Łowy królewskie/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
List.

Oto list lorda Fanshaw:

Kochany lordzie!

„Z największą przyjemnością odebrałem depeszę, wręczony mi od Ciebie przez kapitana Smith. Pamiętać o wygnańcu, jest rzeczy wspaniałomyślną. Dziękuję Ci téż, milordzie.
„Według zapewnień Twoich, nasz ukochany król Karol zadowolonym jest z moich usług, podejmowanych dla Niego w tym dalekim kraju. Cieszę się z tego i smucę zarazem. Cieszę się... bo chciałbym zasłużyć na względy naszego miłościwego monarchy; smucę się znowu dla tego, że względy Jego Królewskiéj Mości zatrzymują mnie tutaj dłużéj; a ja wzdycham i schnę z tęschnoty za tym ziemskim rajem, zowiącym się Londynem — za tmé świetném niebem, na którem ty, kochany lordzie, jesteś najjaśniejszą gwiazdą, a król — słońcem...
„Buckinghamie! czy cię nie napastowała kiedy żądza bydź gdziekolwiek piréwszym, będąc drugim w Londynie? W nieobecności króla gwiazd... gwiazda staje się słońcem. Lizbona także jest stolicą. Tron w niéj wkrótce osierocieje; a ty, Buckinghamie, dobrze-byś wyglądał na tronie. Lecz może nie zechcesz... W saméj rzeczy, cóżbyś robił, gdybyś musiał się pożegnać z pieśniami kochanego Willmot’a i wdziękami Nelli, naszéj wspólnéj władczyni?...
„Gdybyś nie chciał rozstać się z Londynem, i gdyby się nie zjawił człowiek godniejszy odemnie — to ja, kochany lordzie, jestem gotów się poświęcić. Ze łzami w oczach zrzekłbym się nadziei widzenia naszéj pięknéj Anglii. Żywcem zagrzebałbym się w pałacu Alcantara, w pałacu Xabregas, lub jakiéjkolwiek-bądź innéj ruderze o nieskończenie długiem nazwisku, płacząc na wspomnienie Windsoru, Saint-James — kontentując się jedynie tytułem wice-króla.“
— On widać oszalał — szepnął mnich, przestając czytać.
Baltazar, stojący przed nim z odsłoniętą głową, nie śmiał mu odpowiedziéć.
Mnich zaczął czytać daléj:
„...Oto co się tu dzieje: Alfons siedzi na tronie, równoważony dotąd jeszcze, że tak rzekę, przez mnóstwro stronnictw, które go otaczają. Kto piérwszy na niego dmuchnie, ten go zrzuci niezawodnie.
„Nie mam potrzeby Ci mówić, kochany lordzie, że do tego wcale się nie porwie twój przyjaciel i sługa, Ryszard Fanshaw. Na co? po co? Hrabia de Castelmelhor, Portugalczyk, przepełniony żółcią, nienawidzący szlachetnéj Anglii, piérwszy weźmie się do dzieła. W żyłach hrabiego płynie może jedna milionowa cząsteczka krwi Braganckiéj; dla tego téż zdaje mu się, że koniecznie musi zasiąść na tronie, pomimo brata Alfonsa, młodego trubadura, kochającego się na zabój we Francuzce...“
— To zapewne mowa o Izabelli? — powiedział mnich, spojrzawszy na Baltazara.
Ten milcząc ukłonił się.
Mnich znowu czytać zaczął:
„...Don Pedro jest-to rycerz staréj daty. Brat źle się z nim obchodzi, a on nie chce szkodzić bratu. Ja pochwalam to jego postępowanie; a ty, kochany lordzie?...
„Jeszcze mam mówić o Francuzce. Ma ona za sobą portugalską szlachtę i Francyę, tę naszą wieczną rywalkę...“
— Prawdziwy Anglik! — zawołał mnich gniewnym tonem. — Już zapomniał, że Francya niedawno jego żebrzącemu królowi pomoc udzieliła!
Potém czytał daléj:
„...Lecz Francuzka jest kobiétą, i niema wcale doradzców; otóż postaramy się o środki odesłania jéj do brata.
„Uważaj dobrze, milordzie: hrabia strąci z tronu Alfonsa. Wszystkie pozostałe stronnictwa powstaną przeciwko hrabiemu, który koniecznie upaśdź będzie musiał. Wtedy-to twój uniżony przyjaciel i sługa weźmie się do dzieła.
„Mam tutaj w Lizbonie tajemniczego pomocnika; jego utrzymanie bardzo mnie wiele kosztuje; wszakże usługi jego warte są tego. Niéma on wcale nazwiska; znany jest tylko po prostu pod imieniem Mnicha. Zdaje mi się, że to jest jakiś kościelny dygnitarz, mający zamiar zemszczenia się nad Alfonsem, za jego pogardę dla duchowieństwa i religii. W każdym razie, jest on mnie, czyli raczéj nam, milordzie, zupełnie oddany; sądzi bo wiem, iż otrzyma najwyższą duchowną władze w Portugalii natychmiast, skoro tylko Portugalia zostanie angielską. Za pomocą tego-to człowieka, cały lud mam w ręku. Jedném skinieniem palca mogę podnieść całą Lizbonę na nogi. Skoro Alfons runie, wszczyna się walka; ja występuję i gniotę zwycięzcę. A wtedy: God save the King.“
— Już dosyć wiem! — zawołał mnich, mnąc w ręku list — i dziękuję Bogu, żem nie natchnął myślą, zwalczenia tego człowieka jego własną bronią!... Anglicy mieliby być panami Portugalii!... O nie!... nie!... dopóki przynajmniéj choć jedna kropla krwi w żyłach moich zostanie.
Ostatnie słowa wymówił mnich z zapałem; lecz wkrótce jego głowa opadła na piersi.
God save the King! — wyszeptał. — A wszak-to już od lat siedmiu mojém jest także zadaniem! Ocalić króla! co za szlachetny czyn!.... Lecz utrzymać na tronie niedołężne dziecko, i dla niego szczęście własnego kraju poświęcać — jestże to szaleństwem, lub bohaterstwem?
Mnich konwulsyjnie ścisnął swą rozpaloną głowę rękoma, a ukląkłszy przed krucyfixem, wyrzekł:
— Boże mój! oświeć mój umysł, lub daj mi siłę do zniesienia upadku Portugalii.
Baltazar stał ciągle nieruchomie na jedném miejscu, spoglądając na mnicha ze smutkiem.
Mnich długo klęczał przed krucyfixem. Bez wątpienia, jego uczucia staczały w nim straszną walkę; czasami bowiem rzucał się spazmatycznie, a jego blada twarz pokrywała się mocnym, przelotnym rumieńcem.
Gdy powstał, ciężkie westchnienie wydobyło mu się z piersi. Jego twarz nosiła na sobie cechę poprzedniéj spokojności. Złożył on na krzyż ręce, a podniósłszy oczy do góry, rzekł zwolna i poważnie:
— Boże ratuj Portugalię!... Ja przysiągłem; moje życie należy do króla.
Bez wątpienia, Baltazar oczekiwał innego skutku; nie mógł téż dla tego ukryć swego zadziwienia.
— Jeszcześ, senor, wszystkiego nie przeczytał — zrobił uwagę.
I podniósłszy list z ziem i, podał go mnichowi.
Mnich z roztargnieniem rzucił okiem na przypisek; lecz zaledwie tylko piérwsze wyrazy przeczytał, jego czoło zachmurzyło się natychmiast.
— Izabella!... — zawołał. — Przez Boga! nic z tego nie będzie!...
I szybkiemi kroki zaczął celę przebiegać. Znowuż jego umysł opanowała niepewność. Lecz tym razem wewnętrzna walka niedługo trwała. Jakieś inne uczucie przybiegło w pomoc patryotyzmowi i osiągnęło mu wygraną.
— Nic z tego nie będzie — powtórzył mnich, mocno wzruszony. — Wojna zaczyna się... Jeden przeciwko wszystkim!... Lecz cóż znaczy jeden człowiek, kiedy idzie o cały naród?
Nagle zatrzymał się przed Baltazarem i zapytał go:
— Kto ma porwać królowę?
— Królewscy Fanfaroni.
— Ah! już teraz wszystko rozumiem... Zdaje mi się, żem widział tego błazna Padewczyka w przedpokoju lorda Fanshaw.
— Padewczyk pozostał u milorda jako zakładnik... Kto inny poprowadzi Fanfaronów.
— Kto taki?
— Sekretarz milorda.
Gorzki uśmiéch zaigrał na ustach mnicha.
— Sir Wiliam? — rzekł. — I ty jesteś pewnym, że pod tym nazwiskiem fałszywém ukrywa się ten?...
— Jestem tego jak najpewniejszy.
Mnich usiadł, a wziąwszy arkusz papiéru, to na nim napisał:

„Wzywam ministrów Jego Królewskiéj Mości, króla angielskiego, ażeby odwołali lorda Ryszarda Fanshaw, który stał się winnym zbrodni stanu względem naszego monarchy, ukrywając w swoim domu przestępcę, wygnanego z Portugalii na wyrok królewski.
„W pałacu Alcantara, etc. etc. etc.

Piérwszy minister króla don Pedro

Mnich złożył papiér i wsunął go w kopertę, zawierającą poprzednio list lorda Fanshaw. Następnie spojrzał na adress; a nie widząc potrzeby zmienienia go, zapieczętował depeszę swoją własną pieczęcią.
Przez cały ten czas Baltazar stał nieporuszony.
— Odwieź to kapitanowi Smith — rzekł doń mnich.
Baltazar ukłonił się i wyszedł.
Zostawszy samym, mnich przeczytał jeszcze raz cały list i schował go; potém zamierzył wyjść; lecz po chwili namysłu, rozwinął znowu list i oddarł z niego przypisek, w którym była mowa o porwaniu królowéj.
— Ten przypisek należy tylko do milorda, sir Wiliama i mnie — powiedział do siebie, uśmiéchając się — hrabia de Castelmelhor nie powinien znać naszych tajemnic.
I przy tych słowach, zbliżywszy się do łóżka, wyjął z pod poduszki krótki, ostry jak pszczole żądło, kastylijski sztylet. Schował go pod habit i wyszedł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ludwik de Souza, hrabia de Castelmelhor, znajdował się wówczas na szczycie potęgi. Alfons słuchał go zupełnie i działał1 we wszystkiém podług jego woli. Taki stan rzeczy trwał lat siedm. Piérwszego nawet zaraz dnia swojéj władzy, Castelmelhor zmusił króla do spełnienia ciężkiéj ofiary — poddając mu do zatwierdzenia wyrok bannicyi przeciwko Vintimille’owi, przez lud z Lizbony wygnanemu. Podobnego rodzaju próba mogła zgubić nowego faworyta; lecz skoro się tylko udawała, gruntowała odrazu jego władzę. Alfons, nienawidzący wszystkich, natychmiast podpisał wyrok, skazujący na wygnanie jego byłego faworyta, upewniając, że do głowy tego smarkacza hrabiego przychodzę dziwne fantazye.
Osięgnąwszy zwycięztwo w tym względzie, hrabia uczuł się silnym i wcale nie obawiał się nadużywać swéj władzy: zaczął więc rządzić.
Jego dom, a raczéj pałac, starożytna królewska siedziba, którą znacznym kosztem rozkazał odnowić — wznosił się na placu Campo-Grande. Wewnętrzne jego urządzenie, przepychem przewyższało pałac samego nawet Alfonsa. W Lizbonie powszechnie mwóiono, że Castelmelhor chciał zgnębić świetność paryzką, i zrobić mieszkaniu swemu sławę, któraby nawet sławę Pałacu Kardynałów zaćmić zdolną była.
Tłumy pochlebców cięgle oblegały okazały ten budynek. I Alfons bywał u hrabiego bardzo często. Miał nawet w pałacu Castelmelhor’a osobne dla siebie mieszkanie; a pokój, najbogaciéj ubrany po sypialni hrabiego, nosił nazwisko królewskiéj komnaty.
Tego samego dnia, w którym zaszły opowiedziane już przez nas wypadki, i w tym — że właśnie czasie, kiedy mnich wychodził z klasztoru — król dawał posłuchanie w pałacu hrabiego. Cały dwór zgromadził się.
Był tam lord Ryszard Fanshaw i Hiszpan don Cesar de Odiz, margrabia de Ronda; bracia Alarcaon, Sebastyan de Menezes, i wielu innych ze stronnictwa hrabiego de Castelmelhor. Znajdowali się tu także i ludzie nikczemnego urodzenia, piastujący wysokie dworskie urzęda: hrabia w tym względzie musiał naśladować Vintimille’a; i pomimo swéj dumy przyjmował tych panów.
Z pomiędzy tych dworzan i urzędników, kilku zaledwie ośmieliło się nosić u beretu gwiazdę rycerzy Niebokręgu; choc nawet gwiazda ta bywała na wpół zakryta i tak mała, iż ją zaledwie dostrzedz było można. Orderu tego hrabia nie lubił.
Alfons, przeciwnie, ciągle był wiernym téj zabawce. Przy każdej sposobności, król ze smutkiem wspominał o owych nocnych łowach, które przed laty wyprawiał w Lizbonie, i ciągle nudził faworyta, by mu kiedy zrobił tę przyjemność.
Castelmelhor nie czynił zadość jego prośbie, wymawiając się to tém, to owém. Wiedział wprawdzie, że przyboczna straż nienawidzi go; lecz nie chciał jéj przywrócić dawnego wpływu. Nie tajném mu było także zniechęcenie ludu. Jedna iskra mogła łatwo wzniecić pożar. Nie mógł-że więc na wesołe okrzyki królewskich myśliwców odpowiedziéć ryk zbuntowanego ludu!
Lata na Alfonsie żadnéj nie zrobiły zmiany; przeciwnie, jego zdrowie osłabło, a umysł coraz bardziéj niedołężniał. Kulejąc, ledwie jeden krok mógł postąpić; smutny-to był po prawdzie widok patrzéć na to nędzne stworzenie, które samo jedno miało stawić czoło massie rozlicznych stronnictw, lub téż ludziom obcym zaprzedanym mocarstwom.
Opowiadają, że w Seweńskich górach można napotkać dzieci wyklętego jakiegoś plemienia. Są oni nędzni, trędowaci po całém ciele. Jakby dla dopełnienia miary nieszczęść, rodzą się one często ślepemi; póżniéj zaś straszne wichry ich gór słuch im odbiérają. Wtédy-to ci nieszczęśliwi błądzą po przykrych i samotnych ścieżkach; wiatr rozwiewając wiszące na nich łachmany, przedstawia oczom odrażającą chudość; z nóg ich pokaleczonych krzemieniami, ciecze krew; ich ręce chciwie obdzierają z drzew liście, służące im za jedyny pokarm. Nie mają one ani dachu, ani rodzeństwa. Ich ojciec umarł, jego kości bieleją gdzie w głębi jakiego wąwozu. Bracia nie znają ich. Jedyném jeszcze szczęściem tych ofiar stworzenia, jest ograniczony umysł. Nigdy one nie zatęschnią za słońcem, którego nie widziały. Gdy zchodzą z jakiéj przepaścistéj skały, śpiewają monotonną piosnkę; a czasami zatrzymawszy się nagle, zaczynają się kręcić w kółko i tańczyć jakiegoś dzikiego tańca, którego określić niepodobna. A kręcą się zaś one, kręcą dopóty, aż im tchu zbraknie, lub dopóki, potknąwszy się, nie wpadną w bezdenną przepaść, gdzie śmierć kończy ich męki.
Takim właśnie był Alfons. Słaby umysł nie dał mu poznać nieszczęścia. Śpiéwał on i tańczył nad przepaścią.
Osobliwie w dniu posłuchania bardzo był wesół. Cierpienia fizyczne nie napastowały go; chciał téż korzystać z tego dobrodziejstwa.
Castelmelhor dogodził fantazyi króla, który chciał dać posłuchanie w jego pałacu. Zaproszono więc wszystkie osoby, mające Wstęp do dworu.
Alfons siedział w wielkiém krześle; u jego nóg leżały dwa młode brytany, wnuki sławnego i znanego już nam Rodrigo. Obok króla, siedział rozparty w krześle Castelmelhor.
Wszyscy kolejno zbliżali się do króla.
Hiszpan był przyjęty z łaskawym uśmiéchem.
— Don Cezarze — rzekł do niego Alfons — oddałbym Estremadurę, a nawet Algarwię, za waszą Andaluzję. Co-to tam za byki, don Cezarze, co za byki!
— Mam ich jeszcze kilka — odpowiedział Hiszpan — i wszystkie co do jednego są na usługi. Waszéj Królewskiéj Mości.
— Dobrze! dobrze! — zawołał król — w nagrodę przyjmę cię, don Cezarze, w poczet rycerzy Firmamentu.
Don Cezar skrzywił się i odszedł. Po nim zbliżył się lord Fansbaw,
— Milordzie! — zawołał król, skoro go tylko spostrzegł — uwalniam cię od całowania mojéj ręki.
Potém dodał na wpół głośno:
— Aż przykro patrzéć jak ten buldok kuleje. Doprawdy! powiesiłbym się, gdybym tak kulał szkaradnie.
Skoro Fanshaw zbliżył się, Alfons zapytał go:
— Czy zdrowa nasza siostra, Katarzyna?
— Dzięki Bogu, Jjé Królewska Mość, królowa angielska, cieszy się zupełném zdrowiem.
— A nasz szwagier, Karol?
— Jego Królewska Mość, król Karol, zdrów jest także.
— Przypuśćmy, że to prawda... — rzekł Alfons. — Mnie tam to wszystko jedno.... Ale! Powiedz mi, kochany lordzie, czy téż dużo jest w Anglii takich jak ty kulawych straszydeł?
Anglik zbladł.
Wasza Królewska Mość — odrzekł, starając się uśmiéchnąć — czynisz mi wielki zaszczyt, z taką poufałością ze mną postępując... Czuję też całą wartość téj łaskawości dla mnie... Obawiam się jednak, by mi tu tego nie pozazdroszczono.
Alfons ziéwnął i zrobił poruszenie, okazujące, iż już jest zmordowany.
W chwili, gdy Fanshaw obrócił się, by odejść na swoje miejsce, spotkał mnicha.
— Co tam nowego? — zapytał go lord cichym głosem.
— Tss! powiem ci jutro, milordzie... Kto wie, jakim już tytułem jutro cię tytułować będę.
Twarz lorda Fanshaw zajaśniała radością. Chytry uśmiéch chwilowo wzniósł do góry jego szorstkie wąsy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.