wreszcie muszą!
Włożył dwa arkusze pargaminu do pugilaresu. W téj chwili wszedł Conti.
— Senor — rzekł — kareta czeka na was.
— Jedźmy więc.
— Słówko jeszcze!.. Niepowiedziałem wam wszystkiego co wiem... Wasz brat, Simon de Vasconcellos, jest w Lizbonie.
Castelmelhor zatrzymał się, brwi marszcząc.
— Mówiono mi o tém! — szepnął — Czy widziałeś go?
— Widziałem... w pałacu Xabregas... z infantem i królową.
— Tamże to jego miejsce! — rzekł Castelmelhor z goryczą obym tylko nie znalazł go na mojéj drodze!
Gdy wymawiał te ostatnie słowa, jego głos nabrał groźnego brzmienia. Zeszedłszy ze schodów swojego pałacu, dodał:
— Zostań tu i bądź gotów na każdy mój rozkaz... Polecisz komu... nąprzyklad... tém u błaznowi Padewczykowi... pochwycić mnicha. Dla ciebie zachowuję cóś ważniejszego.
I wskoczył do karety, która potoczyła się szybko do pałacu królewskiego.
Alfons w téj chwili był bardzo zajęty. Jego szwagier. Karol II. przysłał mu niedawno trzy pary owych maleńkich piesków, które późniéj nazwano pieskami króla Karola (king’s Charles).
Król naturalnie polubił natychmiast namiętnie te prześliczne zwierzątka. Zamykał się z niemi w swoich apartamentach i po całych dniach przypatrywał się zabawom téj psiarni w minjaturze, czesząc małym złotym grzebieniem miękki i jedwabisty włos ich długich uszu.
Łatwo się domyśleć, że król, tak zajęty, nie przyjmował nikogo pod żadnym pozorem; lecz Castelmelhor nie zważał na podobne przeszkody. Straż i służba wpuściła go, nie mówiąc ani słówka, a odźwierni pokojowi nie oznajmili go nawet.
Wszedł. Król leżał na dywanie, wystawiwszy głowę na zabawkę sześciu pieskom, którym to widać podobało się; gdyż igrały na wyścigi z krółewskiemi włosami.
Alfons tak był zatopiony w tej excentrycznéj rozrywce, że nie uważał wejścia Castelmelhor’a. Śmiał się, potrząsał głową dla przestraszenia swoich ulubieńców, brał w zęby jedwabisty włos ich uszu, i mruczał naśladując ich warczenie i ukazując żywe oznaki radości.
Castelmelhor popatrzał na niego w milczeniu. Uśmiéch głębokiéj wzgardy przebiegł po jego ustach: lecz ponieważ nie przybył dla czynienia spostrzeżeń fizjologicznych, przywołał na twarz wyraz pełen żartobliwéj dobroduszności i kładąc się również na dywanie położył głowę pomiędzy psami, które cofnęły się przelęknione.
Król brwi zmarszczył i smutnie spojrzał na przestraszone pieski, które otoczyły w pewnéj odległości nieznajomą głowę Castelmelhor’a
— Nie mogęż miéc ani chwili odpoczynku? — zawołał wstając i uderzając gniéwnie nogą.
To poruszenie inny nadało obrót przelęknieniu piesków. Schroniły się one po za obfite kędziory Castelmelhor’a, i widząc że nowo przybyły był dosyć pobłażający, rzuciły się wszystkie na niego i rozpoczęły na nowo z zapałem zabawki, które im przerwano.
Przez chwilę król uczuł zazdrość; lecz wkrótce, zabawny wyraz twarzy Castelmelhor’a, którą zasłaniały rozczochrane włosy zmienił jego humor. Ukląkł, i zaczął podbudzać tę pigmejską psiarnię, która tego wcale nie potrzebowała. Za każdą razą, gdy który z piesków targnął z całéj siły za włosy hrabiego, król nieposiadał się z radości i wyrażał ją w głośnych wybuchach śmiéchu.
Każda przyjemność musi miéć swój koniec. Niedługo Alfons wysilony wstał, i rzucił się na krzesło.
— Ah!.. ah!.. ah!.. — zawołał — wstań... bo pęknę od śmiechu! Ah!.. wyborny z ciebie chłopak, Ludwiku... Jak to było śmieszne... Nigdy się tyle nie ubawiłem!
Castelmelhor usłuchał, i odgarnąwszy w tył długie wijące się włosy, ukazał uśmiéchające się oblicze.
— Na krew Bragancką! — rzekł Alfons — dla czego nie jesteś zawsze taki? Dziś wart. jesteś tyle złota ile sam warzysz, i nie oddałbym cię za dwie pary takich psiaków.
— Bo jestem uradowany, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Castelmelhor, całując rękę króla; — nie powiesz już Wasza Królewska Mość że zakłócam jego rozrywki!.. Znalazłem sposób oswobodzenia na zawsze Waszą Królewską Mość od kłopotów, przywiązanych do najwyższéj władzy.
Castelmelhor poczuł, że się rumieni wymawiając te słowa, którym jego zamiary uzurpacji, nadawały tak przewrotne znaczenie. Lecz Alfons nie dostrzegł tego: uderzyła go jedynie myśl, że nie będzie już potrzebował zajmować się niczém, coby miało jakikolwiek pozór poważnej sprawy.
— Jakiżto sposób? — zawołał — mów prędzéj, a dajemy ci królewskie słowo, że w nagrodę otrzymasz co tylko od nas zażądasz.
— Nie żądam niczego, najjaśniejszy panie; obsypany już jestem łaskami Waszéj Królewskiej Mości... Co się zaś tycze sposobu... niedługo się wytłumaczę... Wszak nie lubisz Wasza Królewska Mość podpisywać pewnych aktów...
— O! nie! nie! — rzekł żywo król.
— Kazałem więc wyryć pieczątkę, która naśladuje do złudzenia podpis Waszéj Królewskiéj Mości.
— A! to doskonale.
— Tym sposobem, najjaśniejszy panie.
— Nie będziesz mi już przedstawiał nigdy łych nieznośnych pargaminów?...
— Nigdy, najjaśniejszy panie... i oto ostatnie, które Wasza Królewska Mość podpiszesz.
Castelmelhor wymówił te słowa ze wzruszeniem, tak przystosowanie było uderzające i okrutne; dobył następnie z pugilaresu dwa, już przygotowane pargaminy.
Na ten widok, król zbladł i cofnął się jak dziecko, któremu podają napój gorzki i odrażający..
— Lecz to zdrada, mości hrąbi! — rzekł — obiecujesz mi, że nie będę już podpisywał, a tymczasem podajesz mi znowu...
— To ostatnie, najjaśniejszy panie.
— Idź do djabła!
Castelmelhor schował pargaminy do kieszeni.
— Jak się podoba Waszéj Królewskiéj Mości! — rzekł — myślałem, że królewskie polowanie sprawi mu przyjemność, lecz...
— Królewskie polowanie! — zawołał Alfons, którego oczy zabłysły radością.
— Lecz — mówił daléj Caslelmelhor — rycerze Niebokręgu niechętnie słuchają innych a nie Waszych rozkazów, i...
— Czy tylko prawdę mówisz? — przerwał król — czy istotnie myślałeś o królewskiém polowaniu i czy te rozkazy niego się tyczą?
— Jeżeli Wasza Królewska Mość chcesz się przekonać...
Król uczynił poruszenie przestrachu.
— Nie — rzekł — już podpiszę... Daj! daj prędzej!.. O! jak ja cię kocham za to dzieciuchu!... królewskie polowanie!... dawaj!
Ręka Caslelmelhor’a drżała tak, że nie mógł otworzyć pugilaresu. Alfons, w dziecinnéj niecierpliwości, wyrwał mu go z rąk, porwał dwa pargaminy i położył na nich nieforemne głoski, za podpis mu służące.
Potém odsunął je z daleka od siebie; gdyż widok jakiegobądż pisma wzbudzał w nim nieprzezwyciężony odrazę.
Castelmelhor odetchnął, jak gdyby z jego piersi jaki wielki spadł ciężar.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.