Łowy królewskie/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Król Alfons.

Nazajutrz rano, młody hrabia de Castelmelhor i Simon de Vasconcellos udali się konno do zamku d’Alcantara, gdzie ich wuj, Henryk Moura Tellés margrabia de Saldanha, miał ich przedstawić królowi. Bracia przejeżdżali przez miasto, otoczeni tłumem dworzan. Lud kupił się na ich drodze; wszyscy mówili, iż już dawno nie widziano tak pięknych panów, i dwóch braci, tak zadziwiająco do siebie podobnych.
— To bliźnięta — ze wszech stron słyszéć się dało — dzieci starego hrabiego de Castelmelhor, który sam skazał się na wygnanie przez nienawiść ku przeklętym Anglikom. Daj Boże, ażeby dzieci wstąpiły w ślady ojca!
Na końcu przedmieścia d’Alcantara, orszak zatrzymać się musiał: przejazd tamowała jakaś lektyka bez herbów. Dworzanie ze świty hrabiego de Castelmelhor domagali się wolnego przejazdu, i podług zwyczaju, wymienili wszystkie nazwiska i tytuły swego pana.
Na to głos jakiś odpowiedział z głębi lektyki:
— Niech djabli porwą Castelmelhorów, Castelrealów i wszystkich hidalgów, którzy do swego nazwiska dodają nazwiska swych chałup!.. Bądźcie pewni, że lektyka moja ani na krok się nie usunie!.. Znam pewnego nędznika... nazywał się on Rodrique, zupełnie jak ten piękny brytan... którego podarował mi p. de Montaique, hrabia Sandwich... I cóż? teraz ten łotr tytułuje się księciem, hrabią, czy leź markizem... ale czort go wie jak on się nazywa... a! podobno de Castelrodrigo... Nie prawdaż to bardzo śmieszne!.. Nie ustąpię z drogi ani na włos!..
— Cóż to za uparty bałwan! — zawołał Simon de Vasconcellos. — Usuńcie na bok tę lektykę!
— Oho, co z tego to nic kotku nie będzie! — znowu ozwał się głos z lektyki. Kto się mnie dotknie, przekona się, że jestem bardzo ciężki; dla tego téż nie tak łatwo moją lektykę usunąć można... Ale! wracając do tego hrabiego... markiza... czy téż księcia Castelrodrigo — kazałem go deportować, ponieważ mi się nie podobało jego nazwisko...
Simon zeskoczył z konia i zbliżył się do drzwiczek lektyki.
— Szanowny panie — rzekł Vasconcellos — ktokolwiek jesteś nie ściągaj na siebie uporem swym nieprzyjemności. My chcemy przejechać, i przejedziemy natychmiast.
— Castro, szpady!.. Podaj mi pistolety Menezes! — ryknął głos, drżący od wściekłości — przysięgam na Wenerę i Bachusa! zabijemy tych zdrajców! Co za szkoda, że niema z nami naszego kochanego Conti z kilkunastą rycerzami firmamentu!. Lecz to wszystko jedno: naprzód! Drzwiczki roztworzyły się i wyszedł chwiejąc się, człowiek młody, blady, upadający na nogę. Młodzieniec ten natychmiast wystrzelił z obu pistoletów, które nikogo nie zraniły — i, rzucił się z obnażoną szpadą na świtę hrabiego de Castelmelhor.
— To król! To król! — zawołali jednocześnie Castro, Sebastian, Menezes i Jan Cabral de Barras, jeden ze cztérech piérwszych dworskich urzędników; wszyscy ci panowie wyskoczyli z lektyki za królem. I w samą porę się pojawili.
Simon wytrącił już z rąk króla szpadę, niewoląc go by błagał o przebaczenie.
Panowie i dworzanie królewscy rzucili się by podnieść Alfonsa; Simon smutnie zdziwiony widokiem nieszczęśliwego króla (idjoty), złożył na piersiach ręce i spuścił oczy. Castelmelhor natychmiast zeskoczył z konia i padł do nóg zwyciężonego.
— Niechaj Wasza Królewska Mość, skarżę mnie za przestępstwo mego brata! — zawołał Castelmelhor z udanym smutkiem, podając Alfonsowi swą szpadę.
— A więc ja nie umarłem, Cabralu? zapytał Alfons — Sebastjanie Menezes! będziesz wisiał mój przyjacielu, za to, żeś nie pobiegł po naszego nadwornego doktora!.. No, policzmy teraz nasze rany!..
— Wasza Królewska Mość, jak mi się zdaje, wcale ranionym nie jesteś — odrzekł Cabral de Barros.
— Tak mówisz?.. A ja sądziłem, że ten młody gbur przebił mię szpadą na wskroś... Ha! kiedy ranny nie jestem... tém lepiéj... Jedźmy do zamku d’Alcantara.
— Najjaśniejszy Panie!.. zaczął Castelmelhor.
— Czego chcesz?.. Czyś to ty nas rozbroił?
— Uchowaj Boże!
— Więc to twój brat? Jakże on się nazywa? Bo wy hidaldzy, książęcych nabieracie nawyknień; wam mało jednego nazwiska... To bardzo śmieszne!
— Nazywam się Don Simon de Vasconcellos y Souza — odpowiedział Simon poważnie.
— A cóż wam mówiłem? Otóż znowu taki, co sam jeden ma dwa nazwiska! To bardzo śmieszne!.. No! Don Simonie de Vasconcellos, etc. etc. etc., rozkazujemy ci nigdy nie pokazywać się nam na oczy... Odejdź!.. Co się tyczé ciebie hrabio — dodał Alfons — zdaje się nam, iż jesteś dla nas z należytem uszanowaniem; przebaczamy ci, iż jesteś bratem tego nieuka, i poprosimy Conti’ego naszego ukochanego towarzysza, by się wami zajął... Czy lubisz walkę byków?
— Nad życie!
— Doprawdy!.. I my także!.. No hrabio, podobałeś się nam; siadaj więc na koń i jedź z nami.
Castelmelhor był posłusznym; nie śmiał nawet spojrzeć na brata, który powoli w przeciwną udał się stronę.
Simon tak myślał przez drogę.
— „Bądź ostrożnym” mówił mi ojciec; a ja w przeciągu dwóch dni, ściągnąłem na siebie nienawiść króla i jego faworyta; przemilczając już wreszcie ów spisek, na czele którego stanąłem tak nierozważnie. Żem obraził Contego, wcale tego nie żałuję; lecz króla... Ach! czyż mogłem przypuścić, iż Alfons do tego stopnia jest ograniczonym? Mogłem-że mniemać, iż między magnatami znajdą się ludzie tak podli, co-by mu pomagali w wykonywaniu podobnych czynów?... A mój brat?... Brat opuścił mię! Tem lepiej ostatnia wola mego ojca będzie spełnioną zupełnie: dla króla będę działał; a jeżeli tego będzie potrzeba, gotów jestem umrzéć za niego!
Pogrążony w takich myślach, młodszy Souza — w którym czytelnicy z łatwością zapewne poznali wczorajszego sukiennika, — wszedł pod sklepienie wysokich drzew, ocieniających prawy brzeg Tagu w górnéj części miasta. Zwolna rozkoszne myśli smutek jego rozpędziły: Simon widział się mężem Jnez’y de Cadaval swéj ślicznéj narzeczonéj, która wzajemnością jego miłość odpłacała.
— Przynajmniej téj słodkiéj nadziei nikt mi wydrzeć nie jest w stanie — marzył daléj Vasconcellos. Inez będzie mię wspierać, wtenczas, kiedy ja żyjąc w samotności, tajemnie będę pracował dla króla. Ona to zachęcać mię będzie w chwilach mego zwątpienia... Ona mię zrozumie, i jeżeli umrę, nie dokończywszy poczętego dzieła, ona tylko będzie wiedziéć, jak byłem szlachetnym, mężnym, ile się poświęcać umiałem! A gdy jéj powierzę tajemnicę swego życia, co to szkodzi, że inni pamięć o mnie oczerniać będą...
Tymczasem król popędził do zamku d’Alkantara, ciesząc się z zaszłego zdarzenia[1], które jak najprędzej rad był opowiedzieć ze wszystkiemi szczegółami swemu przyjacielowi Conti.
Powróciwszy do domu, kazał zawołać, jak to zawsze robił kiedy był w dobrym humorze, swego psa Rodriga i brata don Pedra.
— Najjaśniejszy Panie — oznajmił krółowi kamerdyner — sekretarz przyboczny przyszedł po rozkazy Waszéj Królewskiéj Mości.
— Po rozkazy?... Rozkazuję mu, ażeby nigdy nie ważył się przychodzić do mnie w tym celu — odpowiedział Alfons. — Przekonasz się, hrabio — dodał król zwracając się do Castelmelhor’a — że Rodrigue jest śliczny pies. Chciałem go kiedyś zastrzelić, bo szkaradnie kulał.... a ja nienawidzę kulawych.... Lecz namyśliłem się, i chętniejbym teraz oddał Alentejo, niż się rozłączył z Rodrigiem. To moje dlań przywiązanie uczyniło Conti’ego bardzo zazdrosnym.
Castelmelhor kłaniał się i uśmiéchał; najlepszy-to sposób utrzymywania rozmowy z ludźmi gadatliwymi. Don Ludwik, wiedziony pewnym rodzajem instynktu, czuł, iż zyskuje przywiązanie króla; każdy niemal jego władcy wyraz, nieznaną mu jakąś wykrywał tajemnicę — a każda podobna tajemnica podawała mu nowe środki do zaskarbienia łask Alfonsa.
Król, wziąwszy hrabiego pod rękę, wszedł z nim do długiéj galerji, do prywatnych apartamentów wiodącéj.
— Przysięgam na mą duszę, hrabio! — zawołał nagle król — jeden z nas niezawodnie kuléć musi.
Castelmelhor poczerwieniał.
Król, w skutek nieszczęśliwego spadnięcia, o którém już wyżéj mówiliśmy, nie mógł zrobić ani kroku bez kołysania się na wszystkie strony.
Chwila więc ta bardzo była niebezpieczną dla niepewnego dworaka.
— Wasza Królewska Mość — odpowiedział Castelmelhor — dopiéro co wyrzec raczyłeś, iż nienawidzisz kulawych. Mogęż więc po podobném oświadczeniu przyznać się....
— Że kulejesz? Dziękuję ci za twą szczerość, mój przyjacielu. Bez wątpienia, że życie kulawego nie bardzo przyjemne.... No! lecz przecież wszyscy nie mogą być podobnymi do pięknego Narcyza; a wreszcie wyznam, iż jak na kulawego, dosyć jesteś zgrabnym.
Zaprawdę, litość brała, słysząc to chude, blade, wyniszczone suchotami dziecko, odzywające się podobnie do jednego z najpiękniejszych wówczas na dworze lizbońskim młodzieńców. Alfons sam siebie nie znał, a pochlebcy zdołali go przekonać, że on w fizycznym i moralnym względzie, jest ideałem człowieka.
Castelmelhor pospieszył ugiąć kolano przed tą mniemaną wyższością swojego monarchy.
— Piękność przystoi królowi — wyszeptał hrabia — i niegodnym byłoby czynem, zazdrościć królowi dobra, którem go od innych sama natura odróżniła.
— Panowie! — zawołał król, zwracając się do tłumu dworzan, czekających na niego u drzwi apartamentów — Wenera i Bachus są świadkami, że w tym oto, jednym kulawym więcéj jest rozumu, aniżeli w was wszystkich razem. Jeżeli mój kochany Conti nie każę go zamordować jeszcze w tym tygodniu, w takim razie nie bardzo może być pewnym swego miejsca.... Możesz pocałować naszą rękę, hrabio! Alfons ze szczególniejszą grzecznością uwolnił nowego pochlebcę.
Don Ludwik potrzebował ochłonąć z wzruszenia, dla tego téż spiesznie opuścił pokoje i udał się do ogrodu, by tam swobodniéj pomyśléć o nowém swojém stanowisku.
W jednéj z ulic ogrodu spostrzegł Conti’ego, patrzącego nań wzrokiem pełnym dumy i złości. Castelmelhor posiadał wrodzoną umiejętność dworskiego życia, zbliżył się więc śmiało do faworyta, a po grzecznym ukłonie, rzekł:
— Czy nie raczysz pan poświęcić mi chwil kilku, dając mi posłuchanie?
— Jeszcze nie teraz — sucho odparł Conti.
— I ja tak myślałem — mówił daléj Caslelmelhor, kłaniając się prawie do ziemi; lecz głos jego wzmocnił się i dźwięczał jakąś dumą — za godzinę czekać będę na Waszą Wysokość w ogrodzie, w miejscu, które mu się podoba wyznaczyć mi.
Conti, zdziwiony tą zmianą, bacznie spojrzał na młodego hrabiego; lecz ten dumnie wytrzymał to badawcze spojrzenie.
— A jeżeli nie podoba mi się naznaczyć panu téj schadzki — zapytał faworyt.
— Ha! to w takim razie o drugą prosić nie będę.
— Czy doprawdy?
— Przecież jestem starszy Souza.
— A oprócz tego hrabią Castelmelhor, wiem i o tém... Ja zaś jestem tylko biédnym hidalgą; lecz król mianował mnie kawalerem, następnie gubernatorem Algarwii i Prezydentem Rady Dwudziestu Cztérech.
— Rozkaz; małoletniego króla mogą być unieważnione przez królowę-rejentkę.
— Ona nie śmiała-by tego uczynić.
— Niéma co liczyć na słabość kobiéty, która zawładnęła tronem.... Lecz nas podglądają. Gdzież mam czekać na pana?
— W gaiku Apollina. Będę tam.
Castelmelhor ukłonił się i udał do królewskiego ogrodu.
— W jednym dniu pozyskał przyjaźń króla i faworyta! — szeptali zdziwieni dworzanie. — Niech djabli porwą! Ten parafianin daleko jest od nas zręczniejszym!





  1. Szanowni czytelnicy mogą pomyśléć, iż tylko umyślnie przedstawiamy dziwny charakter Alfonsa VI. ze śmiesznéj strony; dla tego téż podajemy tu urywek z dziełka ówczasowego pod tytułem: Opisanie bezprawiów w r. 1668 na Portugalskim dworze wydarzonych. Dziełko to, któremu z wielu względów wierzyć można, wydrukowane było w Paryżu u Franciszka Cousier, w roku 1674.
    Oto są słowa książki:
    Przejeżdżając wązką ulicą świętego Piotra d’Alfama, król spotkał karetę Marcina Correa de Sa, wice-hrabiego Asseca. Ponieważ król spieszył się bardzo, orszak więc jego rozkazał ludziom wice-hrabiego by się usunęli i lektykę przepuścili — a to w wyrazach tak obelżywych, iż ostatni ścierpieć tego nie mogli. Obie strony dobyły szpad i rzuciły się na siebie; bitwa doszła do tego stopnia, iż wice-hrabia widział się zmuszonym wysiąść z karety w celu dania pomocy swym ludziom; co także uczynił Franciszek Sequeira (szatny królewski) by dodać ducha królewskiej świcie. Król jedném słowem mógł przerwać bitwę; lecz nie chciał tego uczynić; co więcéj, wypadłszy z karety wraz z Conti’m, przyłożył pistolet do piersi rannego już wice-hrabiego, i nieochybnie byłby go zabił, gdyby pistolet nie spalił na panewce. Wice-hrabia skoro tylko poznał króla, spuścił natychmiast szpadę, a ukląkłszy prosił o przebaczenie; lecz ani poniżenie się magnata, ani téż jego niewiadomość, nie wstrzymała króla od zelżenia go jak najszkaradniejszemi wyrazy.
    Wszyscy byli zadziwieni, gdy ujrzeli, iż król wyjechał z tak nieliczną świtą, i że wśród dnia, w publiczném miejscu, chciał zabić magnata, który wraz z nim wychował się na dworze.
    Natenczas wszyscy naocznie przekonali się, że niebezpieczeństwo ogołowi zagraża; każdy téż lękać się zaczął o siebie....”
    Przypisek Autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Józef Bliziński.