Ziemia w malignie/Futrzarze w automobilu wyścigowym

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Futrzarze w automobilu wyścigowym. — Różne odkrycia w wannie. — Einstein lotnictwa i wiatrak nad Anglią. — Lindbergh a Berlin. — Operacje we fraku, życie chirurga czyli optymizm w opłatku.

Wydaje się chwilami, że w tej epoce wściekłego, szalonego tempa, w tych czasach gorączkowych, rozbrykanych, zadyszanych, ludzie wszystko już wynaleźli, wymyślili, opatentowali, zastrzegli sobie raz na zawsze, że przed każdą kwestią ciekawszą są po prostu potrójne ogonki i człowiek spokojny może tylko założyć ręce i czekać, co tam jeszcze jutro w gazecie napiszą.
Wcale tak znów źle nie jest, jak się okazuje i dobry pomysł techniczny, dobry żart wciąż jeszcze jest co najmniej tynfa wart. W pismach angielskich znajdujemy bardzo pouczającą historię o trzech młodych dyletantach z prowincji. Życie zmusiło ich do handlowania futrami, ale właściwie jeszcze za lat studenckich zajmował ich sport automobilowy, pasjonowały ich wyścigi maszyn, kupili sobie motor, zbudowali w ogródku podwozie i jęli majstrować. Czy tego aby nie można trochę ulepszyć? Pierwsze próby były śmieszne, ale nagle tego roku zjawiają się na wyścigach międzynarodowych w Monaco trzy samochody niewielkie z dumnym napisem E. R. A. (English Racing) i zdobywają trzy pierwsze nagrody. I znów startują na innym wielkim torze w Grand Prix i znów zajmują pierwsze trzy miejsca. Głośne firmy europejskie, subwencjonowane przez ambitne państwa kontynentalne, wpadają w szał, wysyłają szpiegów na wyspy brytyjskie: co to za ERA, jakie ma warsztaty, kto ją finansuje, kto prowadzi fabrykę?
Niema żadnej fabryki, dwaj młodzi futrzarze przy pomocy pewnego zamożniejszego przyjaciela sklecili szopę obok domu w mieścinie Bourne, pracują, kreślą, wyliczają, poprawiają, eksperymentują, biją Włochów i Niemców, ich małe, zwinne wozy śmigają po szosach z szybkością dwustu kilometrów na godzinę, są wielką sensacją w najnowszych dziejach automobilizmu. Trzej młodzi panowie grosza z tego tymczasem nie mają — pracują tak sobie, dla fantazji, z pasji sportowej. W drewnianej szopie konkurować dzisiaj z Fordem i Chryslerem — to rzeczywiście dobry kawał.
Zabawną przygodę „naukową“ mieli niedawno inni młodzi ludzie z ekipy futbolowej angielskiej, która teraz objeżdża miasta australijskie. Niektórzy piłkarze zauważyli rano, że woda wyciekając z wanny, tworzy inny wir w Australii, niż w Anglii, kręci się w lejku w lewą stronę, ma taki obrót, jakbyśmy drzwi otwierali z klucza, a w domu, w Europie, zakręca normalnie w prawo, jak przy zamykaniu drzwi na klucz. Wielkie powagi zainteresowały się tą sprawą, mówią o meteorologii, o cyklonach, antycyklonach, o równowadze niestałej, a świetny fizyk Awbery (z głośnego laboratorium w Teddington) powiada, że sprawę trzeba zbadać naukowo. Prawdopodobnie chodzi tu o pewien prosty „relatywizm“ — patrzymy jakgdyby na skazówki tego samego zegarka raz (w Europie) z góry, a raz (w Australii) z dołu — tak czy owak można i dziś jeszcze robić odkrycia nago, w kąpieli, jak za czasów nieboszczyka Archimedesa.
Kilkanaście lat temu mało znany inżynier hiszpański, de la Cierva, przywiózł do Londynu kawał jeszcze zabawniejszy, jego maszyna do latania wyglądała jak przewrócony wiatrak, ruszała długimi śmigłami tak pociesznie, że nikt się nie mógł powstrzymać od śmiechu. Uparty inżynier wybrał sobie na protektora takiego widza, który się śmiał stosunkowo najmniej, pracował w warsztatach doświadczalnych lat piętnaście, puścił chyba z milion funtów i dziś tłum fachowców w Hounslow patrzy — jak to widać na zdjęciu w gazecie — z otwartymi ustami na maszynkę wiszącą w powietrzu. Nagle — piszą dziennikarze — dziewięćset kilo, maszyna i pilot, podskoczyło w górę z miejsca na 10 metrów, zastanowiło się jakby przez chwilę i — pofrunęło dalej. Autogiro, czyli wirolot... Gazety mówią o wielkim triumfie upartego wynalazcy, nazywają zawziętego Hiszpana Einsteinem awiacji, firma Weir Ltd. Glasgow zaczyna produkować na większą skalę aparaty dwuosobowe i jednoosobowe (50 HP., cena 500 funtów). Nareszcie naprawdę i bez blagi zrównaliśmy się z ptactwem wędrownym, powstał samolot bez lotniska, możemy się puścić śmiało w nieznane strony, lecieć przed siebie przez oceany powietrzne, możemy stanąć nad puszczą brazylijską i szukać zaginionego podróżnika Fawcetta, możemy zjechać z wyżyn na ruchome kry i spiętrzone lody polarne i rozejrzeć się — a nuż dostrzeżemy gdzie ślady wielkiego, niezapomnianego bohatera podbiegunowego Amundsena. Nie trzeba wysyłać ludzi, by szykowali długo u mety bieżnie czy maszty kotwiczne — wirolot de la Ciervy ląduje bez niczyjej pomocy wszędzie i wzbija się w powietrze odrazu, osiąść może jak znużona mewa na każdym skrawku ziemi, na statku, na stromej skale, na polanie, w dżungli, w mieście między groźnymi drapaczami, na płaskim dachu, na skwerku. Może zabrać rozbitków z kry lodowej i powodzian z pagórka, otoczonego spienionymi falami. Nowa era w lotnictwie! — piszą dziennikarze — i mają tym razem słuszność. Trudno w krótkich słowach opowiedzieć, jakie się tu horyzonty otwierają nagle przed geografami, medykami, botanikami, eksploratorami różnego autoramentu.
Jeszcze pięć czy dziesięć lat temu wiwatowalibyśmy długo przy takiej okazji i wynalazca chodziłby sobie „w sławie jak w słońcu“, ale dziś — trudno się zdobyć na wybuch szczerego entuzjazmu, każdy nowy aparat lotniczy budzi raczej strach, niż zachwyt. Lindbergh wygłosił niedawno w ponurym Berlinie przemówienie, chyba najbardziej smutne, najbardziej dramatyczne z przemówień bankietowych. Ten wysoki chłopak z rozczochraną czupryną staje się powoli jedną z najtragiczniejszych postaci w czasach nowszych, jakimś bohaterem antycznym, ściganym przez furie. Najpierw porwano mu dziecko, bo był sławny, głośny, czczony, uwielbiany, później złośliwe, piekielne potęgi chcą inny zupełnie sens nadać jego czynowi historycznemu, zamieniają samolot na bestię z Apokalipsy. Lindbergh w słowach doprawdy wzruszających przypomniał zebranym na bankiecie lotnikom, jak delikatne płócienne skrzydła pierwszych aeroplanów twardnieć zaczęły, jak się ich kadłuby okryły metalem i wreszcie ptak techniczny, witany przez tłumy okrzykami szalonej radości, genialna maszyna, która przefrunęła kanał, Alpy, ocean Atlantycki, przedzierzgnęła się raptem w straszydło okropne, rzygające bombami i gazami trującymi. Najbitniejsze armie — mówił Lindbergh — nie osłonią teraz naszych domów, rodzin, muzeów, dzieł sztuki, książnic, zabytków, obserwatoriów — zdarliśmy z narodów ich pancerze ochronne, przez dwa dni możemy zniszczyć tyle, że stulecia tego już nie naprawią.
Trzeba poddać siłę pod władzę rozumu — mówił jeszcze wielki lotnik. W Berlinie, „ausgerechnet“ w dzisiejszym Berlinie...
Kio chce zachować w skołatanym sercu odrobinę optymizmu, powinien w tej dobie hałaśliwej i groźnej przeglądać książki... medyczne. Jedna z firm warszawskich wydała gruby foliał, wspomnienia lekarza amerykańskiego p. n. „Pięćdziesiąt lat życia chirurga“. W głowie się to po prostu nie mieści... Stary praktyk pamięta jeszcze doskonale czasy, kiedy nikt nie wierzył w Listera, w mycie rąk, w aseptykę, kiedy największe powagi kpiły z mikrobów. Ludzie bali się szpitala — i słusznie, bo szpitale były zarażone bardziej od najgorszych ruder na przedmieściu, zamożniejsi pacjenci wzywali lekarza do domu na operację. Chirurg nie miał pojęcia o maskach, rękawicach odkażonych, kitlach, krajał przeważnie w czarnym tużurku (taka była moda) — pewien głośny podówczas lekarz paryski wprowadził tu ciekawą inowację: kiedy miał rżnąć i otwierać nieszczęsne brzuchy — ubierał się we frak, prawdopodobnie przez szacunek dla przyszłego nieboszczyka. Nie znano promieni Roentgena, lamp elektrycznych, środków narkotycznych, stali nierdzewnej, radu, lamp kwarcowych. Tak sobie masakrowano pacjenta — a nuż się uda.
Dziś czytamy w artykułach de Kruifa o wspaniałej instytucji chicagowskiego Pogotowia („Maternity Center“), młodzi lekarze są zorganizowani jak armia, mają kolumnę rentgenowską, oddział tamowania i transfuzji krwi, oddział, zaopatrzony w maszyny do oddychania. W centrali, jak w sztabie głównym podczas wojny, krzyżują się ustawicznie rozkazy, raporty z linii bojowej, rozlegają się sygnały alarmowe. Ów „Maternity Center“ wojuje ze śmiercią tak dzielnie, że ma zaledwie jeden wypadek fatalny na tysiąc. I w tym jednym nieszczęśliwym wypadku — najbitniejsze oddziały nie mogą łez powstrzymać. „Kiedy pan widzi, jak matka umiera przy porodzie — skarżył się de Kruifowi młody lekarz — then you die, too...
Może czasy nie są takie podłe, jak to się zazwyczaj mówi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.