Ziemia w malignie/Urząd patentowy obchodzi jubileusz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Urząd patentowy obchodzi jubileusz — Dwa miliony świetnych pomysłów i... skutek. — Balony gadają ze stratosfery, człowiek spaceruje w ogniu, rura strzela promieniami. — Natura i jej kiepski wynalazek.

Ameryka obchodziła w tych dniach — skromnie zresztą, w gronie najbliższych — ciekawą rocznicę. Minęło lat sto od chwili, kiedy w kraju powstał... urząd patentowy. Prasa zamieszcza ciepłe wzmianki, krótsze i dłuższe, podaje cyfry, daty, wspomnienia, anegdoty. Już i dawniej ludzie bardziej energiczni mogli lepsze idee techniczne rejestrować kosztem 30 dolarów za sztukę, ale dopiero prezydent Jackson wysłuchawszy opinii niezwykle jakiejś rozsądnej komisji specjalnej podpisał dekret, stworzył nową w dziejach instytucję, wziął pod skrzydła opiekuńcze prawdziwego wynalazcę, nie maniaka, nie blagiera, zajął się troskliwie twórcą, śmiałym pionierem i odtąd Stany Zjednoczone ruszyły naprzód z kopyta. Wydano do dziś dnia przeszło dwa miliony patentów — telegraf, maszyna do pisania, maszyna do szycia, dynamo, lampka elektryczna, telefon, linotyp, fonograf, odbiornik radiowy, maszyny rolnicze, tkackie. Ameryka wysforowała się na czoło, kroczy od dawna w pierwszej linii, zajęła pozycję „number one“ między narodami, wpada co tydzień na 850 doskonałych (patentowanych) pomysłów. Już rozważny Abraham Lincoln nazwał dzień, w którym powstał amerykański system patentowy, jedną z najważniejszych dat w historii świata — i nie tylko nowego.
Dziwne to, że przeróżne akademie literackie tak mało się tymi sprawami interesują i na własną rękę — systemem gospodarczym — układają przepisy i paragrafy prawa autorskiego. Właściwie „my i oni“ — technika i sztuka — mamy front najwyraźniej wspólny, te same nas gnębią zmartwienia i te same kłopoty. Trzeba otoczyć opieką genialnego Edisona, uważać, żeby go źli ludzie i plagiatorzy nie obrabowali, ale — rzecz szczególna — można i w tym przesadzić, bo jeżeli ta opieka będzie zbyt czuła, nierozsądna, to spowoduje stokroć większą katastrofę, niż wszystkie osławione przysługi niedźwiedzie z bajek dziecinnych. W żarówce będzie się tliła przez wieki mizerna czerwonawa nitka węglowa, bo kto ją będzie gratis ulepszał? W fonografie będzie coś syczało do sądnego dnia słabym zakatarzonym głosem, bo komu się opłaci praca nad parlofonami nowoczesnymi? Każda rzecz na świecie przechodzi pewną ewolucję i trzeba wszystko bardzo sprytnie obmyślić, żeby źródeł żywej twórczości wypadkiem nie zatkać i nie zaszpuntować.
Sfery literackie i inne — u nas zwłaszcza — nie dbają o takie drobiazgi, powierzyły widocznie trudne kwestie prawa autorskiego fachowcom z niewłaściwej branży i — niedawno przyznano podobno odszkodowanie pewnemu dyletantowi, bo ktoś mu podstępnie „ukradł“ tytuł: Igraszka, Dyrdymałka, czy inny banalny rzeczownik pospolity. Ma szczęście Szekspir, że nie żyje — kradł przez cale życie oburącz „Romeów i Julie“ z nowelek włoskich, brał treść, nie słowa i nazwy, w Warszawie dzisiejszej musiałby chyba zgnić w kryminale, plagiator jeden.
Ale wielkie biuro patentowe to w ogóle — i nie tylko ze względów osobistych — temat do rozmyślań dla literata i publicysty. Od wieku najzdolniejsi ludzie (w tym podobno piętnaście tysięcy kobiet) znoszą tu do gmachu państwowego jak pszczoły do olbrzymiego ula miód najprzedniejszych pomysłów. Patent Nr. 1 wydano ongiś senatorowi Rugglesowi, który bardzo sprytne szyny wykombinował, takie, że ciężki pociąg może po nich wjechać łatwo na stromą górę. I odtąd sypie się jak z rogu obfitości. Jedni chcą nam ułatwić życie w ten, inni w inny sposób. Pomysłowi wynalazcy pokazują jak siać, jak żąć, jak zboże na chleb przerabiać, jak produkty przewozić i przechowywać w chłodniach elektrycznych. Między milionem zgłoszeń patentowych znajdziemy niebywałe dotąd na świecie odmiany kwiatów, niebywale środki lecznicze, szkła czarodziejskie, metody utrwalania naszych myśli i przesyłania życzeń falami niewidzialnymi. Zarejestrowano i wciągnięto do kartotek trzeźwych dwa miliony projektów, odkryto dwa miliony niezawodnych zaklęć czarnoksięskich, zamieniono dwa miliony bajek fantastycznych na fakty niezaprzeczone, namacalne. Niektóre numerki między setkami tysięcy w oficjalnym biurze wyglądają i dziś jeszcze tak, jakby się przyśniły jakiemuś bajarzowi na wschodzie, albo starej niani w wieczór zimowy: telefon Bella, światło elektryczne, maszyna gadająca Edisona, radio, telewizja...
Straszna historia — dwa miliony nieprawdopodobnych snów się spełniło, a my wciąż narzekamy, że jest źle na świecie i jak gdyby coraz gorzej.
Oni — czarnoksiężnicy — nie dbają zresztą o to, co kto o ich zdumiewającej działalności powie, robią cuda, bo muszą i bo tyle jeszcze jest do zrobienia. Ktoś naprzykład wpadł na pomysł, że z przezroczystego celofanu, którym owijamy teraz czekoladę, nożyki do golenia, kołnierzyki i witryny sklepowe, możnaby fabrykować doskonale baloniki... I już lecą setkami takie zabawne bąble z celulozy aż do stratosfery, są większe od sporego pokoju, wznoszą się na wysokość 20—30 kilometrów, dźwigają automatyczne stacyjki radiowe i depeszują same z niedostępnych wyżyn, jakie jest natężenie promieni kosmicznych nad ziemią, temperatura... sondują, zbierają dane meteorologiczne. Trochę kwiecistych słów i — możnaby z tego prostego faktu ułożyć bajkę arabską.
Wynalazca rosyjski — Semenowicz — tworzy lekkie tkaniny i całe ubrania z elastycznych, niepalnych włókien azbestowych. Ludzie, odziani w jego płaszcze i rękawice, żyją jak demony z opowieści fantastycznych, zginają w rękach sztaby rozpalonego żelaza, włażą (w odpowiednich maskach) w płomienie, szwendają się w ogniu jak salamandry.
Fizycy wypłynęli ostatecznie na szerokie wody, stracili obawę przestrzeni, tworzą coraz większe „cyklotrony“ i inne maszyny do rozbijania atomów, mówią o takich napięciach, od jakichby sam Edison z Faradayem dostali zawrotu głowy — dziesięć milionów woltów ma teraz w rękach dr. J. M. Cork z uniwersytetu w stanie Michigan. Jedna z wielkich fabryk aparatów rentgenowskich zbudowała niedawno dla lekarzy rurę, która dać ma podobno mocniejsze promieniowanie, niż wszystek rad, wydobyty dotychczas na świecie. Te promienie skierowane będą w klinikach na nowotwory złośliwe, na tkanki, które rak zżera. Mówią, że chyba ze sto milionów dolarów trzebaby wydać na substancje naturalne równie energiczne i dobroczynne, jak ten sztuczny, techniczny radiator, złożony ze szkła, złotych elektrod, zwojów drutu w transformatorze.
I najbardziej niemożliwa, bajeczna z idej fantastycznych — rakieta kosmiczna — „materializuje się“ powolutku, wyłania z mgławicy sporów, teoryj, równań. „Rakietowcy“ nie mogą jeszcze marzyć o urzędzie patentowym, ale stworzyli już bardzo ładne słowo astronautyka, rozdają co pewien czas uroczyście t. zw. nagrodę Hirscha za najlepsze prace laboratoryjne, sporo punktów już wyjaśnili, mają nawet (eksperymenty Goddarda w Ameryce) pewne wyniki konkretne, realne. W tym roku paryską nagrodę Hirscha przyznano amerykańskiej Rocket Society za analizę matematyczną zagadnienia i próby doświadczalne — kto wie, może w jakimś dalekim jeszcze dniu uroczystym głośne biuro oznajmi światu, że wydano Patent Nr. 4.500.000 i że otrzymał go, po sprawdzeniu przez fachowców wszystkich przedłożonych projektów i modeli, twórca „praktycznego aparatu do odbywania bezpiecznych podróży międzyplanetarnych...“
Jesteśmy stanowczo wszyscy razem wplątani w fabułę zdumiewającej powieści fantastycznej, tylu genialnych ludzi zasypuje nas ustawicznie świetnymi pomysłami, każdy skromny, szary obywatel na dobrą sprawę powinien siedzieć niczym ów sułtan z bajki, na miękkiej poduszce, podwinąwszy nogi pod siebie, palić faję, wydawać rozkazy posłusznym, cierpliwym „robotom“, kierować setkami mocnych koni mechanicznych, oddychać ochłodzonym i wypranym powietrzem górskim, jak na króla stworzenia, na współczesnego Haruna al Raszyda przystało.
Niedawno stałem o świcie w korytarzu natłoczonego wagonu Warszawa — Zakopane. Jakiś skromny padyszach, jak się okazało pszczelarz-amator, tłumaczył sąsiadowi na czym praca w pasiece polega. Ramy pszczółkom — mówił — trzeba smarować pachnącym miodem, żeby im dobrze było w ulu, żeby się nie irytowały i nie kąsały... Nad morze tego roku nie pojadę — dodał jeszcze, — bo morze jest strasznie „zażydzone“.
Z tonu, jakim te słowa były wypowiedziane, można było wywnioskować, że przynajmniej niektórym współobywatelom ramek miodem w ulu smarować nie myśli. Harun al Raszyd współczesny jest w ogóle przepojony żółcią i octem, mówi czasem z pewnym rozczuleniem o pszczółkach, o ptaszkach, ale okaz, nad którym natura tyle eonów pracowała, okaz z gatunku „homo sapiens“ utopiłby w łyżce wody. Żółci nie znoszą białych, biali czarnych, Niemcy Francuzów, Chorwaci Serbów. Nie żyjemy — rzecz szczególna — jak w bajce czarodziejskiej.
Może naprawdę niektórzy bardzo poważni myśliciele mają rację: człowiek się nie udał i natura musi wyprodukować jakiegoś nad-termita albo nad-pszczółkę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.