Przejdź do zawartości

Ziemia w malignie/Nonsens umierania

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nonsens umierania. — Porto-Rico 8. — Brygada WPA i jej rekonesans. — Nowy sprzymierzeniec. — Farbowane komary. — Tytoń z powieści Wellsa. — Zmierzch białego człowieka.

Pogrzeb dawnego ucznia, późniejszego redaktora, przyjaciela, inicjatora tych „bocznych anten“ w piśmie codziennym... Wspomnienia pośmiertne zaznaczają, że był w ostatnich latach jak lampion chiński — duch, energia, siła woli przeświecały przez coraz wątlejsze ciało.
Nonsens umierania — „Unfug des Sterbens“ — jest czasem aż nazbyt jaskrawy i wtedy mówimy z przekąsem o medycynie, o „ludziach w bieli“, o biologach, bakteriologach, wielkich autorytetach klinicznych. Tyle atomów rozbiliśmy, tyle promieni odkryliśmy, tyle stworzyliśmy substancyj chemicznych, tyle teoryj mądrych zbudowaliśmy, żonglujemy w książkach wszechświatami, jak pomarańczami i — z kupą nędznych laseczników, z chmarą prątków gruźliczych poradzić sobie nie umiemy. Mocarz, król stworzenia, człowiek wytępił na ziemi tygrysy i jadowite kobry, ale przed mikrobem ucieka w dzikim popłochu.
Tak to się przynajmniej zdaje. Ale naprawdę „armia w białych kitlach“ posuwa się ustawicznie naprzód, toczy tylko od lat wojnę pozycyjną i dlatego nie czytamy w gazetach o gromkich walnych zwycięstwach. Czasy sławetnej „tuberkuliny“ Kocha minęły, dziś trzeba w pismach specjalnych szukać wiadomości o skromnych, niepozornych, ale pewnych sukcesach bakteriologów.
Wiedzą już coś niecoś nawet o niewidzialnych, pod najtęższymi szkłami, o „przesączalnych“ mikrobach influenzy. Ongiś trudno było ustalić, czy to ten sam nieuchwytny „virus“ wywołuje złośliwe grypy w różnych krajach globu, ale znaleziono wreszcie zwierzątko doświadczalne, które na influenzę zapada — łasicę i odtąd istnieje jakaś droga do rozsądnego eksperymentu laboratoryjnego. Panowie Brown i Wells (Harvard) budują olbrzymie tanki uszczelnione, rozpylają w nich zjadliwe zarazki influenzy „Porto Rico 8“ (pochodzą od jakiegoś nieszczęśnika, który widać padł ofiarą epidemii na wyspie Antylskiej) i mierzą dokładnie, spokojnie, jak szybko się przenosi, jak długo zachowuje wigor, kiedy atakuje i kiedy umiera mikrob niebezpieczny. Stwierdzili ostatecznie, że zaraza przenosi się przez powietrze, że ją można zniszczyć promieniami ultrafioletowymi z lampy kwarcowej. Mikrob — choć niewidzialny — jest już właściwie w areszcie, in vitro, w probówkach laboratoryjnych, nauka osacza go powoli, przypiera do muru.
Istnieją w wielkich skupiskach ludzkich bardzo ciekawe pikiety instytutów higienicznych. Obmyślono sprytne metody badania powietrza, którym oddychamy, i miasto New York ma od pewnego czasu specjalną brygadę, złożoną ze 143 ludzi pod wodzą A. C. Sterna. Mają przenośne aparaty, ustawiają zgrabne motorki, pompki, butelki na tarasach domów, w salach kinowych, teatrach, bazarach, szkołach, poczekalniach i mierzą skrupulatnie, ile jest w atmosferze pyłu węglowego, kurzu, bakteryj chorobotwórczych, gazów drażniących. Ktoby przypuścił, że w szkołach jest więcej streptokoków, niż na stacjach kolejek podziemnych?... Cały sztab pracowników ślęczy później nad materiałem zebranym w ten sposób, nad tysiącami cylindrów metalowych z próbkami powietrza. To krok pierwszy — resztą się zajmie technika, która musi obmyślić lepsze metody spalania węgla, lepsze wentylatory. Naukowcy z WPA (Works Progress Adm.) wykazali, że miasto zarabia czasami grubszy grosz na higienie: — oczyścicie powietrze i mniej pieniędzy wydacie na odnawianie domów, na pranie, na farbę, na lakier... nie mówiąc już nawet o sprawach stokroć ważniejszych.
Bakteriologia szuka też uporczywie dróg do „wojsk sprzymierzonych“. Lat temu kilkanaście badacze angielscy i amerykańscy odkryli fakt niezmiernie ważny: mikroby różnego autoramentu mają najwidoczniej własnych wrogów, zaciekłych, nieubłaganych, choć niewidzialnych. Można w mądrych doświadczeniach wykazać, że bakterie giną, rozpuszczają się dosłownie w starciu z „bakteriofagami“ (pożeraczami) — ale jak taki „pożeracz“ wygląda? czy w ogóle żyje? jak go — poza probówką — zmobilizować, powołać pod broń, i pchnąć do walki? — nie wiadomo.
I dopiero w dniach ostatnich ciekawa i doniosła sprawa zaczęła się jakby wyjaśniać — nauka jest znów „na tropie“. Znany badacz, dr. Northrop (Instytut Rockefellera, laboratoria w Princeton) ogłasza wyniki prac trudnych i subtelnych. Odcedził pewną ciecz, która jakieś tam groźne gronkowce pochłania, połyka, rozpuszcza i ta ciecz — jak dowiodła analiza — nie składa się wcale z żywych drobnoustrojów. To po prostu substancja chemiczna, proteina, która ma jednak tę cudowną własność, że się mnoży jak gdyby i rośnie w zażartej walce z bakteriami chorobotwórczymi. Dużo jeszcze wody, atramentu i czasu upłynie, nim sensacyjne odkrycie dzielnego bakteriologa amerykańskiego zrozumiemy w całej rozciągłości — jedno już dziś jest pewne: medycyna uzyskała nową broń w straszliwej wojnie, niezawodną, łatwo dostępną, fabryczną broń chemiczną i dzień ostatecznego triumfu nad podstępnymi lasecznikami, prątkami, zarodnikami nie jest chyba zbyt daleki.
Dzisiejsi „łowcy mikrobów“ są w każdym razie dobrej myśli, nie odstrasza ich gmatwanina faktów, brną śmiało przez nieznane gąszcze i rozplątują cierpliwie węzły gordyjskie. Na błotach pod Chicago malują moskity różnymi kolorami, żeby stwierdzić, jak daleko natrętne chmary dofrunąć mogą — rozpylają czerwoną i niebieską farbę na rozlewiskach i w dolinach, gdzie komary się lęgną, i podobno tego lata nad nizinami stanu Illinois latać ma z pięć milionów komarów purpurowych, tyleż żółtych i tyleż brunatnych. Chodzi o oznaczenie ściślejsze „sfery wpływów“ rozmaitych dokuczliwych insektów, które roznoszą epidemię.
Lekarze ze szpitala w Harlemie od dziesięciu lat tropią gorliwie nieuchwytnego „pneumokoka“, który wywołuje zapalenie płuc. Jak się okazało ów pneumokok istnieje w 32 oficjalnie uznanych odmianach i każda z tych odmian powoduje inny rodzaj groźnej choroby. Ale i to bakteriologów nie zraża — z nadludzką cierpliwością badają, segregują, redukują, znaleźli już podobno jakieś „serum“, w przeważnej większości wypadków skuteczne.
Jeżeli chodzi o cierpliwość prawie nadludzką — z łowcami mikrobów rywalizować mogą świetnie botanicy, hodowcy roślin pożytecznych. Ci znów zapylają, krzyżują przez lata cale, żonglują tysiącami dziwacznych nieoczekiwanych wariantów. Profesor Gericke w Kalifornii ma jeszcze inną ambicję. W okresie smutnym, kiedy znów krew płynie i gromady ludzkie wojują zaciekle o ziemię — botanik chce dowieść, że ziemia jest w ogóle zupełnie zbyteczna, że kartofle, pomidory, pszenicę hodować można w korycie, napełnionym chemikaliami. Prof. Gericke umieszcza nad „tankiem“ siatkę drucianą, ogrzewa ją czasem elektrycznie, sypie na nią warstwę trocin, w trociny wtyka odpowiednie kiełki i nasiona, korzonki roślin znajdują drogę do rozczynów chemicznych w owej balii.
Na fotografiach w pismach przyrodniczych oglądać można „zbiory“ profesora Gerickego. Pomidory tak rosną, że trzeba się aż do nich wspinać po drabinie, olbrzymie kartofle z jednej podłużnej blaszanej wanny, tworzą taką imponującą stertę, że aż dziw, jak się obok siebie pomieścić mogły, tytoń — niczym w powieści fantastycznej Wellsa — ma przeszło 6 metrów wysokości. Bez ziemi!
Może wojny o kawał skalistej i piaszczystej wydmy w dalekiej Afryce są już teraz doprawdy przeżytkiem i dzikim anachronizmem? I w tej sprawie cierpliwi, obiektywni, spokojni uczeni mają coś bardzo ważnego do powiedzenia. Prof. Carr-Saunders z Liverpoolu wydal niedawno niezwykle ciekawe dzieło statystyczne p. t. „World Population“. Wynika z tej księgi ni mniej, ni więcej tylko to, że biały człowiek stanowczo wymiera. Po zestawieniu cyfr z najlepszych źródeł, fakt tragiczny — zdaje się — nie ulega żadnej wątpliwości: przeciętna kobieta dzisiejsza wydaje na świat w ciągu całego życia tylko trzy czwarte córki, przyrost istotny zatem maleje, wyraża się jakimś ponurym ułamkiem, ludność zmniejsza się we Francji, w Anglii, jeszcze bardziej w Niemczech. Niektóre gazety podają wyniki obliczeń w smutnych szkicach graficznych: w roku 1935 biegało po świecie pięcioro dzieci, w roku 2015 biega już tylko jedno. Starców jest stosunkowo więcej, ale... — Przez sześć generacyj z 40 milionów w wielkim kraju zostaje tylko 20, na sto matek przypada tylko 75 córek, wygasamy — pisze uczony statystyk mocno i wyraźnie.
Może nadszedł wreszcie czas, kiedy powinniśmy — mimo wszystko — cenić człowieka choćby ze względów biologicznych i nie czyhać na bliźniego nocą w ciasnej ulicy...
Ale czy książka Saundersa dotrze do licznych butnych cezarów dzisiejszych? Czy się opamiętają?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.