Ziemia w malignie/Bajka o kwaśnym ślimaku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bajka o kwaśnym ślimaku. — Oko Zworikina. — Dynia znakomitego Fermiego. — Klimat i śnieżyca w laboratorium. — „Yarovization“. — Witaminy na wiadra. — A może...

Jeden z miesięczników naukowych nowojorskich, opowiada w artykule redakcyjnym bajkę trochę zawiłą, ale zaopatrzoną w morał prosty, zrozumiały, słuszny i dostępny. Lat temu czterdzieści, biolog z Waszyngtonu, dr. Bartsch (dziś kurator „działu mięczaków“ w głośnym Instytucie Smithsona) studiował pilnie ślimaki z okolic bliższych i dalszych. Zauważył rzecz niezwykłą: brzuchonogi (nazwa zoologiczna) z rzeki Potomac wyglądają zupełnie inaczej, niż brzuchonogi ze strumieni, które do tej rzeki wpadają. Jaki może być powód tych różnic? Rzeka i jej dopływy niczym nie są od siebie oddzielone, czemu jeden mięczak ma wyraźną „strefę osiedlenia“ i nie przekracza pewnej linii granicznej, odcinającej posiadłości innego mięczaka? Biolog zbadał wodę chemicznie i doszedł do wniosku, że sam Potomac jest alkaliczny, a jego dopływy — strumienie — są z lekka kwaśne, jeden gatunek ślimaków żyje tylko w wodzie alkalicznej, drugi uznaje tylko kwaśną. Bardzo ciekawe spostrzeżenie — dopisał jeszcze sumienny badacz w notatniku — szkoda, że jest zupełnie bez znaczenia, „of no earthly use“.
Mija lat czterdzieści — jak piszą często na ekranach kinowych. Lekarze japońscy stwierdzają, że niebezpieczną i nieraz śmiertelną chorobę, srożącą się na Wschodzie, wywołuje pewien robak pasożytniczy, który przedostaje się do krwi człowieka z wody i że robotnicy na polach ryżowych prawie nie mogą się przed zarazą ustrzec... Owszem! Istnieje pewien sposób... Robak rozwija się z larwy, ta larwa znów podrasta w „gospodarzu przejściowym“ — w ślimaku! — A ten ślimak właśnie należy najwyraźniej do „brzuchonogów kwaśnych“ doktora Bartscha. Wystarcza zaprawić trochę wodę wapnem, aby obrzydzić życie ślimakowi, pozbyć się larw i groźnych „redij“ i wytępić zarazę. Dwieście milionów ludzi w Chinach, Japonii, na Formozie, na Filipinach powinno w modlitwach codziennych wspominać doktora Bartscha i jego „całkowicie bezużyteczną obserwację“.
W nauce — jak w dobrym gospodarstwie — nigdy nie wiadomo na co się jaki „drobiazg“ przydać może. Baird — wynalazca, ojciec telewizji — robił swego czasu doświadczenia nawet pozornie niedorzeczne, fizjologiczne, kupował cielęce oko u rzeźnika i próbował czy tego czasem nie można przekształcić na... odbiornik. Jak teraz gazety podają — głośne „elektryczne oko“ amerykańskiego Zworykina przypomina zupełnie te narządy optyczne, które natura buduje. Kamera „Emitron“ — jedna z sensacyj ostatniej wystawy radiowej w Londynie — składa się z technicznej „siatkówki“ (płytka miki, na której rozpylono pewne tlenki rzadkich metali), z „nerwów“ przenoszących wrażenie świetlne — mocniejsze i słabsze, blaski, cienie — do lamp radiowych itd. Najnowszy „emitron“ angielskich warsztatów Marconiego nie jest większy od zwykłego aparatu fotograficznego, tkwi na trójnogu i — „widzi“, przesyła obrazy na odległość, dostrzega nawet to, czego oko ludzkie nie chwyta, jest wrażliwy na światło pozaczerwone, przebija wzrokiem mgłę i zasłony dymne. Najwspanialsza z istniejących „rekonstrukcja“ Natury — piszą dziennikarze.
Jeszcze półtora roku temu „sztuczna promieniotwórczość“, odkryta przez p. Curie-Joliot i jej męża, była dla wielu jakąś sprawą laboratoryjną, specjalną, akademicką. New York i tamtejszy uniwersytet gości teraz w swych murach głośnego fizyka, Fermiego. Odfotografowano go natychmiast ze sporą kulą parafinową, większą od niejednej dyni i zmuszono do kilku wywiadów prasowych. Dynia ma prawdopodobnie wyobrażać atom, dzisiejszy, bardzo już skomplikowany atom, z jego elektronami dodatnimi, ujemnymi, neutronami, „neutrinami“. Fermi należy do mistrzów-„alchemików“ współczesnych, odkrył czy „przefasonował“ ze czterdzieści pierwiastków, rozbija jądra, tworzy z niewidzialnych odłamków nowe, niebywałe, własne „formy materii“. Ale dziennikarzom zwrócił przede wszystkim uwagę na to, że te jeszcze wczoraj tylko dla fizyków i teoretyków ważne kunsztyki i rewelacje znajdą lada dzień albo już znalazły zastosowanie w medycynie. Prof. Lawrence z Kalifornii zbudował przecież potężny aparat, który wypluwa dziesięć milionów „neutronów“ na sekundę, te neutrony znowu największy zamęt wywołują w drobinach, zawierających wodór, a zatem w związkach organicznych. Nie ulega kwestii, że mocne potoki neutronów przydadzą się w klinikach i pracowniach biologicznych bardziej może, niż dawniej promienie Roentgena. Będą niszczyły w organizmach nowotwory złośliwe, będą zabijały bakterie chorobotwórcze, będą niechybnie tworzyły w przyrodzie żywej nowe „warianty genetyczne“, nowe, nieznane odmiany zwierząt i roślin.
Zachęceni różnymi sukcesami przyrodnicy usiłują w ostatnich czasach rozstrzygać bardzo wielkie kwestie na niedużych stołach pracowni doświadczalnej. W Moskwie powstało — jak piszą — „laboratorium klimatyczne“. Przez salę biegną długie rury, w których można — aparatami — wywoływać zamiecie, tęgie mrozy, wichry, śnieżyce i oglądać to wszystko spokojnie przez boczne okienko. Już dziś — jak twierdzi prof. Bastiamow, dyrektor pracowni — można wyciągnąć niektóre bardzo praktyczne wnioski z tych obserwacyj. Jak stawiać bariery ochronne obok plantów kolejowych, jak najlepiej zabezpieczyć tory i szyny przed groźną zawieją śnieżną, jak się zachowują smary w strefach gorących i zimnych, jak działa mróz suchy na ziarno i jak powłoka lodowa, jaki materiał odzieżowy jest najwłaściwszy w klimacie wilgotnym, parnym, gorącym, wietrznym? Przyrządy wytwarzają w rurach dowolną pogodę i beznamiętne instrumenty fizyczne — nie zainteresowane osobiście — podają rezultaty, najczęściej od razu w cyfrach.
Walkę z klimatem podjęli w Rosji jeszcze inni spokojni ludzie, botanicy. Powstała już widać jakaś odrębna szkoła naukowa na wschodzie Europy, bo w sprawozdaniach pism amerykańskich znajdujemy coraz częściej nowe słowa, terminy techniczne, wyprowadzone najwidoczniej z wyrazów słowiańskich. Prof. Lisenko (Lyssenko) obmyślił metodę preparowania ziarna pod zasiew i ta metoda nazywa się z kiepska po angielsku — „yarovisation“ (od słowa jary — wiosenny, tegoroczny). Pilne studia nad roślinami pożytecznymi wykazały, że pszenica np. musi w swym niedługim życiu otrzymać pewną odmierzoną porcję światła, ciepła, że przechodzi przez stadium, w którym musi mieć niską temperaturę i przez fazę „świetlną“, w której znów określona długość dnia jest niezbędna. Uczony botanik tak już umie postępować z ziarnami i kiełkami, że skraca prawie dowolnie okresy rozwoju, przemienia oziminy na zboża jare, przyśpiesza dojrzewanie, ucieka w porę przed suszą, przedłuża lato, walczy z zimą — robi eksperymenty na 2 milionach hektarów ziemi i Rosja ma dzięki jego pomysłom zyskać jeszcze w tym roku kilka tysięcy ton zboża. W Ameryce zajął się jego ciekawą metodą departament rolnictwa (Bureau of Plant Industry).
Na horyzontach naukowych z najmniejszej, niepozornej chmurki powstaje nieraz ulewa błogosławiona i trudno czasom odszukać w tłoku ten drobny fakcik, od którego się zacznie jutro-pojutrze nowa era w dziejach. Wybitny chemik, dr.  Robert R. Wiliams, dyrektor oddziału w telefonicznych laboratoriach Bella, od lat dwudziestu sześciu poświęcał wszystkie wolne chwile witaminie B. To ta nieuchwytna prawie domieszka do potraw, której brak wywołać może groźną chorobę beriberi. Skład chemiczny owej przyprawy ustalono powoli, ale znać skład chemiczny to wiedzieć, z jakiej kupy cegieł dom się składa. Zbudować molekułę — to dopiero zadanie godne chemika. Dr. Williams dwadzieścia sześć lat pracował nad syntezą — trzeba było łączyć i kojarzyć w retortach substancje o przeraźliwie długich nazwach, trzeba było tańczyć na najwyższych, najbardziej stromych szczytach nowoczesnej wiedzy organicznej. „Surowce“, użyte w doświadczeniu decydującym budzą lekki dreszcz grozy: glikol etylenowy, kwas pruski, kwas octowy, kwas mrówkowy (mrówczan sodowy)... I wreszcie — udało się! Witaminę B, możemy od dziś fabrykować w dowolnych ilościach z materiałów dostępnych — „nasz produkt końcowy jest ścisłą kopią i duplikatem tego, który natura tak kunsztownie zbudowała...“
Ale ta witamina — chociaż przez całe wieki nikt o jej istnieniu nie wiedział — grała wielką, doniosłą rolę w dziejach krajów, decydowała o wynikach bitew. Czasem tam, gdzie jej brakło, wybuchały niepojęte epidemie, szerzyły się niezrozumiałe zaburzenia w systemach nerwowych. Substancja B, (dwanaście atomów węgla + osiemnaście wodoru + cztery azotu + itd.) ma jakiś wyraźny wpływ na unerwienie ludzkie...
A może to już wreszcie to? Może idąc śladami cierpliwego d-ra Williamsa znajdziemy odtrutkę i nauczymy się ją produkować wiadrami? Może wyciągniemy z kwasu pruskiego i kwasu mrówkowego środek na „kwasy międzyludzkie“?
Może nam brak po prostu jakiegoś Pi w psychice i dlatego wariujemy?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.