Łowy królewskie/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Omyłki.

Conti, pomieszany i zamyślony, przeszedłszy przez tłumy dworzan, oczekujących na łaskawe wejrzenie króla — udał się do apartamentów, do których wolno mu było wchodzić każdego czasu.
— Przecież mogę się zbliżyć do Waszéj Excellencji — rzekł Macarone, stojący na straży w przedpokoju.
— Czego chcesz? — zapytał opryskliwie Conti.
— Chcę odebrać obiecane mi przez Waszą Miłość czterysta pistoli — odpowiedział Padewczyk.
— A więc wiesz owe nazwisko?
— Wiele trudów mię to kosztowało, o! bardzo wiele; i spodziewam się, że Wasza Excellencja nagrodzisz mię szczodrze za odkrycie nie ze wszystkiém niekorzystne....
— Jakto! niekorzystne? — zapytał Conti.
— Tak jest, prawie; odkrycie bowiem zostało dopełnione zapóźno, bo Wasza Excellencja znasz nazwisko tego człowieka, tak dobrze jak i ja.
— Nie rozumiem cię.
— Miałżebym się mylić?... Tém lepiéj. Zdawało mi się, że Wasza Excellencja rozmawiałeś przed chwilą z młodym hrabią de Castelmelhor.
— I cóż ztąd?
— Czy Wasza Excellencja go nie poznałeś? — zapylał Wioch z widoczném zadziwieniem.
— Kogo? hrabiego? — zawołał Conti. — Czyś oszalał!
— Wasza Excelleneja słabą masz pamięć! — z zimną krwią odpowiedział Macarone. — O! gdyby kto mnie, chudemu pachołkowi, napiętnował twarz podobnie jak Waszéj Exc....
— Milcz! Ani słowa więcéj! — przerwał Conti, zbladłszy jak trup na wzmiankę o zdarzeniu dnia poprzedniego. Potém, jakby mówiąc do samego siebie, dodał:
Hrabia!... Byłżeto w saméj rzeczy hrabia?... Prawda! kiedym zobaczył twarz tego zuchwałego nieznajomego, zdawało mi się.... Tak, tak.... teraz sobie przypominam: to on!....
Conti nie poszedł do króla lecz zaczął spiesznie przechadzać się po przedpokoju.
Im więcéj myślą!, tém trudniéj mu było pojąć to dziwne zdarzenie. W jakim-że celu Castelmelhor przebrał się? Dla czego tak straszliwie znieważył jego, Conti’ego, przed którym drżą najmożniejsi panowie? A potém, jakiż ma cel ta schadzka, za godzinę, w ogrodzie?
— Prawdę powiedział Alfons — rzekł Conti tak cicho, że Padewczyk nie mógł nic słyszéć. — Jeżeli nie zgubię tego młokosa, on mię w przepaść wtrąci.... Ha! postaram się uprzedzić go!
Conti stanął naprzeciwko Ascania Macarone i w milczeniu przez chwil kilka badawczo nań spoglądał.
— Jesteś zręcznym szpiegiem — rzekł wreszcie — potrafiszże być śmiałym mordercą?
— We Florencyi — odpowiedział Padewczyk, podparłszy się pod boki — służyłem u margrabiego Santafiore. Margrabia był bardzo zazdrosnym; żona jego bowiem była najpiękniejszą kobiétą w całych Włoszech. W przeciągu cztérech miesięcy, zabiłem tam pięciu kawalerów i ociekłem z miasta, by uniknąć szubienicy. W Parmie, do któréj się schroniłem, hrabina Aldea Ritti obiecała mi tysiąc piastrów, jeżeli wyprawię na tamten świat jednego z jéj kuzynków; nazwisko bowiem jego znajdowało się w testamencie jéj męża, w którym bardzo bruździło — i tam sprawiłem się dobrze, i stosownie do umowy zostałem nagrodzony. We Francji, służyłem u księcia de Beaufort; lecz tam ludzie bronią się zaciekle, zatém zręczność moja była mi nieużyteczną; aż dopiéro w przejeździe przez Hiszpanię uczęstowałem dobrém pchnięciem młodego franta, który chciał się żenić z córką Alkada, wbrew życzeniu lego szanownego urzędnika. Tu w Portugalii niczém jeszcze podobném nie wstawiłem się, lecz mam honor głosić się najniższym Waszéj Excellencji sługą.
Przy ostatnich słowach, Macarone nizko się ukłonił, pokręcił wąsów i oparł rękę na rękojeści długiéj swojéj szpady.
— Dobrze — rzekł Conti, z mimowolnym uśmiechem. — Na mych szlachetnych przodków! jeżeli choć przez połowę tak dzielnie władasz szpada, jak językiem, jesteś doskonałym sługą!.... Być może, że cię będę potrzebował. Nie odchodź ztąd; za godzinę otrzymasz odemnie rozkazy.
Faworyt odwrócił się i postąpił ku pokojom królewskim. Macarone przez kilka chwil patrzał za nim, w nadziei, że Conti wróci się, by mu zapłacić za dopełnioną usługę, lecz widząc go już biorącego za klamkę ode drzwi gabinetu królewskiego, poskoczył, dognał faworyta, i z uniesieniem ucałowawszy jego rękę, rzeki:
— Składam dzięki losowi, iż zesłał mi tak szlachetnego pana.... Nie posiadam się z radości! Kiedy Wasza Excellencja mówiłeś, zdało mi się.... że słyszę głos wspaniałomyślnego i hojnego margrabiego Santafiore, mego dawnego opiekuna; zdało mi się.... że moje ręce są napełnione jego ślicznemi florenckimi dukatami.
Na te słowa twarz Conli’ego rozpogodziła się zupełnie.
— Przebiegłyś łotrze! — zawołał faworyt. — No, masz zadatek. Jeżeli będę z ciebie zadowolony, to i ty nie będziesz żałował ani margrabiego Santafiore, ani hrabiny Ritti, ani nawet księcia de Beaufort, który swoje sprawy sam tak dobrze załatwia, iż nie potrzebuje pomocy podobnego lobie hultaja.
Conti rzucił worek; Ascanio Macarone pochwycił go w locie.
Gdy faworyt poszedł do gabinetu, Macarone wziął się do obejrzenia wnętrza worka.
— Dwa, cztéry, sześć — mruczał Włoch, licząc pistole — w saméj rzeczy ten rzeźniczy cham obchodzi się ze mną bez żadnych ceremonii.... Ośm, dziesięć, dwanaście, czternaście.... Można-by sądzić, że zapomina z kim ma do czynienia; przecież jestem hidalgą.... Szesnaście, ośmnaście.... Kroćset djabłów! Przypomnę ja mu czém jestem!.... Dwadzieścia! No proszę! Tylko dwadzieścia pistoli!.... Niech djabli porwą! Tylko głupiec myśléć może, że za tak małe pieniądze można być zuchwałym.... O-ho! musisz ze mną inaczéj wychodzić, mój panie; albo nietylko że nie zabiję hrabiego Castelmelhor na twój rachunek, ale nawet.... kto wie?.... może tak wypadnie, że ciebie zabiję na rachunek hrabiego.... Ja to potrafię!
Padewczyk schował pieniądze, i mrucząc przechadza! się po przedpokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zamek Alcantara, wybudowany po za murami miasta, w połowie piętnastego wieku, przez Alfonsa V, przezwanego Afrykańskim, za wielkie zwycięztwa nad Maurami w Afryce odniesione — sławnym był ze swych ogrodów. Jan IV, wstąpiwszy na tron, upiększył je do tego stopnia, iż ówcześni portugalscy poeci, śmiało je porównywać mogli ze sławnemi mitologicznemi ogrodami Hesperyd.
Idąc za popędem ówczesnego smaku, ogrody Alcantary ozdobiono niezliczona liczbą posągów, wyobrażających pogańskich bogów. Gaik Apollina, w którym Conti naznaczył schadzkę hrabiemu Castelmelhor, otrzymał swoje nazwanie od gruppy przedstawiającej boga poezji, z lirą w ręku, otoczonego dziewięciu niezbędnemi muzami.
Nim nadeszła umówiona godzina, młody hrabia już się przechadzał po gaiku. Jego chód raz powolny, to znów przyspieszony, przekonywał, iż w głębokich jest zatopiony dumaniach.
I w istocie, miał nad czém dumać. Schadzka naznaczona, a raczéj narzucona faworytowi, zakrawała na wyzwanie, które wypadało prowadzić daléj. Lecz jak tego dopełnić? Castelmelhor, świéżo do stolicy przybyły, niema na Dworze żadnego punktu oparcia się, oprócz przypadkowego przywiązania słabego króla, który, być może, iż w téj chwili zapomniał już o nim.... Czémże więc hrabia potrafi zaszkodzić człowiekowi, który już oddawna zajmuje tak znakomite stanowisko, i rozumie się, postanowił wszelkiemi możliwemi środkami utrzymać się na stopniu który osiągnąć umiał?
Dla tego téż Castelmelhor nie myślał wypowiadać wojny, nie traktując piérwéj o pokój. Jego rozum, zimno wszystko rozważający, lecz i śmiały zarazem, zgadywał, iż faworytowi, który się wyniósł z pospólstwa, zbywa na przyjaźni znakomitego z urodzenia pana; na tém téż zuchwale budował wszystkie swe przyszłe plany. Wiedział jednak hrabia dobrze, jak posady zakładanych przez niego nadziei są słabe; lecz idąc drogą wyłącznie przez siebie utorowaną, zawsze spotkałby się z Conti’m. Musiałby długo czekać na wysoki urząd, lub zajmować drugie miejsce; a dumny młodzieniec, stłumiwszy w sobie wszystkie wielkie cnoty przodków, zachował tylko w swém sercu wygórowaną dumę Souzy. Mógł on znosić współzawodnika, mając nadzieję, że go obalić potrafi; lecz nie mógł zniéść zwierzchnika.
Don Ludwik długo rozważał nad nieroztropnością swego postępku. Nie myślał jednak wcale projektować Conti’emu, aby się z nim podzielił władza. Jakkolwiek wiedział, że zaszczytnym dla faworyta byłby związek z potomkiem Souzy, pojmował i to przecież, że są dobra, któremi się za nic w świecie nie dzielimy. Don Ludwik ułożył sobie plan, widocznie niebardzo sprzyjający Conti’emu, plan, który w razie udania się, miał jemu, hrabiemu de Castelmelhor zapewnić w Portugalii piérwsze miejsce po królu. Wprawdzie, plan ów niszczył przyszłe nadzieje Don Simona de Vasconcellos; lecz czyż człowiek, którego pali żądza wyniesienia się, może się zajmować szczęściem swego brata?....
I ciesząc się już widokiem przyszłych powodzeń, starszy Souza, z niecierpliwością wyglądał chwili schadzki. Tymczasem zaś gdy hrabia mordował umysł i wymyślał nowe dowody na korzyść swych podłych przedsięwzięć, przypadek podawał mu silny oręż, na który wcale liczyć nie mógł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baltazar, trębacz królewskiéj gwardji, odgrywający ważną rolę w zgromadzeniu Lizbońskich cechów, w oberży na przedmieściu Alkantara zasiadającém — chociaż zrzekł się godności trębacza fanfaronów królewskich, nie zrzekł się jednak prawa, mocą którego wolny miał wstęp do zamku. Żona jego piastowała również jakiś urząd w zamku. Baltazar tedy zrzuciwszy z siebie oznaki nowego stanu, przechadzał się po ogrodzie, czekając na jaką pomyślną chwilę, by się dostać do zamku i odpocząć w objęciu swéj czułéj małżonki.
W krzyżujących się alejach spotkał hrabiego Castelmelhor. Byty trębacz odkrył głowę spostrzegłszy szlachcica; chciał już iść daléj, kiedy nagle wzrok jego padł na twarz hrabiego.
Baltazar krzyknął z zadziwienia.
— Simon w dworskim kostjumie — pomyślał Baltazar. — Wprawdzie domyślałem się tego.... Wczorajszy sukiennik, jakkolwiek starał się, nie mógł mnie oszukać; pod sukiennym kaftanem poznałem człowieka nazwyczajonego chodzić w atłasach i koronkach.... Lecz cóż on tu robi?
Baltazar podbiegł spiesznie i stanął na środku ścieżdi którą szedł Castelmelhor.
— Mam honor złożyć swoje uszanowanie naszemu mężnemu dowódzcy! — rzekł Baltazar.
Castelmelhor podniósł oczy, a ujrzawszy nieznajomego, z niechęcią odwróci! się.
— Ah! panie Simonie — dodał trębacz, idąc za nim — pan mi się nie wymkniesz. Miałażby haftowana suknia zrobić z pana innego człowieka? Lub przespawszy kilka godzin, czyliźbyś pan zapomniéć już miał o swoich wczorajszych nieprzyjaciołach?
Na wzmiankę o Simonie hrabia zadrżał. Już to nie piérwszy raz brano go za jego brata; hrabia jednak ukrył pomieszanie i zapytał z uśmiéchem:
— Jakto? Więc mnie poznałeś!
— Oh! ja nie dam się oszukać — odpowiedział Baltazar — lecz najprzód pozwól mi pan zapytać siebie, od jak dawna sukiennicy noszą podobne chustki.
I Baltazar, przy tych słowach, wyjąwszy z zanadrza chustkę młodszego Souzy, potrząsnął nią nad głową. Castelmelhor nic nie rozumiał: poznał herb brata na rogu chustki; lecz jakim sposobem ta dostała się do rąk owego nieznajomego? Nie wiedząc, do czego go doprowadzi obłuda, hrabia postanowił, już-to przez ciekawość, już przez przyzwyczajenie do maskowania się — przyjąć rolę, jak mu narzucał przypadek.
— A więc schowałeś moją chustkę? — zapytał Don Ludwik.
— Nigdy się z nią nie rozstanę, Don Simonie! jest-to zakład między Wami i mną, między magnatem i biedakiem — zakład, który mi będzie zawsze przypominał, że jest na świecie szlachetny człowiek, pełen współczucia dla nieszczęśliwych.... I wierz mi, panie, iż ten nieszczęśliwy chroniąc życie magnata, wypłacił zaledwie maleńką cząsteczkę swego długu.
— Ten człowiek ucałował mu życie — pomyślał Don Ludwik. — Gdzież, u djabła, był mój brat?
— Jakżem szczęśliwy żem pana spotkał! — mówił daléj Baltazar. — Postanowiłeś pan wykonać zbyt niebezpieczne dzieła. Conti jest straszny; wszyscy co się kiedykolwiek targnęli na niego.... zginęli!
Don Ludwik słuchał z natężeniem. Ostatnie słowa nieznajomego, stosujące się zupełnie do jego teraźniejszego położenia, zawierały w sobie straszne proroctwo.
Castelmelhor zbladł.
— Któż ci powiedział iż mam zamiar targnąć się na Conti’ego — zapytał hrabia.
Potém, przypomniawszy sobie swą rolę, poprawił się i natychmiast dodał:
— Widzisz, jak jestem ostróżny! Czasami nie dowierzam nawet tobie...
— Tak, to prawda — oschle odpowiedział Baltazar — jesteś pan dzisiaj bardzo ostróżnym, lecz wczoraj wcale nim nie byłeś: zdaje mi się, iż od wczorajszego dnia nietylko ubiór pan zmieniłeś. Cóż mnie jednak do tego? Powtarzam panu że niebezpieczeństwo jest wielkie, że faworyt ma na zawołanie wiele dobrze wyostrzonych sztyletów; ależ przecie i nas nie mało, a wszyscy przysięgliśmy ci posłuszeństwo bez granic... Jeżeli pan cios przyspieszysz, wszyscy dotrzymają przysięgi; co do mnie, jakkolwiekbądź zawsze dotrzymam swojéj, błagam jeszcze Boga, aby w dniu, w którym sztylet morderczy wzniesie się nad waszą piersią Don Simonie — Baltazar stał obok ciebie i mógł cię zasłonić sobą!
Castelmelhor słuchał byłego trębacza w niemém zadziwieniu. Zrozumiał już, iż uknuto straszny spisek przeciwko faworytowi, i że jego brał jest spisku przewódzcą.
— No! pomyślał Don Ludwik z przestrachem — jak widzę, Simon nie traci czasu; muszę pośpieszyć się jeżeli chcę go uprzedzić... Kochany przyjacielu — dodał hrabia głośno, zwracając się do Baltazara — wzruszyło mnie twoje przywiązanie; bądź pewnym, iż ono będzie wynagrodzonym. Oto masz, na początek za wczorajszą przysługę...
Hrabia wyjął worek i podał go Baltazarowi. Trębacz na krok odskoczył; potém nagle zbliżył się do hrabiego, a położywszy swą rękę na jego ramieniu, badawczo spojrzał mu w oczy. Baltazar w oka mgnieniu uczynił postanowienie... Obdarzony nadzwyczajną siłą, schwycił hrabiego, powalił go na ziemie jak dziecko; następnie, przycisnąwszy mu pierś kolanem, wyszeptał:
— Pieniądze!.. Nie, Don Simon nie ofiarowałby mi pieniędzy!.. Mów kto jesteś?
Wprzód nim Don Ludwik zdążył odpowiedziéć, Baltazar dobył z zanadrza sztyletu.
— Posłuchaj mię — rzekł Baltazar — gdybyś był dowiedział się mojéj tylko tajemnicy, może byłbym ci przebaczył; lecz tyś mi wykradł tajemnicę Simona... gotój się na śmierć...
— Jakto? Ośmieliłżebyś się zamordować mię tutaj, w zamkowym ogrodzie? — wyjąknął Castelmelhor.
— Dla czegóżby nie? — ze spokojnością odpowiedział Baltazar — No! poleć duszę Bogu!
Na twarzy Baltazara malował się straszny spokój. Don Ludwik pojął niebezpieczeństwo.
— Lecz nie wiész nieszczęśliwy żem jest bratem Simona de Vasconcellos.
— Simona de Vasconcellos! — powtórzył Baltazar — syna szlachetnego hrabiego de Castelmelhor. O bez wątpienia mówisz prawdę, dając mu to nazwisko: jaki ojciec taki syn... Lecz jakto? ty masz być jego bratem, ty masz być starszym Souzą!... O nie! kłamiesz bezczelnie!
Baltazar wzniósł sztylet. Don Ludwik był odważnym; lecz śmierć Jak niespodziéwana i straszna przestraszała go.
— Zlituj się nademną! — wyjąknął hrabia błagającym głosem — zaklinam cię na mego brata! Zlituj się nademną!
Baltazar przeciągnął rękę po czole, jak lud zimnem.
— Jego brat! — szeptał olbrzym — ja miałbym rozlać krew jego brata?... A jeśli mu daruję życie, kto mi ża nie odpowie?.. Co czynić?.. Mój Boże! co czynić!..
— Spójrz a przekonasz się, że nie kłamię — rzekł Castelmelhor, pokazując swój, pierścień — czy znasz herb Souzów?
— Nie znam; lecz w saméj rzeczy twój herb jest podobny do herbu wyszytego na chustce Simona... Wstań, już cię nie zabiję... a przynajmniéj nie dzisiaj. Nie wymagam nawet od ciebie przysięgi na zachowanie wykradzionéj tajemnicy: dowiedziałeś się jéj bowiem z utratą honoru; dla tego téż nie mógłbym wierzyć twéj przysiędze...
— Nie sądź jednak że już skończyło się między nami... O nie ciągle ja cię na oku miéć będę, a jeżeli zdradzisz swego brata, znowu się zobaczymy... a zobaczymy się tylko raz jeden na osobności, tak jak dzisiaj... a wtedy, przysięgam na duszę mego ojca, zemszczę się za Don Simona.
Baltazar oddalił się zwolna. Kiedy znikał pomiędzy drzewami, segnor Conti de Vintimille według zwyczaju ze świtą, składającą z dwunastu królewskich fanfaronów, ukazał się z drugiéj strony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Józef Bliziński.