Zemsta za zemstę/Tom trzeci/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom trzeci
Część druga
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA[1].

Panna de Terrys

I.

— Liczę na ciebie — odpowiedział Leopold na to zapewnienie Jarrelonge’a — a teraz pomówmy o interesach...
Wyjąwszy z kieszeni kamizelki kwit na bagaż, który mu Renata oddała i podając go towarzyszowi rzekł:
— Weź to...
— Cóż to jest?
— Widzisz przecie...
— Kwit na bagaż?...
— Tak jest, na bagaż małej... — Walizka znajdująca się na składzie... — zapisana w Maison-Rouge, pamiętaj... — jutro rano pójdziesz po jéj odbiór...
— Rozumiem... rzekł Jarrelonge biorąc papier.
— Pamiętaj przebrać się i ucharakteryzować, abyś nie mógł być poznanym.
Ja, mein herr... Czy to wszystko?... Niema innego polecenia?
— Przyniesiesz tutaj walizę... — Trzeba zobaczyć co jest wewnątrz.
— Dobrze...
— A teraz dobranoc... idź spać.
— Dobranoc.
Jarrelonge zapalił świecę i odszedł.
Leopold zostawszy sam przejrzał przedmioty zabrane z kieszeni Renaty.
Przedmioty te stanowiły: para rękawiczek, mały futeralik z kości słoniowej ze srebrnym naparstkiem i nożyczkami, kluczyk od walizy i list który nam jest znany.
— Musiała mieć przy sobie portmonetkę — rzekł sam do siebie... — W pośpiechu zapomniałem o niej... szkoda... ale koniec końcem nie wiele mi na tem zależy...
Schował list i resztę przedmiotów do szuflady gdzie także włożył swój pugilares i z kolei udał się na spoczynek.
Paskal Lantier przepędził wieczór okropny.
O północy zamknął się w swoim pokoju sypialnym i rzucił na łóżko, spodziewając się trochę zasnąć.
Sen nie przychodził, odpędzany przez nieprzerwany niepokój.
Nędznika nie przerażała myśl o spełnieniu szkaradnej zbrodni...
Myślał tylko o tem, czy się ją uda czy nie uda dokonać.
Odmówiwszy osobistego udziału w przyprowadzeniu do skutku projektów swego wspólnika, żałował tego postanowienia mówiąc, że gdyby był przy Valcie, jako czynny świadek spełnionych faktów, dręczące go obawy nie istniałyby dla niego; — wiedziałby już, czy Renata przybyła do Paryża aby wpaść w zastawione sidła i czy obecnie spadkobierczyni Roberta Vallerand nie należało się już obawiać.
Ta gorączkowa bezsenność ciągnęła się aż do świtu...
Wstał z łóżka, lecz rozdrażnienie jego nerwów i umysłu, zamiast się uspokoić, jeszcze się zwiększyło.
Wskazowki zegara zdawały się posuwać z powolnością, będącą złym znakiem. — W miarę jak upływały minuty, coraz więcej utrwalał się w przekonaniu, że się dowie o zniszczeniu swoich nadziei.
O dziewiątej jeszcze nie wyszedł ze swego pokoju, po którym chodził wzdłuż i w poprzek jak dziki zwierz w klatce.
W tem dzwonek brzęknął, krótko, niejako rozkazująco, gdyż nie podejmujemy się utrzymywać, aby dzwonek nie miał swego odróżniającego się dźwięku.
Paskal zadrżał.
Miał zejść, gdy ktoś zlekka zapukał do drzwi.
— Proszę... — zawołał.
Potem ujrzawszy swego służącego, dodał:
— Czego chcesz?
— Proszę pana, ktoś przyszedł i chce się z panem rozmówić.
— Kto taki? — zapytał przedsiębiorca niespokojnie, jak gdyby się już obawiał sług sprawiedliwości...
— Jakiś pan dobrze ubrany.
— Czy on ta już był kiedy?
— Nigdy go nie widziałem.
— Czy powiedział jak się nazywa?
— Nie pytałem go o to... odpowiedział że pan go nie zna, lecz że przychodzi z ważną wiadomością.
— Dobrze, zaraz idę.
Przedsiębierca zeszedł na dół i ujrzał się w obec Leopoldą ubranego starannie tak samo jak wczoraj, co mu dawało minę wyższego urzędnika.
Dwaj mężczyźni zamienili się ceremonialnym ukłonem.
Paskal wyjmując klucz z kieszeni, otworzył drzwi gabinetu i wprowadził doń nieznajomego.
— Czyś mnie pan poznał? — zapytał zbiegły więzień, skoro tylko drzwi zostały zamknięte.
— Od pierwszego spojrzenia, pomimo twego przebrania!... — Czekałem na ciebie z niecierpliwością... — Mów prędzej.
— Mam ci tylko powiedzieć dwa słowa:
— Jakie
— Interes skończony!...
— Nie żyje!... szepnął Paskal trochę bledniejąc...
— I uncyi nie ważyła!
— Zatem już koniec wszystkiemu?
— O! nie... — Wykonaliśmy dopiero jedną połowę programu... — Teraz idzie o wykonanie drugiej... daleko ważniejszej.
— Chcesz mówić o Urszuli Sollier?
— Właśnie... — Powiernica daleko jest niebezpieczniejsza niż Renata, gdyż posiada ów sławny list napisany przez Roberta Vallerand, który chętniebym nazwał kluczem do spadku... — Potrzeba działać prędko, a szczególniej zręcznie. — W obecnej chwili pani Urszula zapewne spostrzegła w Maison-Rouge ucieczkę panny Renaty i musi krzyczeć jak perliczka, wołając jej na wszystkie strony. Trzeba kuć żelazo — póki gorące.
— Cóżeś postanowił?
— Bardzo wiele i zapewniam cię, nie bardzo łatwego do wykonania... — Gospodyni leży w łóżku, jak panu wiadomo, stłukłszy nogę... — Trzeba, aby bez względu na to stłuczenie przyjechała do Paryża a doktór przy mnie powiedział, że najmniejszy ruch będzie dla niej niebezpiecznym.
— Czy znajdziesz sposób, aby bez względu na to, odważyła się narażać na niebezpieczeństwo?
— To się rozumie, tylko że pani Urszula to nie ośmnastoletnie dziewczę, nie pensyonarka bez do świadczenia, którą można zwieść listem, a szczególniej bezimiennym... — Musimy grać na pewno ze wszystkiemi atutami w ręku... — Jeżeli Urszula przez minutę tylko będzie miała podejrzenie, wszystko licho weźmie! — Nic z tego nie będzie!
— Do djabła!
— Powiedziałem ci to, że to rzecz trudna...
— Jednakże, masz jakiś, pomysł?
— Pomysł marnoto prawda... Mam zamiar użyć sposobu, którego skutek wydoje mi się pewnym, ale koniecznie musisz mi pan dopomódz...
— Ja!
— Jak? — zawołał Paskal z rodzącą się niespokojnością.
— Wystaw sobie, kochany panie Lantier, że zanim wszedłem z tobą w interes, sądziłem, że mi wypada zasięgnąć o panu pewnych wiadomości... — Człowiek lubi wiedzieć z kim i dla kogo pracuje, czy nie tak?
— Zapewne... — odparł przedsiębierca z przymuszonym uśmiechem, — i cóż wynikło z tego śledztwa?...
— Wiadomości najkorzystniejsze... — Dowiedziałem się naprzykład, żeś się pan dawniej bardzo zajmował chemią...
— To prawda.
— I to jest rzecz ważna! — Powiedziano mi także, że za młodych lat posiadałeś pan szczególny talent do naśladowania cudzego, pisma.
— Paskal zarumienił się a po tem zbladł.

— O! co się tycze tego... — zaczął.
— Nie zapieraj się przez skromność!... — przerwał Leopold. — Ja jestem, pewny tego co mówię... — Nawet mi przytaczano fakt, dowodzący twojej, rzadkiej zdolności kaligraficznej... O! grzeszek bez następstw!... pewien rewers na pięćset franków napisany przez twego ojca, podpisany przez niego i przedstawiony do wymiany u jego bankiera, który z uprzejmością wypłacił pieniądze... — Dopiero w terminie pański ojciec pewnym będąc, że w owym dniu nie podpisał żadnego rewersu, spostrzegł podstęp, ale strzegł się oskarżać pomysłowego autora...
Przedsiębierca siedział przygnębiony.
— Ale któż ci to powiedział? — wyjąkał.
— — Wszystko jedno kto mi opowiedział, — przerwał były więzień. — Główną jest rzeczą że fakt istnieje i jest — prawdziwy... — Mówiąc między nami, ponieważ od owego czasu dużo upłynęło wody, możesz twierdzić że ja czynię przypuszczenia.
— Ja tak utrzymuję... — szepnął Lantier.
— Czy zawsze pan posiadasz talent naśladowania, którym ja, z wielkiem zmartwieniem, nie jestem obdarzony?
— Zawsze.
— Potrafisz naśladować podpis?
— Jakiby nie był... Najtrudniejsze zakręty są dla mnie igraszką.
— Jest to rzecz bardzo użyteczna w interesach. A pismo?...
— Tem bardziej...
— Czy znasz jako chemik płyn, którymby można wy wabić dwa lub trzy wiersze pisma bez uszkodzenia papieru?
— Znam.
— I potem można pisać w tem miejscu, gdzie się znajdowało stare pismo?
— Jak najlepiej.
Leopold zatarł ręce.
— No! — zawołał — to trzymamy Urszulę Sollier!
— Cóż myślisz przedsięwziąć?
— Nie mam czasu aby ci to teraz tłomaczyć... czekaj tu mnie niedługo, za dwie godziny będę cię potrzebował. — Przygotuj preparata chemiczne...
— Czy się nie boisz, aby twoje odwiedziny, jeżeli będą zbyt częste, nie zostały zauważane?
— Dla czegóż, u djabła, miałyby być zauważane? — Przyjmujesz różnych ludzi... — Ja mogę być majstrem ciesielskim, handlarzem drzewa, żelaza, właścicielem kopalń, albo kim bądź innym?... — Nie bądźże bojaźliwym tchórzem?... — Odchodzę... Do widzenia...
I Leopold wyszedł odprowadzony przez Paskala aż do drzwi wiodących na ulicę.

II.

Zamiast powrócić na ulicę Tocanier, zbieg z więzienia w Troyes puścił się ulicą la Roquette i udał na bulwar Woltera.
Tam zjadł śniadanie w małej restauracyjce, zapalił cygaro i idąc zawsze pieszo (gdyż po ośmnastu latach zamknięcia długie piesze przechadzki wydawały mu się rozkosznemi), — poszedł wielkiemi bulwarami i ulicą Opery na ulicę Piramid, na której zatrzymał się przed pięknym nowym domem, oznaczonym numerem ośmnastym.
W tym domu znajdowała się i jeszcze znajduje kancelarya pana Emila Augny, notaryusza bardzo szanowanego.
W przedsionku drukowane ogłoszenia pomieszczone za kratkami, zapowiadały o sprzedażach różnych nieruchomości bądź przez licytacyę, bądź z wolnej ręki.
Leopold wszedł do przedsionka, wydobył z kieszeni książeczkę notatkową z ołówkiem i zaczął kolejno przeglądać ogłoszenia.
— Mam! — zawołał nareszcie, zatrzymując się przy jednem z nich, które tak brzmiało.
Do sprzedania posiadłość przyjemna i korzystna w Doissy-Saint-Leger. Park rozległości ośm hektarów. Ogród warzywny, łąka, lasek, pole uprawne.
Pragnący obejrzeć zechce się zgłosić do. odźwiernego z piśmiennem upoważnieniem-notaryusza p. Emila Ąuguy i t. d.“
Mniemany Valta zrobił parę notatek, włożył książeczkę do kieszeni, a potem zwracając się do odźwiernego zapytał:
— Gdzie kancelarya?
— Na pierwszem piętrze, proszę pana.
Leopold wszedł na schody i minąwszy przedpokój ujrzał się w dużym pokoju, gdzie kilku młodych ludzi, siedzących przy biórkach, zajętych było piśmienną pracą.
Jeden z nich, siedzący najbliżej drzwi, przyjął go zapytaniem:
— Co pan sobie życzy?
— Chciałbym się widzieć z panem Auguy.
— Racz się pan udać do starszego dependenta... — odparł młody człowiek wskazując drzwi boczne.
Były więzień wszedł do wskazanego mu gabinetu.
Starszy dependent mocno zajęty minutami, które przeglądał, usłyszawszy czyjś chód, podniósł głowę zrobił pytającą minę.
Mina, jego wyraźnie mówiła:
— Jaki pana sprowadza interes?
Lantier kłaniając mu się przyzwoicie i grzecznie odpowiedział:
— Mam interes prywatny... — Pragnąłbym się widzieć z panem Auguy.
— Bądź pan łaskaw powiedzieć mi swoje nazwisko — rzekł dependent wstając.
— Nazwisko moje nie jest znane panu notaryuszowi. Przychodzę względem kupna posiadłości.
Starszy dependent wyszedł z gabinetu i udał się do pokoju notaryusza.
Po chwili powrócił.
— Proszę z sobą — rzekł do Leopolda. — Notaryusz czeka na pana.
W parę sekund później krewny Paskala przestępował próg gabinetu pana Auguy i odezwał się w te słowa:
— Pragnąłbym nabyć posiadłość do sprzedaży której jesteś pan upoważnionym...
— Którą?
— Tę w Boissy-Saint-Leger, umeblowaną.
— Bardzo dobrze... — Znasz pan dom i zabudowania?...
— Nie, panie, lecz znam miejscowość... — Podoba mi się ta okolica, a ponieważ zamierzam wyjechać na wieś, chętniebym ją nabył... — Dowiedziałem się z ogłoszeń. Czy dom jest duży?
— Dosyć... — dobrze zbudowany i utrzymany, z meblami, w parku stuletnie drzewa i grunta urodzajne...
— Jaka cena?
— Dwa kroć sto tysięcy franków.
— Prawie tyle chciałem przeznaczyć na to kupno...
— Mogę panu pokazać plany; czy zechcesz pan na nie rzucić okiem?
— Z planów trudnoby mi było osądzić... — Wołałbym pojechać do Boissy-Saint-Leger.
— Spacer prześliczny, proszę pana, — dam panu pozwolenie zwiedzenia, dla stróża...
— Bardzo o to proszę...
Notaryusz wziął blankiet z nagłówkiem litografowanym, umoczył w atramencie pióro i napisał co następuje:
Proszę pokazać szczegółowo posiadłość w Boissy-Saint-Leger, będącą pod pańskim nadzorem osobie, która okaże niniejsze upoważnienie.“
Podpisał, wysuszył pismo za pomocą wałka z bibuły i podał papier Leopoldowi, który patrzał na jego — czynność ze szczególnym uśmiechem. — Oto pozwolenie — rzekł notaryusz; — gdy pan staniesz na miejscu, każdy panu wskaże dom do sprzedania.
— Tysiączne dzięki... — odrzekł Lantier biorąc papier, który złożył i wsunął do swego pugilaresu.
— Czy się pan tam dziś wybiera?
— Za pięć minut wyruszam w drogę...
— Radbym się widzieć z panem po powrocie i dowiedzieć się o pańskiem zdaniu...
— Umyślnie przyjdę, aby je panu wynurzyć...
— Pragnąłbym aby było korzystne...
— A ja jestem przekonany że takiem będzie i że jutro będziemy mogli skończyć interes.
Leopold podniósł się.
Ukłonił się notaryuszowi i wyszedł z kancelaryi.
Ujrzawszy się na chodniku ulicy Piramid, zrobił uradowaną minę.
— Zobaczmy no... — szepnął wyjmując zegarek i spoglądając na cyferblat. — Pierwsza... mówił dalej. — Pierwszą, — właśnie mi tyle czasu zbywa, aby o drugiej być na ulicy Picpus, gdzie mój kuzyn Paskal nie tracąc ani chwili weźmie się do roboty.
Wsiadł do dorożki i przyjechał do przedsiębiorcy na pięć minut przed oznaczonym terminem.
Paskal załatwiwszy w mieście niektóre interesa, powrócił i oczekiwał na mniemanego Valtę.
Uderzony promieniejącym wyrazem jego twarzy zawołał.
— Nie wiem jakie były twoje zamiary, ale bez wahania założyłbym się, że ci się powiodło.
— W istocie, mój drogi, wszystko nam sprzyja! — odparł Leopold. — Gdybym nie był kawalerem, powiedziałbym że mam takie szczęście... jak mąż oszukany. — A teraz weź no się do roboty najłatwiejszej w świecie, a kobieta która nam zawadza, połączy się z tamtą...
— A! — szepnął Paskal — mam coś zrobić?
— Koniecznie.
— Wytłómacz że się! — O cóż idzie?...
— Zaraz ci powiem.
Leopold. wydostał pugilares, wyjął z niego pozwolenie dane przez notaryusza i pokazując je swemu krewnemu — rzekł:
— Trzeba naśladować to pismo...
— Znalazłeś sposób dostania pisma i podpisu notaryusza! — zawołał Paskal osłupiały.
— A no, spodziewam się że zręcznie pomyślane?... — rzekł zbieg z Troyes. — Pomyślno, iż pani Urszula Sollier miała się udać do notaryusza z ulicy Piramid i zaprowadzić do niego Renatę... Gdy ujrzy list tego zacnego urzędnika, list którego treść wkrótce poznasz, ani na chwilę nie będzie się wahała i wpadnie w pułapkę... Nagłówek blankietu i pismo, podpis, będą miały cechę niezaprzeczonej autentyczności... Każdyby się mógł oszukać.
— Jakżeś to dostał?
— Poprostu, poprosiłem... — Pozwolenia zwidzenia sprzedającego się domu nikt nie odmawia. Masz więc pismo i podpis... Zatem do dzieła, gdyż list który wyślemy do pani Sollier będzie długi i trzeba, aby podpis znajdował się na drugiej stronie kartki...
— Paskal Lantier rozmyślał z ponurą miną i zmarszczonemi brwiami.
— O czemże, u djabła, myślisz, mój najdroższy? — rzekł Leopold.
— Myślę, — czy nie dosyć będzie tego — nagłówka drukowanego, aby przekonać Urszulę — i czy koniecznie potrzeba naśladować charakter i podpis notaryusza?
Leopold spojrzał swemu krewnemu w oczy.
— Na honor! — zawołał — możnaby myśleć, że się boisz!
— Przecież jest się czego bać... — Doprawdy! Wszak to fałszerstwo.
— Zapewne że fałszerstwo, ale w porównaniu z tem com ja zrobił i co mam zrobić robota, jaką ci narzucam jest drobnostką, mój najlepszy przyjacielu, prawdziwą drobnostką!... Ale tu nie ma co rezonować i spierać się, lecz trzeba działać... List musi być podpisany przez notaryusza i to tak dobrz, aby nikt, nawet on sam, nie mógł się wyprzeć podpisu...
— Do czegóż to posłuży?
— Jeszcze zarzuty!
— Są one sprawiedliwe.
— Raczej nierozsądne!
— Dowiedź mi tego.
— Do kroćset! — natychmiast! Pomyśl, że Urszula Sollier może znać pismo i podpis pana Auguy.
— To jest niepodobnem do prawdy.
— Przeciwnie... Notaryusz musiał często prowadzić korespondencję z Robertem Vallerand, który mu powierzył ważny depozyt... Otóż Robert pełen zaufania do pani Urszuli, bardzo łatwo mógł jej komunikować całą korespondencyę... A nawet, zastanowiwszy się nad tem, uważam za prawdopodobne, jeżeli nie pewne, że to czynił. Przekonałżeś się, że mam słuszność i że trzeba to robić, jak ja ci mówię?
— A więc, mówiąc otwarcie, tak...
— Brawo! — Zatem do roboty!... Uprzedzam cię, że ta będzie nie mała. — Czyś przygotował potrzebne preparaty?
— Przygotowałem, ale wywabienie pisma i wysuszenie papieru, — nie licząc wyrozumowanego zbadania pisma i pierwszych prób, — wymagać będzie przynajmniej czterech godzin...
— A więc, o szóstej przyjdę tu z brulionem listu, jaki będziesz miał do napisania...
— Przychodź, będę gotów...

III.

Leopold opuścił entreprenera i wrócił na ulicę Tocanier.
Zastał tam Jarrelonge’a.
Uwolniony więzień powrócił z dworca kolei wschodniej, gdzie w zamian za kwit Renaty odebrał walizę znajdującą się na składzie.
— Czy ci bez kwestyi oddano bagaż? — zapytał były więzień swego wspólnika.
— Bez najmniejszej — odpowiedział Jarrelonge. Zażądano dwudziestu centymów i koniec...
— Dobrze... zajrzyjmy co tam jest wewnątrz.
Zamek był zamknięty na dwa spusty, lecz wiemy że Leopold przetrząsając kieszenie dziewczęcia, znalazł kluczyk.
Otworzył walizę.
Było w niej tylko trochę bielizny i ubrania.
— Jakto! kosztowności nie ma! — zawołał Jarrelonge z widocznym zawodem.
— A cóżbyśmy z niemi zrobili gdyby i były? — zapytał Leopold wzruszając ramionami.
— No, sprzedalibyśmy.
— Nigdy, w życiu! — Tym sposobem ludzie się łapią! Kosztowności są dowodami oskarżającymi.
Plądrując po walizie, Leopold znalazł kilka listów.
Przeczytał je, uznał za nic nieznaczące i wrzucił w ogień.
Przegląd trwający nie dłużej niż dziesięć minut został ukończony.
— Co zrobimy z gałganami? — zapytał Jarrelonge.
— Spalimy je tak jak papiery...
— Szkoda... możnaby tem uszczęśliwić jaką ładną dziewczynę...
— Znasz ty jakiego pewnego passera?
— Znam, anioł nie człowiek... wzór passerów.
— No, to ci daruję walizę z tem wszystkiem co w niej jest, możesz tem rozporządzać jak ci się podoba...
— Zuch jesteś!...
Jarrelonge wpakował wszystkie przedmioty pomięte w walizę i wyniósł do drugiego pokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Natychmiast po odejściu Leopolda, przedsiębiorca, zadzwonił na swego służącego i nie kazał mu nikogo bez wyjątku wpuszczać aż do szóstej godziny.
Miał robotę, jak mówił, i nie chciał aby mu przeszkadzano.
Wydawszy ten rozkaz, Paskal zamknął się w swoim pokoju i zdjął obraz wiszący na ścianie, który zasłaniał drzwiczki od skrytki.
Za otwarciem tych drzwiczek można było zobaczyć na półkach szafki słoiki, pędzle różnej wielkości, moździerzyk szklanny z tłuczkiem, flaszeczki z różnokolorowemi płynami i mnóstwo innych przedmiotów, których wyliczanie byłoby za długie.
Przedsiębierca wyjął kilka tych przed miotów, oraz zeszyt, którego arkusze składały się z żółtawego papieru i położył to wszystko przy kominku na stole.
To uczyniwszy, Paskal powrócił do szafki, wyjął z niej rądelek miedziany błyszczący jak złoto, wlał do niego bezbarwny płyn z jednej flaszki ze szkła białego i trzy łyżeczki zielonawego płynu, zawartego w drugiej flaszeczce.
Zanurzył w płynie stustopniowy ciepłomierz, postawił rądelek na ogniu i usiadł pochylony nad nim, nie spuszczając oka z termometru.
Ogień z węgli kamiennych palił się bardzo silnie.
Po kilku minutach woda przed zawrzaniem zaczęła się poruszać.
Termometr wskazywał sześćdziesiąt stopni.
Paskal zdjął rądelek, w którym się gotował ten szczególny preparat, poczem wyjął z małego słoiczka za pomocą łopatki z kości słoniowej trochę proszku matowo-białego i wrzucił go w płyn prawie wrzący.
Ukończywszy tę robotę, przedsiębierca na chwilę odstawił na stronę preparat chemiczny, który przygotował.
Usiadł przy biórku, wziął pismo notaryusza pozostawione mu przez Leopolda i blizko na dziesięć minut pogrążył się w przyglądaniu charakterowi notaryusza, badając każdą literę, każdy strych, każdy zakręt.
Ukończywszy tę wstępną robotę, rozłożył przed sobą arkusz białego papieru, wziął pióro i zaczął kopiować dosłownie pismo i podpis, które miał przed oczyma.
Ukończywszy, potrząsnął głową z niezadowoloną miną.
Nie kontent był z pierwszej próby.
Ręka była nieśmiała i dzieło fałszerstwa zdradzało się przez nie pewność pisma.
Zaczął na nowo.
Rezultat następnej próby był daleko lepszy, lecz Paskal nie należał do tych ludzi, co poprzestają na rzeczy niezupełnie dokładnej. Pragnął on najzupełniejszej doskonałości, a tę osiągnął, zrobiwszy jeszcze dwie próby, z których ostatnia była tak dokładna, że gdyby notaryuszowi pokazano te dwa pisma, to nie mógłby powiedzieć z pewnością: to ją pisałem, a to jest fałszywe.
Paskal zachował ostatnią próbę, spalił inne, włożył oryginalne pismo do szklannego naczynia i spojrzał na ciepłomierz zanurzony w płynie i spadający gwałtownie..
Z sześćdziesięciu stopni temperatura płynu zniżyła się na dwadzieścia pięć.
Lantier czekał.
Gdy termometr wskazywał tylko dwadzieścia stopni, przedsiębierca wylał płyn z rądelka do naczynia szklannego, na list podpisany przez notaryusza z ulicy Piradmid.
Po upływie pięciu minut pismo zżółkło, zbladło / i Wreszcie zupełnie znikło...
Tylko nagłówek, drukowany tłustą farbą drukarską, nie uległ żadnej zmianie.
Wtedy Paskal wyjął blankiet zupełnie czysty, położył go na zżółkłym, bibulastym arkuszu i włożył w prasę aby go wysuszyć i wyrównać.
Następnie kilkakrotnie przeciągnął po nim małym stalowym walcem dowcipnie urządzonym i papier wyglądał tak, jak gdyby nigdy nie był używany.
— No, — rzekł Paskal z uśmiechem — Valta może przyjść. — Zobaczy żem czasu na darmo nie stracił...
Ustawił porządnie wszystkie przedmioty w szafce, której drzwi zamknął, powiesił obraz w tem samem miejscu, zajrzał do rysowników którzy pracowali do szóstej wieczorem, i wracając odwołał wydany rozkaz co do niewpuszczania nikogo.
Były więzień pilnował się bardzo terminu.
— Podług mnie, możnaby regulować wystrzał armatni w Palais-Royall — myślał sobie.
W chwili gdy wchodził do domu przy ulicy Picpus, dało się słyszeć pierwsze uderzenie.
Przedsiębiorca czekał na niego niecierpliwie i kazał go natychmiast wprowadzić.
Obadwaj znowu się zamknęli.
— No? — zapytał fałszywy Valta.
Za całą odpowiedź Paskal pokazał mu kopię karty wydanej przez notaryusza.
Leopold zrobił wielkie oczy.
— Doskonale! — zawołał przyjrzawszy się jej uważnie. — Na honor dziwi mię to, że będąc obdarzony tak cudownym talentem, nie masz jakich dziesięciu lub dwunastu milionów...
Przedsiębierca w milczeniu wzruszył ramionami.
Bandyta mówił dalej.
— A papier z którego trzeba było wywabić?
— Oto jest — rzekł Paskal podając mu blankiet.
— Nie do uwierzenia! — trudne do pójścia! — zadziwiające! — Białość słoniowej kości i połysk, jak gdyby nowy! — Czyś pewny że się nie będzie zalewać?
— Najzupełniej.
— Winszuję ci, mój drogi!... Jesteś bardzo zręczny! — A teraz, jeśli pozwolisz, zajmij my się zredagowaniem...
— Jestem gotów.
— Czy znasz dokładnie charakter notaryusza?
— Jak swój własny.
— To siadaj, będę ci dyktował...
Paskal usiadł przy biórku, wziął pióro, położył przed sobą blankiet notaryusza i czekał.
Leopold wyjął z kieszeni brulion listu długo obmyśliwany i sumiennie wypracowany — dowodem czego były liczne poprawki.
Czytał głośno i powoli, a przedsiębiorca pisał:

„Pani!

„Śpieszę z zawiadomieniem i usunięciem niepokoju, który panią zapewne dręczy.
„Niech umysł pani nie błąka się w próżnych i bolesnych przypuszczeniach co do panny Renaty.
„Wychowanka twoja, która w skutek złej rady opuściła Hotel Kolejowy gdzie panią wstrzymuje wypadek, jest u mnie.
„Panienka ta przybyła do mojej kancelaryi w celu wybadania mnie, a szczególniej powiadomienia, że pani posiadasz list pisany przez naszego kochanego zmarłego, od którego zależy cała jej przyszłość.
„Ze łzami opowiadała mi o tajemnicy otaczajcej jej życie.
„Obowiązkiem moim jest zatrzymać pannę Renatę u siebie, dopóki pani nie wytłómaczysz mi jej kroku i słów twoich.
„Wiem żeś pani cierpiąca, ale cierpienie trzeba przezwyciężyć i przybyć niezwłocznie do Paryża dla doręczenia mi wspomnianego listu.
„Wysyłam człowieka pewnego, który doręczy pani niniejsze pismo i przywiezie cię do mnie. Owczy on panią wszelkiemi względy i staraniami. Powierz mu się jakby mnie samemu, albo jak gdybyś się powierzyła nieodżałowanemu Robertowi...
„Zbiegłe dziecię poznało swą winę; łzy są dowodem jej żalu, — prosi mnie abym jej wyjednał twoje przebaczenie, którego jej pani nie odmówisz.
„Tylko bez zwłoki, proszę panią. — Interesu dziewczęcia, która ci oddano w opiekę, wymagają, twojego niezwłocznego przyjazdu...
„Zresztą, oddawca obznajmi panią z memi ostatecznemi instrukcyami...
Przed napisaniem tego zdania Paskal zatrzymał się:

IV.

— Czemuż nie kończysz? — zapytał Leopold.
Przedsiębiorca odpowiedział pytaniem:.
Oddawca? — rzekł —któż nim będzie?
Były więzień roześmiał się i rzekł:
— Czy się przypadkiem nie boisz, abym ciebie w© wysłał da Maison-Rouge?
— Ja nie wiem co ty myślisz.
— Nie przyszło mi głowy coś podobnego,.. — zatem bądź spokojny i bierz się do pióra.
Leopold dokończył dyktowania w te słowa:„
Kuracyi swojej dokończysz pani u mnie w Paryżu, gdzie cię otoczę staraniami dobrego doktora — i panny Renaty.
„Załączając wyrazy szacunku i poważania, zostaję i t. d.

„Emil Auguy,
„18. ulica Piramid...“

List był skończony.
Leopold wziął go i porównał pismo z charakterem naśladowanym z pozwolenia zwidzenia domu.
Charaktery były zupełnie jednakowe.
— Dobrze! — rzekł. — Sam notaryusz by się zwiódł i pomyślał, że napisał ten list podczas snu lunatycznego«... — Nim upłynie dwadzieścia cztery godzin, ów sławny list Roberta Vallerand będzie w naszych rękach i czy go użyjemy, czy też po przeczytaniu zniszczymy, spadek nas nie minie!...
— Czy zakopertować? — rzekł Paskal.
— Tak, w kopertę, któraby wyglądała niby urzędowa. — Adres?
Pani Urszula Sollier, Hotel Kolejowy, w Maison-Rouge.“
Paskal po napisaniu zakleił kopertę gummą.
Leopold wziął ją od niego.
— Doskonale! — rzekł — a teraz zmykam...
— Kiedyż się zobaczymy?
— Niedługo.
— Pamiętaj, że czekam niecierpliwie...
— Uspokoję cię, jak będę mógł najprędzej.
Przedsiębiorca odprowadził swego wspólnika aż do drzwi wchodowych.
Leopold spiesznie powrócił na ulicę Tocanier, gdzie Jarrelonge zajęty kuchnią czekał na niego.
Uwolniony więzień był uniwersalnym.
Po odbyciu praktyki u ojca stangreta, uczył się u stryja kucharza i dosyć zręcznie przygotowywał niewykwintny posiłek.
— Jak tam z obiadem? — rzekł Leopold.
— Pociecho mego serca, niedługo!... Podczas gdy ty zejdziesz do piwnicy, ja nakryję i podam. — Zrobiłem potrawkę cielęcą, po której sobie palce obliżesz... Przy tem zupa cebulowa z serem, kotlety wieprzowe z korniszonami, smażona ryba, ser i jabłka kanadyjskie... Widzisz, jak ja pamiętam o tobie!...
— Oddaję ci sprawiedliwość... Po obiedzie pomówimy o interesach.
— Czy będzie co do roboty?
— Tak... Ale nie przypal potrawki — rzekł Leopold śmiejąc się — i pośpieszaj...
W pięć minut wspólnicy zasiedli do uczty przygotowanej przez Jarrelonge’a, która nie pozostawiała, nic do życzenia.
Leopold w liście przypisanym notaryuszowi nie przesadził mówiąc o niepokoju, którego pani Sollier była ofiarą.
Renata zaczekała aby opuścić Hotel Kolejowy, aż Urszula będzie pogrążona w śnie głębokim, — o czem czytelnicy pewno pamiętają.
Wzruszenia jakich biedna kobieta doznała i usiłowania zwalczenia choroby trzymającej ją w łóżku, doskonalę pomogły Renacie.
Widzieliśmy jak dziewczę opuściło swoją uśpioną towarzyszkę.
Urszula przebudziła się w nocy.
Nie mogła się domyśleć, że w pokoju Renaty nie było nikogo.
Z łóżka rzuciła okiem na drzwi.
Te były ciągle otwarte.
— Śpi... — rzekła gospodyni Roberta — sen uspokoi jej wzruszenie... Noc przynosi radę i spodziewam się że jutro będzie rozsądniejsza... Zresztą oświadczę doktorowi, że bądź co bądź, i choćby nie wiem co złego miało dla mnie nastąpić, zawiozę jutro Renatę do Paryża.
Po powzięciu tego postanowienia, Urszula zasnęła snem głębokim.
Gdy otworzyła oczy, oddawna już był dzień jasny.
Spojrzała na zegar.
Wskazówki wskazywały dziewiątą.
Pani Sollier po cichu zawołała na Renatę.
Naturalnie nie odebrała żadnej odpowiedzi.
Przypuszczając że zbyt cicho wołała, odezwała się znowu lecz głośniej, a widząc że w sąsiednim pokoju panuje milczenie, rzekła sama do siebie:
— Biedne dziecię, złamana tak samo tak ja wczorajszą sceną, musiała się późno położyć i nie może się przebudzić.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wejść... — rzekła pani Sollier.
Weszła służąca, aby jak zwykle posprzątać i zarazem przekonać się, jakie wrażenie wywrze ucieczka młodej panienki.
Pewna, że będzie badaną, miała się na ostrożności i zawczasu przygotowywała odpowiedzi.
— Czy pani dobrze spała? — zapytała.
— Dobrze, moje dziecko, dziękuję ci...
— A panna Renata?
— Musi jeszcze spać, bo się jeszcze dziś rano im poruszyła. Nie budź jej.
— Dobrze, pani.
— I obłudna służąca zniżając głos i idąc na palcach, udała się ku sąsiedniemu pokojowi, jak gdyby dla wykonania rozkazu Urszuli.
Nim zamknęła, wsunęła głowę przez drzwi uchylone.
— Ależ panna Renata się nie kładła!... — zawołała. — Pokój jest pusty...
— Pokój pusty! — powtórzyła pani Sollier zaniepokojona.
— Tak jest, proszę pani... a co więcej łóżko. nierozebrane...
Gwałtowne ściśnienie serca zatamowało oddech Urszuli.
— Musisz się mylić... — wyjąkała zaledwie dosłyszanym głosem. — Proszę cię, wejdź do tamtego pokoju.
— W tej chwili.
Dziewczyna śmiejąc się w duszy weszła do obocznego pokoju.
Wkrótce wróciła.
— Nie ma nikogo... — zawołała.
— Nikogo! — powtórzyła Urszula. — I łóżko nie rozebrane!... Co to ma znaczyć?
— Nie wiem proszę pani.
— A kapelusz i futro czy są w pokoju?
— Zobaczę.
Przebiegła pokojówka pragnąc sumiennie odegrać swą rolę, weszła do sąsiedniego pokoju, zabawiła w nim dwie czy trzy minuty i wróciwszy rzekła:
— Ani kapelusza, ani futra, ani walizy...
Urszula odgadła prawdę i jak trup zbladła.
— Nie ma walizy!... — zawołała usiłując kłam zadać rzeczywistości. To niepodobna.
— A jednak tak jest... i gdyby pani mogła wstać toby się pani sama przekonała, że nie jestem ślepa!
— Mój Boże! — mówiła dalej pani Sollier pomięszana. — Nieszczęśliwa wykonała nierozsądne projekta których wykonaniem mi groziła. — Co ona zrobiła? — Dokąd się udała? — Co się z nią stało?
Rozpacz Urszuli, a szczególniej wyraz jej twarzy i wzroku przestraszyły służącą.
Pani Sollier mówiła dalej:
— Oddaliła się! oddaliła! — I na stole lub na kominku nie ma żadnego listu?... ani słówka do mnie?
— Nie wiem... — Czy mam zobaczyć?
— Tak, zobacz!... zobacz!... Proszę cię, zobacz prędko!...
Tym razem dziewczyna w istocie była posłuszna.
Szukała i szperała jak mogła najlepiej.
Urszula z łóżka zawołała:
— Czy nic nie ma?
— Nic... proszę pani... nic!
— Nic! — powtórzyła biedna kobieta w rozpaczy. — Zatem uciekła odemnie!... Opuściła mnie, chorą, cierpiącą... i nawet mi odmówiła jałmużny swego pożegnania... — Czy ona nie ma serca?... I dziś w nocy, podczas mego pierwszego snu, przyprowadziła do skutku ten czyn szalony, postanowiony zapewne po naszej sprzeczce... — Mój Boże!... Mój Boże!... Okrutnie mnie doświadczasz!
Pani Sollier zakrywszy twarz rękami wybuchła, łkaniem.
Służąca zaczęła na seryo żałować, że się przyczyniła do ucieczki Renaty.
Fakt ten z żartobliwego zmienił się w poważny.
Postanowiła więcej niż wprzódy udawać że o niczem nie wie.
Od tego zależała jej służba.
Gospodarz byłby ją pewno za drzwi wyrzucił; powziąwszy wiadomość, że wiedząc o wszystkiem, wzięła zapłatę za milczenie.
Umysł Urszuli napastował tłum pomieszanych myśli.
W pognębieniu umysłowem ciągle powtarzała:
— Dokąd się udała? — Co ona pocznie?
Nagłe spytała:
— Czy nikt nie widział, jak panna Renata wychodziła wczoraj wieczorem lub dziś rano?
— Jeżeli ją kto widział, to mi o tem nic nie wspomniał — odpowiedziała dziewczyna.
— Poproś gospodarza, aby tu do mnie przyszedł.
— Zaraz, proszę pani.
I służąca wyszła z pokoju.

V.

Po upływie kilku minut, wszedł gospodarz hotelu.
— Czego się dowiaduję! — rzekł do Urszuli. — Panienka która była z panią odjechała?
— Tak panie — odparła pani Sollier — i chciałam pana zapytać, czy co nie wiesz o jej odjeździe.
— Zupełnie nic, proszę pani.
— Czy można wyjść z hotelu nie będąc widzianym?...
— Można... — Podróżni wchodzą i wychodzą jak im się podoba... Jednakże może będę mógł pani udzielić użytecznego objaśnienia...
Służąca która weszła z gospodarzem zaczęła drżeć.
— Użytecznego objaśnienia... — powtórzyła pani Sollier. — O! mów pan, mów prędko!
— Wczoraj rano oddałem pannie Renacie, wtedy gdy wracała z apteki, list, który listonosz przyniósł z poczty i który był zaadresowany do jej rąk własnych.
Nic nie może przedstawić osłupienia Urszuli dowiadującej się o rzeczy, która jej się musiała wydawać i w istocie wydawała rzeczą nieprawdopodobną, niemożliwą.
— List przyniesiony z poczty i zaadresowany do własnych rąk Renaty! — wyrzekła z trudnością.
— Tak, pani.
— Zkądże był ten list?
— Z Paryża... — Jestem tego pewny... Spojrzałem na stępel pocztowy.
Pani Sollier wydała głuchy wykrzyk.
Osłupienie jej jeszcze się zwiększyło.
Kto z Paryża mógł pisać do Renaty?
Kto mógł wiedzieć, że się znajdowała w Hotelu Kolejowym w Maison-Rouge.
— I moja wychowanka — mówiła biedna Urszula po chwili — nie wyglądała na zdziwioną, po odebraniu tego listu?
— Przeciwnie, na bardzo zdziwioną... — Nawet nie chciała go wziąść, mówiąc, że to musi być jakaś omyłka i że list pewno był nie do niej... — Na to odpowiedziałem, że ponieważ na kopercie było jej imię, trzeba go otworzyć i dowiedzieć się o treści, a w razie pomyłki list mi zwrócić... Przekonało ją moje dowodzenie i list był widocznie do niej, skoro mi go nie odniosła...
— Co za tajemnica! — zawołała pani Sollier. — To przerażające! — Co się dzieje?
Gospodarz stał w milczeniu, lecz jego mina mówiła wyraźnie:
— Zkądże ja o tem mogę wiedzieć?
Urszula mówiła dalej:
— Może się będzie można dowiedzieć na stacyi o której godzinie w nocy panna Renata odjechała i dokąd.
— Prawda — odpowiedział gospodarz. — Ja sam po to pójdę... Zapytam zawiadowcy, a w razie potrzeby innych urzędników... — Pewno się czegoś dowiemy...
— Ach, panie! jakże panu będę za to wdzięczna...
Gospodarz wyszedł.
Służąca zostawszy w pokoju, w milczeniu zajęła się sprzątaniem.
Urszula płakała.
Duszę jej rozdzierały rozpacz i przestrach, a choroba i osłabienie przykuwały ją do łoża.
Ta zupełna niemoc w chwili, gdy potrzebowała całkowitej wolności działania, wprawiły ją w gwałtowne rozdrażnienie.
Przypominała sobie słowo dane Robertowi Valierand, przyjęte zobowiązanie, którego miała niedotrzymać i bez ustanku, bez wypoczynku zadawała sobie te niepodobne do rozwiązania zapytania:
— Co postanowić?... co czynić?...
Upłynęło trzy kwadranse.
Wszedł gospodarz.
— No i cóż panie? — zapytała żywo Urszula.
— A więc, panna Renata pojechała do Paryża wczoraj o ósmej wieczorem, w wagonie pierwszej klasy... — Zawiadowca stacyi który ją nieraz spotykały poznał ją doskonale.
— Zatem, tu nie ma żadnej pomyłki?...
— Żadnej... — I czy pani się nie domyśla, co mogło być przyczyną tak nagłego postanowienia?
— Nic a nic.
— Może się pani domyśla, do kogo w Paryżu panna Renata się udała.
— Jest to dla mnie zagadką.
— Wszak panna Renata jest małoletnia, nieusamowolniona.
— Tak, panie...
— Czy została pani powierzoną przez osobę mającą nad nią władzę.
— Tak jest, władzę niezaprzeczoną.
— A więc, czy pani chcesz, abym w jej imieniu uprzedził władze, które przyjmy skargę pani i zarządzą potrzebne poszukiwania?...
Usłyszawszy te słowa, Urszula zadrżała.
Prosić o wdanie się władz, to jest powiedzieć wszystko prokuratorowi rzeczypospolitej i komisarzowi policyi, by to to postawić się w konieczności odkrycia tajemnicy urodzenia Renaty, było to zdradzić tajemnicę przysięgi wykonanej Robertowi, jednem słowem było to rozjaśnić ciemności umyślnie gromadzone od lat dziewiętnastu.
Czy podobna uczynić coś podobnego?
— Nie panie, nie... — odpowiedziała żywo pani Sollier. — Nie dawajmy pozorów ważności faktom, które w istocie nie są zbyt ważne... — Proszę pana abyś o tem jak najmniej mówił... — Ucieczka mojej wychowanki jest wynikiem nierozważnego oporu, prawie dziecięcej swawoli... — Główną jest rzeczą, że o honor Renaty wcale się nie obawiam. — Prawda, że się gniewam na swoją wychowankę i nie mogę się uchronić od silnego niepokoju, lecz bez wątpienia odbiorę wiadomość od zbiegłej, która mnie będzie prosiła o przebączenie... Gdyby do mnie przyszedł list lub telegram, proszę pana, bądź łaskaw natychmiast mi go nadesłać.
— Możesz pani na mnie liczyć.
— Z góry dziękuję panu.
Gospodarz wyszedł, a służąca zaofiarowała się zastąpić Renatę przy przewinięciu bandażów na zranionej nodze.
Naturalnie ofiara ta została przyjęta.
Mamyż powiedzieć, że Urszula nie była szczery utrzymując, że niedoznawała żadnego niepokoju pod względem honoru swojej wychowanki?
W głębokiej i przerażającej ciemności która ją otaczała i w zupełnej niemożności uczynienia nawet przypuszczenia, mogącego się dać usprawiedliwić, zarówno drżała o honor Renaty, jak i o jej życie.
Nasuwała się pewność, że sidła zostały zastawione, ale jakie one były? — Przez kogo? — W jakim celu?...
Myśląc o tem wszystkiem Urszula drżała.
— Muszę jechać do Paryża... — mówiła do siebie. — Tam tylko mogę trafić na ślad Renaty... na jakąś wskazówkę, która mną pokieruje... — Jeżeli mi doktór sił nie powróci, dowiodę, że stała wola wszystko zastąpi.
W chwili gdy służąca kończyła opatrunek wszedł doktór.
— Spóźniony opatrunek... — szepnął, — to niezręczność, w chwili wizyty...
Pomrukując w taki sposób zaczął opatrywać nogę.
Nagle z widocznym gniewem zawołał:
— Otóż masz!... — Chodziłaś pani, lub przynajmniej próbowałaś chodzić!
Urszula zaczerwieniła się.
— Prawda, doktorze... — wyjąkała, — prawda, usiłowałam chodzić, i oddałabym życie, gdybym to mogła uczynić, lecz niestety! usiłowanie się nie powiodło... Nie mogłam stąpić chorą nogą...
— Ale pani! powinnaś była wiedzieć, że próba ta będzie nadaremną!... — Następstwa takiej nieroztropności, mogły być straszliwe... — W jednej sekundzie zniszczyłaś skutki czterodniowej kuracji...
— Doktorze, muszę jechać do Paryża... — rzekła Urszula stałym tonem.
— Pani musisz tu pozostać... — odparł doktór sucho.
— Rób co chcesz, kochany doktorze! — odpowiedziała biedna kobieta, zalewając się łzami.
— A, pani, robiłem co mogłem, a pani zepsułaś wszystko! — Nie mogę pozwolić abyś pani wstała z łóżka... Zresztą nie możesz pani... — Mój obowiązek jako lekarza, nakazuje mi przeszkodzić temu, coby mogło twój stan pogorszyć! Będąc chorą, której kuracya mnie jest powierzoną, pani do mnie należysz! Ja odpowiadam przed swojem sumieniem za twoje życie... Ten hotel opuścisz pani dopiero po wyleczeniu i nikt, rozumiesz pani, nikt pani ztąd nie wypuści bez mego formalnego upoważnienia.
— Nawet gdyby szło o czyjeś życie lub honor?
— Tak, nawet w takim razie. Powiedz mi pani kogo masz do opiekowania się, do ocalenia, a jeżeli będzie potrzeba, ja zajmę twoje miejsce.
— Niestety! doktorze — odrzekła chora — jest to niepodobieństwem i nie mogę ci być posłuszną.
— I owszem!... — Próbuj pani choć krok postąpić!... — Tak samo ci się to nie uda dziś rano jak wczorajszego wieczoru.
— Jeżeli nie będę mogła iść, to mnie zaniosą.
— Powtarzam raz jeszcze, że tu pani nikt nie pomoże.
— Czy żeś pan się zmówił na mnie z memi nieprzyjacioły! — zawołała Urszula z rozpaczą.
Doktór nie raczył odpowiedzieć na to nierozsądne oskarżenie. Wzruszył ramionami i dokończył opatrunku, nie odzywając się ani słowa.
Poczem zapisał receptę, którą podał służącej, mówiąc:
— Każ to zrobić, moje dziecko i co godzina zwilżaj bandaż... — co godziną, nie zapomnij...
— Dobrze, panie doktorze.
— Pani, — rzekł doktór zwracając mowę do Urszuli, która łkała nieprzerwanie, — od dziś za cztery dni będziesz mogła chodzić zapewniam cię, ale pod warunkiem, że niepowtórzysz próby, która ci się wczoraj tak niepowiodła...
I wyszedł.
Była ochmistrzyni Roberta Vallerand czuje, że ją ogarnia szaleństwo w bezczynności, mogącej kosztować Renatę honor i życie.
Zaledwie przyjęła trochę posiłku i przez noc całą nie mogła zmrużyć oka.
Jej twarz zmieniona, przygasłe spojrzenie, okazywały niewypowiedziane cierpienie duszy.
Nazajutrz, w chwili nadejścia poczty oczekiwała listu.

Zawiodła ją ta nadzieja, a ten nowy zawód zgnębił ją literalnie.

VI.

Biedna kobieta dostała gwałtownej gorączki i doktór po sprawdzeniu, że skaleczenie nogi pomyślnie się goiło, przestraszył się tą gorączką, której towarzyszyły początki maligny.
Napisał lekarstwo chłodzące, najściślejszą dyetę i odszedł.
Zostawmy Urszulę samą ze służącą, mającą poruczony nad nią nadzór i udajmy się na dworzec kolejowy w Maison-Rouge.
Zegar wskazywał trzecią minut dwanaście.
Pociąg idący z Paryża stanął na minutę.
Z pociągu tego wysiadło tylko czworo podróżnych, dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Jeden z mężczyzn powinien zwrocie naszą baczną uwagę.
Podróżny ten w wieku trudno dającym się określić, miał gęste, prawie białe włosy, chociaż twarz jego, zupełnie ogolona, wydawała się jeszcze młodą.
Na jasno-niebieskim surducie z guzikami mosiężnemi z początkowemi literami, miał on szerokie nieprzemakalne granatowe okrycie. Czerwone wypustki spodni, biały krawat i szeroki galon złoty skórzanego kaszkietu, nadawał mu minę służącego dobrego domu w codziennej liberyi.
Podróżny ten oddając swój bilet oficyaliście, zapytał w dobrej francuzczyznie, chociaż z lekkim akcentom angielskim:
— Czy nie mógłbyś mnie pan objaśnić, gdzie leży Hotel Kolejowy?
— I owszem — odpowiedział oficyalista. — Oto tu? naprzeciwko. Przejdź pan przez plac i zaraz trafisz....
Obcy podziękował, udał się we wskazanym kierunku i wszedł do restauracyi hotelowej.
Gospodarza nie było i zastępowało, go dwóch garsonów.
Był to dzień targowy w Maison-Rouge sąsiędni wieśniacy obsiedli wszystkie prawie stoły.
— Co pan rozkaże? — zapytał jeden z garsonów zbliżając się do nowo-przybyłego.
— Chciąłbym się widzieć ż gospodarzem... — odparł przybyły.
— Z samym gospodarzem?
— Tak.
— Kiedy jest zajęty z budowniczym, co do reparacyj... — Jeżeli pan chcesz się chwilkę zatrzymąć...
— Bardzo mi pilno... Umyślnie przyjechałem z Paryża, aby się z nim zaraz zobaczyć...
— A, otóż się wybornie trafia... nadchodzi.
W istocie, gospodarz ukończywszy naradę wchodził do sali.
— Panie, ten pan się chce z panem widzieć...
Gospodarz ukłonił się.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł — słuchana pana...
— Chciałbym z panem pomówić na osobności... rzekł podróżny.
— Zatem proszę z sobą, jeśli łaska.
Obadwaj weszli do pokoju przyległego do sali, zajętego na kantor.
— Gospodarz podał krzesło, — usiadł sam i zrobił pytającą minę.
— Mój czas jest policzony — zaczął nieznajomy, będę więc zwięzłym... — Wszak prawda, że u pana mieszka dama w pewnym wieku ze skaleczoną nogą, znajdująca się w pańskim hotelu od czasu, gdy wielkie śniegi wstrzymały bieg pociągów?
Gospodarz pomyślał zaraz, że rozmawiający z nim miał zlecenie od zbiegłego dziewczęcia i żywo odpowiedział:
— Tak panie...
— Osoba ta nazywa się pani Urszula?
— Tak panie...
— Pan przybyłeś, aby się z nią zobaczyć?
— Tylko po to przyjechałem.
— Zatem pan pewno przynosisz wiadomości o pannie Renacie?
— Ja wiem, proszę, pana, że tu idzie ó młodą panienkę, ale nie wiem jak jej na imię... — Mój pan dał mi list do pani Urszuli i muszę jej go oddać do rąk własnych.
— Ach! bywajże, kochany panie!... — zawołał gospodarz. — Biedna kobieta jest w rozpaczy i bardzo się martwi... — Pan jej powrócisz spokój, spoczynek, a to jej lepiej pomoże jak recepty wszystkich doktorów — na świecie. Pójdź pan, pójdź prędko!... zaprowadzę pana do niej.
— Służę panu...
Gospodarz podniósł się i wskazywał drogę.
Człowiek z białemi włosami w galonowanym kaszkiecie szedł za nim.
Weszli na pierwsze piętro.
— Oto jest pokój naszej chorej... — rzekł — gospodarz zatrzymując się u jednych drzwi, do których ostrożnie zapukał.
Służąca otworzyła.
Zdawała się pomięszaną ujrzawszy nieznajomego ze swoim panem.
— Czy można? — zapytał ten ostatni zniżonym głosem.
— Pani Urszula zasnęła.
— Obudzimy ją... — rzekł obcy. — Nie będzie żałowała snu przerwanego.
Obadwaj weszli do pokoju.
Służąca się myliła. Urszula nie spała, lecz znajdowała się w najzupełniejszym upadku ducha.
Gospodarz zbliżył się do łóżka.
— Pani... — rzekł — pani Urszulo?
Ochmistrzyni Roberta Valląrand zlekka się poruszyła, ale nie otworzyła oczu.
Gospodarz ujął ją za rękę leżącą na kołdrze i powtórzył wezwanie.
Tym razem powieki chorej się podniosły.
— To ja — mówił dalej gospodarz — i jeżeli pozwalam sobie panią tak nagle budzić, to dla tego, że przynoszę nowiny od panny Renaty...
Imię to wywarło skutek natychmiastowy.
Urszula niby zgalwanizowana usiadła na łóżku i otworzyła nadmiernie oczy.
— Renata... Renata... — szepnęła drżącym głosem — kto mówi o Renacie?
— Ja pani... i oto jest ktoś, co pani przynosi list z Paryża.
Sprawdzając od pierwszego rzutu oka stan chorej, człowiek w kaszkiecie z galonem zmarszczył usta i brwi, mówiąc z cicha do siebie:
— Do licha!... stan jej daleko jest gorszy niż myślałem! — Jakim u djabła sposobem zdołam wpakować tę starą waryatkę do oddzielnego przedziału?...
Wyraz Paryż, dokonał tego niejako otrzeźwienia pani Sollier, jakie na niej wywarło skutek imię Renaty.
— Z Paryża... z Paryża... — powtórzyła niosąc machinalnie obie ręce do czoła, jak gdyby dla skupienia swych myśli i wspomnień. — List z Paryża!... — Któż mi go przynosi?
Nieznajomy się zbliżył.
— To ja, proszę pani... — rzekł:
Urszula zwróciła wzrok na nowo-przybyłego.
Ten rzucił wymowne spojrzenie na gospodarza, który natychmiast rzekł:
— Zostawiam państwa samych.
I wyszedł rozkazawszy służącej iść za sobą.
Pani Sollier i wygalanowany człowiek zostali sami.
Zdawało się, że biedna kobieta odzyskała wszystkie siły.
— Przybywasz pan z Paryża i przynosisz mi wieści o Renacie!... — rzekła. — O! mów pan!... mów prędko... — Rozpędź moje obawy, ukój moje cierpienia!... usuń niepokoje!... Czy pan przybywasz od Renaty?
— Nie, pani...
Urszula uczyniła gest zadziwienia i niepokój znowu ją ścisnął za serce.
— Któż cię więc zatem przysyła? — zapytała.
— Mój pan...
— A kto jest twoim panem? — Pan Auguy...
Pani Sollier zgalwanizowana znowu się wstrząsnęła.
— Notaryusz! — zawołała.
— Notaryusz z, ulicy Piramid, tak pani... — Polecił mi oddać pani list i czekać na jej rozkazy.
Mniemany służący z ulicy Piramid wydobył z bocznej kieszeni skórzany pugilares, otworzył go i wyjął list, który podał Urszuli.
Ta pochwyciła go gorączkową ręką, ale w chwili gdy go miała otworzyć, wlepiła oczy w obojętną twarz posłańca i zapytała:
— Zkądże notaryusz paryzki wie, że ja jestem w Maison-Rouge w hotelu Kolejowym?
Przybyły się nie zmieszał i odrzekł swym coraz więcej angielskim akcentem:
— Tego ja nie wiem, lecz jeżeli pani przeczyta ten list, to się może dowie o tem, co pragnie wiedzieć.
Urszula rozerwała kopertę i wydobyła z niej zawarty w niej papier, który, jak nam wiadomo, miał nagłówek drukowany, z adresem kancelaryi z ulicy Piramid.
Zaczęła czytać.
Od razu niewypowiedziana radość zajaśniała na jej obliczu.
— Renata w Paryżu... Renata u tego zacnego człowieka... — zawołała. — Ach! Bóg dobry! — Skończyły się moje cierpienia! — Panie, ty który jesteś dla mnie posłańcem spokoju i nadziei, czyś widział młode dziewczę, o którem mowa w tym liście?
— Tak jest pani, widziałem... Ale niech pani czyta dalej.
Urszula wzięła się znowu do czytania i doprowadziła je do końca, to jest aż do podpisu notaryusza.
— Tak więc — zapytała skończywszy — tak więc obecność moja w Paryżu jest konieczną?
— Zdaje się że tak, proszę pani.
— Pan Auguy musi w panu pokładać nieograniczone zaufanie?
— Jestem u niego w służbie od lat dwudziestu... zna on mnie dokładnie...
— Pański pryncypał pisze, że dał panu oddzielne co do mnie instrukcye... — Słucham pana i zrobię wszystko co mi powiesz w jego imieniu.
Człowiek w kaszkiecie z galonem ukłonił się i odpowiedział:
— Instrukcye te są bardzo krótkie. Polecono mi dołożyć wszelkiego usiłowania, aby panią skłonić do natychmiastowego wyjazdu ze mną do Paryża, gdyż od spiesznego przybycia pani, jak się zdaje, zależy położenie panienki którą się pani interesuje.
— Czyżby co groziło Renacie? — zapytała Urszula zatrwożona.
— Jej nie, ale jej interesom.

VII.

— Jej interesom? — powtórzyła pani Sollier.
— Tak jest, jej majątkowi i przyszłości — odpowiedział mniemany służący.
— Któż ją doprowadził do notaryusza?
— Nie wiem tego...
— Zkądże dostała jego adres?.. — Zkąd się dowiedziała, że papiery stanowiące o jej przyszłości, znajdują się w jego ręku?
— Czy jej pani o tem nigdy nie wspominała?
— I owszem, ale jestem pewna, żem nie wymówiła ani nazwiska notaryusza, ani ulicy na której mieszka.
— Albo pamięć panią myli, albo młoda panienka znalazła sposób podpatrzenia tajemnicy.
Urszuli przyszło na myśl, że może jej wychowanka szperała po worku podróżnym i odkryła przedział zawierający list Roberta Vallerand.
— Być może, w istocie... — rzekła zcicha po chwili, — ale jedno zdanie otrzymanego listu mówi wyraźnie, że Senacie ktoś źle poradził... — Miałażby ona mieć jakie nieznane mi stosunki?
— Pod tym względem nie mogę zaspokoić tajemnicy pani... — tu się kryje tajemnica, którą mój pan zapewne pani wyjaśni.
Jakkolwiek odpowiedzi nieznajomego były niejasne, jednakże utrwaliły stałe postanowienie Urszuli, aby być posłuszną silnemu naleganiu urzędnika.
W pomięszanym jej umyśle odznaczała się tylko jedna myśl, czysta, wyraźna, niejako przeświecająca: trzeba jechać!...
— Pan mnie zapewniasz — mówiła dalej — że moja wychowanka — jest u twego pana i że się ztamtąd nie oddali?
— Tak pani... — Z mieszkania oddano jej jeden pokój, a drugi przygotowano dla pani... — Czy się pani decyduje ze mną jechać?
— Doktór który mnie leczy, zabronił mi wszelkiego ruchu...
— Co tam znaczy zakaz lekarza, gdy szczęście kochanego przez panią dziewczęcia jest narażone.
— Doktór wydał zakaz i służba hotelowa na mój wyjazd nie pozwoli...
— Nie ma do tego prawa... — Czyż pani nie zależysz od siebie samej?... Jeżeli się pani podoba popełnić nieroztropność, to z jakiegoż tytułu mógłby kto temu przeszkadzać?
— Nie mogę postąpić ani kroku...
— Niech się pani o to nie troszczyć. Panna Renata (ponieważ młodej panience tak na imię) — opisała memu panu stan zdrowia pani... Wszystko jest przewidziane... Stacya leży obok hotelu, a ja jestem niezwykle silny... Podejmuję się zanieść panią do przedziału w wagonie, który wynająłem cały, abyś się pani mogła położyć... Przybywszy do Paryża, znowu panią zaniosę do powozu, który ją zawiezie na ulicę Piramid, gdzie panna Renata we łzach oczekuje na przebaczenie pani.
Gdyby w umyśle Urszuli istniało jakie wahanie, to te ostatnie wyrazy z pewnością by je rozproszyło.
— Kiedyż mamy wyjechać? — zapytała stanowczo...
— Dzisiejszego wieczora, pociągiem odchodzącym o pięć minut po ósmej.
— Pojedziemy... Nikt w świecie nie jest w stanie mnie wstrzymać...
— Mój pan naj przód był przekonany, że pani nic w świecie nie przeszkodzi do wykonania obowiązku...
— Która teraz godzina?
— Piąta...
— Siadaj pan, zaraz wydam odpowiednie polecenia.
Mniemany służący zasiadł przed kominkiem.
Pani Sollier pociągnęła za sznurek dzwonka, który miała pod ręką.
Biedna kobieta zupełnie się zmieniła.
Znikła, gorączka, znikła senność; — czułą się silną i odważną; — twarz jej jaśniała nadzieją.
Pewność, że Renata teraz nie miała się czego obawiać, zamieniła jej piekielne cierpienia w niebiańską radość.
Na odgłos dzwonka przybiegła służąca.
— Poproś tu do mnie gospodarza... — zleciła chora.
— Dobrze, pani.
Służąca wyszła i gospodarz za parę minut ukazał się we drzwiach.
— Mój panie — rzekła do niego Urszula — otrzymane przezemnie wiadomości są. dosyć ważnej natury, aby mnie znaglić do wyłamania się od rad zacnego doktora który mnie leczy.. Bądź pan łaskaw przygotować rachunek moich wydatków... Dolicz pan także cenę obiadu, który z tym panem, zjemy przed odjazdem, oraz wysokość honoraryum należnego lekarzowi... Proszę mi rachunek przysłać jak tylko będzie gotów, a zaspokoję.
— Ależ pani... — zaczął gospodarz, przygotowując całą gromadę zarzutów.
Urszula nie dała mu mówić.
— Cokolwiek byś pan powiedział, — przerwała — to nic nie wstrzyma mego wyjazdu... Wiem, żeś pan obiecał lekarzowi nie dopomagać mi w tym względzie... Dotrzymuj pan słowa, ten pan podejmuje się zastąpić twoich ludzi... — Jestem jak pan wiesz zupełną panią swojej osoby i wolno mi popełnić największą nieroztropność, a nikt nie ma prawa się w to mięszać... Panu służy prawo udzielać mi jak najlepszych rad... Ja mam prawo ich nie słuchać i skorzystam z niego, zachowując wdzięczność za troskliwość, jakiej doznałam w pańskim zakładzie.
— Czy to postanowienie jest nieodwołalne? — zapytał gospodarz.
— Najzupełniej.
— Zatem muszę uledz i uczynić, choć z żalem, to, czego pani żądasz.
— Obiad na piątą — mówiła dalej Urszula — poczem służąca niech natychmiast przyjdzie mnie ubierać, a pan każesz jednemu z garsonów odnieść mój niewielki bagaż na stacyę i wyekspedyować pod nadzorem tego pana.
To mówiąc chora wskazywała na zagadkową osobistość, którą brała za wysłańca notaryusza.
— Dobrze, pani.
Człowiek w galonach słuchał tej rozmowy z zupełną obojętnością.
Moźnaby przypuścić, że to co w obec niego mówiono wcale go nieinteresowało.
Gospodarz wyszedł, powtórzył służącym rozkazy wydane przez panią Sollier i pobiegł do doktora, aby mu opowiedzieć co zaszło.
Tym razem wypadek zdawał się dopomagać Urszuli.
Lekarz wyjechał o kilka mil od Maison-Rouge do położnicy i miał powrócić dopiero w nocy.
— Zresztą — pomyślał gospodarz — ja od wszystkiego umywam ręce... Niech się ta pani urządza jak chce, to do niej należy... Jak mi wyraźnie oświadczyła, nikt nie ma prawa przeszkodzić jej, aby sobie uczyniła źle, jeżeli jej się tak podoba.
I wrócił do domu.
Urszula aż do piątej, to jest do chwili podania obiadu, nie przestawała wypytywać mniemanego służącego o Renatę.
Ten odpowiadał bardzo krótko i najczęściej zasłaniał się najzupełniejszą nieświadomością, którą pani Sollier znajdowała bardzo naturalną, myśląc, że pan Auguy wysłańcowi swemu nie uczynił żadnego ważniejszego zwierzenia.
Obiad spożyto na prędce.
Gospodarz przysłał rachunek, odebrał pieniądze, poczem służąca zapakowała i zamknęła walizy, których klucze Urszula powierzyła nieznajomemu, do użytku przy rewizy i akcyznej, w chwili przybycia do Paryża.
Garson przyszedł po walizy i zaniósł je na kolej.
Tymczasem służąca ubierała ciepło panią Sollier, która z trudnym do uwierzenia wysiłkiem woli, znalazła sposób, używając mebli za punkt oparcia, dojścia bez wielkiego bólu do kanapy stojącej w rogu pokoju.
Wskazówki zegara pokazywały trzy kwandranse na ósmą.
Człowiek w ubraniu z galonami wszedł.
— Czas udać się na stacyę... — rzekł.
— Jestem gotowa... — odpowiedziała Urszula.
I założyła na rękę stalowy niklowany łańcuszek od woreczka, który na noc kładła pod poduszką, aby się z nim nie rozłączać i w którego tajemnej kryjówce schowała teraz mniemany list od notaryusza, obok listu Roberta Vallerand.
Nowo-przybyły jakkolwiek inaczej utrzymywał, nie zdawał się wcale być obdarzonym wyjątkowa siłą: gospodarz i służąca obecni w pokoju pomyśleli sobie, że on nie będzie w stanie zanieść aż na kolej chorej, która nie będąc ani zbyt wysoką, ani zbyt dobrej, tuszy, musiała być jednakże potężnie ciężką.
— Może panu dopomódz? — zapytała służąca.
— Nie trzeba... — odrzekł lakonicznie fałszywy służący.
I wziąwszy Urszulę na ręce, podniósł ją z zadziwiającą łatwością.
Pootwierano wszystkie drzwi przed nim.
W dziesięć minut pani Sollier złożona została na kanapie w sali poczekalnej pierwszej klasy.
Chciała dać pieniądze na kupno biletów.
— Niech się pani niczem nie kłopocze — odparł nieznajomy.
— Dla czego?
— Pod tym względem mój pan wydał mi stanowcze rozkazy.
Urszula nie nalegała.
Mniemany sługa udał się do okienka kasy, które właśnie otwarto.
— Ośm miejsc pierwszej klasy do Paryża... — rzekł — biorę cały przedział. Wiozę chorą osobę.
— Dobrze — powiedział urzędnik.
— A co zrobić, gdyby przypadkiem w pociągu który przybędzie do Maison-Rouge, nie było wolnego przedziału?
— Bądź pan spokojny... — W takim razie doda się wagon, ale teraz nie będzie tego potrzebą, passażerów jest bardzo mało.
Nieznajomy zapłacił i wziął ośm biletów, poczem powrócił do Urszuli.
Na dworze czas był straszliwy. Choć było nadzwyczaj zimno, od godziny śnieg zaczął padać gęstemi płatami.
Pociąg idący do Paryża, miął przechodzić ó ósmej minut pięć.
O godzinie oznaczonej usłyszano świst pary i pociąg wszedłszy na stacyę, stanął.

VIII.

Mniemany służący wyszedł na peron, niosąc Urszulę na rękach.
Zawiadowca podszedł do przedziału pierwszej klasy zupełnie pustego i otworzył drzwiczki.
— Tu, proszę pana — rzekł. — Tu jest miejsce... nie trzeba będzie dodawać wagonu.
Mniemany służący umieścił panią Sollier w przedziale, którego drzwiczki za nim zamknięto.
— Załóż pan kartę: przedział wynajęty... — zawiadowca do nadkonduktora prowadzącego pociąg.
— Ten przedział cały jest zapłacony.
Rozkaz został wykonany i pociąg ruszył w dalszą drogę wśród kłębów śniegu.
Opuśćmy go na chwilę na drodze do Paryża, a połączmy się z powozem wiozącym nieprzytomną Renatę, Pawła Lantier i Wiktora Beralle, na ulicę Szkoły Medycznej.
Syn Paskala od pierwszego rzutu oka poznał młodą panienkę.
Była to Renata!
Renata, pensjonarka pani Lhermitte!
Renata, przyjaciółka panny Lambert!
Renata, o której wczoraj z taką miłością mówił z panną Honoryną de Terrys.
Renata, którą uważał za straconą i którą cudowny, niewytłómaczony dla niego, przynajmniej w tej chwili wypadek, pozwolił mu ją odnaleźć w nocy, w Paryżu, zagrzebaną w śniegu na brzegu rzeki, która ją miała pochłonąć, jako ofiarę zbrodni, zemdloną, może bez życia...
Łatwo zrozumieć straszliwy niepokój młodzieńca.
Jedyna myśl dręczyła jego umysł... — Czy też Renata jeszcze żyje?
Można było, niestety! o tem powątpiewać, do tego stopnia biedne dziewczę było skostniałe.
Paweł wsparł główkę dziewczęcia na swojem ramieniu, przykładając rękę do jej lewej piersi, w miejscu gdzie się znajduje serce.
Ani ruchu!... Ani drgnienia?
Ujął drobne rączki Renaty w swoje dłonie; — wyglądały jak gdyby z marmuru.
Przycisnął silniej martwe ciało, w nadziei, że jej użyczy trochę gorączkowego żaru, który go palił.
Ciało to było ciągle bezwładne i zimne jak posąg alabastrowy.
Paweł czynił nadludzkie usiłowania, aby nie wybuchnąć łkaniem i ukryć swoją rozpacz.
Powóz, pomimo ślizgawicy, biegł prędko.
Przewidujący stangret kazał ostro podkuć konia, który pędzony przez zimno, biegł niby rumak czystej krwi.
Nareszcie fiakr stanął.
Przyjechali.
Wiktor żwawo zeskoczył z kozła i pobiegł do odźwiernej.
— I cóż? — zapytał Pawła, przestraszony jego zmienioną twarza.
— Nic! — odpowiedział ten ostatni głuchym głosem.
— Trzeba natychmiast wezwać lekarza.
— Tak.
— Pobiegnę po niego.
I podmajstrzy podskoczył gotów dzwdnić do wszystkich drzwi, dopóki nie znajdzie doktora.
Paweł zawołał na niego.
Wiktor powrócił do powozu.
— Nie — rzekł syn Paskala Lantier — o tej porze może musielibyśmy długo czekać, a czekać nie można.
— Zatem — co zrobić?
— Nade mną mieszka jeden mój przyjaciel, student medycyny... — Jest to dzielny chłopak, bardzo zdolny, który nam dopomoże z całem poświęcęniem... Zajmij się przez chwilę tem biednem dziewczęciem... Ja każę otworzyć bramę i zapłacę stangreta.
— Musi nam pożyczyć jednej latarni dla wejścia na schody... — rzekł Wiktor.
Stangret usłyszał.
— Oto jest... — rzekł wyjmując latarnię i podając ją Pawłowi. — Jestem gotów do usług... — Poczekam na panów... — Najprzód co najpilniejsze. Trzeba się stosować do okoliczności i dopomagać bliźniemu o ile można, czy tak?... Potrzebując z kolei przysługi, człowiek jest bardzo rad ze spotkania kogoś poczciwego, który jej nie odmawia.
Paweł wyrzekł kilka słów podziękowania, przebiegł chodnik i gwałtownie zadzwonił.
Otworzono drzwi, Wiktor trzymał Renatę ciągle nieprzytomną.
Przeszedł sień i wstąpił na schody.
Student prawa niosąc w drżącem ręku latarnię, oświecał mu drogę.
Przybywszy do mieszkania wydobył klucz potworzył drzwi.
— Do mego pokoju... na moje łóżko... — rzekł do Wiktora.
Podmajstrzy był posłusznym.
— Teraz — mówił dalej syn przedsiębiercy — bądź łaskaw zapłacić stangreta... — ja biegnę do swego przyjaciela...
— Dobrze... lecz daj mi pan latarnię, o którą ten poczciwiec będzie się upominał...
W pomieszaniu student tracił głowę.
Wiktor zapalił dwie świece, wziął latarnię i wyszedł.
Paweł rzucił wzrokiem rozpaczy na dziewczę blade i sztywne jak trup i pobiegł na górne piętro.
Na jednych drzwiach przybity był bilet wizytowy:

Juliusz Verdier
student medycyny.

Paweł zaczął dobijać się gwałtownie, jak gdyby chciał drzwi wysadzić..
A jednocześnie wołał
— Otwórzcie! otwórzcie prędko!
Juliusz Verdier musiał zapewne spać głęboko, gdyż zamiast jego głosu, dał się słyszeć inny, świeży i dźwięczny.
— Kto tam?
— Ja, Zirzo, wasz sąsiad z dołu... — odpowiedział Paweł. — Otwórz prędko!... Obudź Juliusza!...
Panna Zirza była to ładna dwudziesto dwu lub dwudziesto trzy letnia dziewczyna, blondynka z nibieskiemi oczyma, zamieszkująca w cyrkule łacińskim, gdzie zaniedbując swój stan kwiaciarki, studyowała medycynę z Juliuszem Verdier.
— To pan Paweł, doprawdy? — zawołała przezedrzwi.
— Tak... sto razy tak, to ja!... otwórzże...
W zamku dał się słyszeć zgrzyt klucza.
Drzwi się uchyliły.
— Zatrzymaj się pan chwilkę nim wejdziesz — rzekła — jestem w koszuli... uciekam...
Właśnie też Paweł miał czas czekać!
Popchnął drzwi i ujrzał Uciekającą postać nimfy, okrytą przezroczystą tkaniną.
Trzymając świecę w ręku, wszedł do pokoju sypialnego.
Studentka obudziła studenta.
Juliusz Verdier zerwał się na równe nogi.
— Co tam? — zapytał przecierając oczy. — Czy buda się pali?
— Nie, mężusiu... — To nasz sąsiad z dołu, pan Lantier, ma do ciebie interes.
— Ty, Pawle! — zawołał student medycyny kompletnie przebudzony, spostrzegając pomięszane oblicze przyjaciela. — Co tobie?... co się stało?...
— Bardzo ważny przypadek... Wstawaj!...
— W takie zimno! — Po co?
— Idzie o życie młodego dziewczęcia?
— Dziewczęcia?... — powtórzyła Zirza, która się okręciła firanką i pokazała tylko różowy buziaczek, stargane włosy i oczy błyszczące ciekawością.
Przyszły lekarz wyskoczył z łóżka i wkładał na siebie ubranie.
— Cóż to za dziewczę? — zapytał.
— Powiem ci później... Teraz nie pora rozprawiać — tu idzie o życie... — Pójdź!
— Idę z tobą.
— Czy ja bym się nie przydała na co? — zapytała pieszczotliwie Zirza. — Gdy idzie o zachód przy kobiecie, to my to lepiej od was potrafimy.
— Ma słuszność... — rzekł Juliusz Verdier. — No hop! mój różowy króliku! ubieraj się jak najprędzej.
— Czekam na was u siebie... — zawołał Paweł.
I zbiegł jak uragan po schodach.
Zirza włożyła spiesznie pończochy, spódnicę, związała włosy, ubrała się w czerwoną kurtkę studenta i była jednocześnie z nim gotowa. — Zeszli do sąsiada.
Paweł i Wiktor stali przy łóżku patrząc na Renatę, która, ciągle leżała nieprzytomna.
Juliusz Verdier zbliżył się do niej i popatrzywszy przez chwilę, ujął jej zimną rękę leżącą na materacu.
Obok niego nieruchoma Zirza podziwiała miłą, twarz Renaty bez względu na śmiertelną bladość i zmianę rysów.
— Biedne dziewczę! — rzekła wzruszona.
— Rozbieraj ją prędko i ułóż w łóżku, a ja tymczasem rozmówię się z Pawłem, gdyż chcąc zwalczyć chorobę, trzeba znać jej źródło... — odparł student medycyny.
Trzej mężczyźni przeszli do drugiego pokoju, aby zostawić Zirzie swobodę działania.
— Bez próżnej gadaniny... — mówił dalej Juliusz Verdier... — nietrać czasu?... Co się przytrafiło temu dziewczęciu?
Paweł opowiedział w krótkich słowach co wiedział i to co czytelnik wie tak samo, a nawet lepiej od niego.

IX.

— Zbrodnia! — wyszeptał Juliusz ze drżeniem, wysłuchawszy opowiadania.
— Niewątpliwie... — odpowiedział student prawa.
— I ty znasz to biedne dziecię?
— Tak... To jest widziałem ją w Troyes, na pensyi, podczas mojej ostatniej podróży.
— W tej chwili, ładna blondynka Zirzia, uchyliła drzwi.
— Już... — rzekła — rozebrałam ją i ułożyłam jak dziecko, tę ładną pieszczotkę... — Na szyi miała złoty medalion, który położyłam na stole...
Trzej młodzi ludzie powrócili do Renaty.
— Zimna jak marmur... — ciągnęła Zirza.
— Zaraz ją przykryjemy jak najcieplej — odrzekł Juliusz Verdier, — ale przedewszystkiem muszę ją wyegzaminować...
Poczem przyszły lekarz szybko i z najściślejszą przyzwoitością obmacał członki zemdlonej.
— Nieszczęśliwa powinna była sto razy ponieść śmierć w upadku!... — rzekł.
— Jednak nie znajduję żadnego złamania.
— Czy ona żyje? — zapytał Paweł, którego nie — pokój łatwiej pojąć niż opisać.
— Rozumie się!
— Ach! dzięki Bogu!
— Nie ciesz się zbyt prędko... — Uprzedzam cię, że następstwa tego upadku są bardzo groźne...
— Ale ją ocalisz?...
— Mam nadzieję...
Syn Paskala Lantier pochwycił przyjaciela za rękę i silnie ją uścisnął.
Jednocześnie dwie grube łzy spływały mu po twarzy.
Studentka patrzała na Pawła z ukosa.
Ujrzała te łzy.
— Kocha ją! — pomyślała — ja się znam na tem... O! to się robi interesującem... — Ubóstwiam zakochanych!...
— Zapalcie ogień natychmiast... taki żeby możną wołu upiec! — mówił Juliusz. — Zirza, moja dobra dziewczyno, nakładź na łóżko kołder... — Idę na górę... — W swojej podręcznej apteczce znajdę materyały do sporządzenia potrzebnej mikstury...
I szybko wyszedł.
Podczas jego krótkiej nieobecności, Paweł i Zirza nie zamienili z sobą ani wyrazu.
Powrócił w kilka minut, niosąc flaszeczkę z przygotowanem lekarstwem.
— Łyżeczkę od kawy? — rzekł.
Student prawa wydostał z szuflady i podał mu przedmiot żądany.
Wiktor Beralle rozpalał ogień.
— Podnieś zwolna głowę chorej — mówił dalej Juliusz Verdier, zwracając mowę do blondynki.
Zirza wykonała rozkaz.
Młodzieniec wlał lekarstwo na łyżeczkę i wsunął ją w zęby Renaty.
— Połóż ją na poduszce... — rzekł następnie.
Zirza znowu usłuchała.
Wtedy Juliusz obrócił się do zegara i spojrzał na jego wskazowki.
Tegoczesna Mimi Pinson otwierała szuflady wszystkich mebli: — wydobywała z nich kołdry i suknie, które kładła na łóżku.
Pięć minut upłynęło w głębokiem milczeniu.
Spojrzenia wszystkich, z wyjątkiem studenta medycyny, utkwione były w martwą twarz Renaty, w nadziei odkrycia na niej jakiej wskazówki powrotu do życia.
— Dam jej drugą łyżeczkę, — orzekł Juliusz po upływie piątej minuty.
I przy pomocy Zirzy rozpoczął po wtórnie małą operacyę, której byliśmy świadkami.
Nagle twarz jego trochę się rozjaśniła.
Paweł, który nie spuszczał zeń oka, dostrzegł na jego ruchomej twarzy błyskawicę radości i zawołał:
— Wszystko dobrze, prawda.
— Przynajmniej wszystko lepiej... Ciepło powraca... Krew zaczyna krążyć... Wkrótce dziewczyna otworzy oczy...
— Ach! mój przyjacielu, — wyjąkał Paweł, którego łkanie dusiło — bądź błogosławionym za tę dobrą nowinę!...
Jeszcze upłynęło kilka chwil.
Nagle różowy odcień zafarbował bladą twarz Renaty.
Poruszyły się jej usta...
Wydała słabe westchnienie.
Powieki jej otworzyły się kilkakrotnie, jak skrzydła motyla zbierającego się do odlotu i odsłoniły perłowe białko oka.
Paweł płakał.
Zirza wydawała się wesołą, jak gdyby odzyskała najlepszą przyjaciółkę.
Wiktor Beralle był blady ze wzruszenia.
Juliusz Verdier pochylił się nad dziewczęciem.
— Widzisz mnie pani?... słyszysz? — zapytał łagodnym głosem.
Renata usłyszała dźwięk tego głosu, jeżeli nie zrozumiała słów wyrzeczonych.
Utkwiła w mówiącego błędne spojrzenie, w którem nie błyszczał blask pojęcia, potem zaczęła drżeć na wszystkich członkach, zęby jej zaczęły dzwonić, nerwowe drżenie wstrząsało ciałem.
— Mój Boże!... mój Boże! — co jej jest? — wyszeptał Paweł zmięszany.
— Nadchodzi gorączka, której się obawiałem — odpowiedział Juliusz.
— Co czynie?
— Czy chcesz żebym ci dał dobrą radę?
— Zapewne?
— A więc idź na górę i trochę odpocznij, czego ci bardzo potrzebą, a Zirza niech zostanie na noc przy biednem dziecku.
— Ja mam się od niej oddalić?... — Czy ty to naprawdę myślisz? — odparł Paweł.
— Myślę tak dalece, że wymagam, abyś wykonał tę jedyną rozsądną radę... Jutro jaśniej się w tem wszystkiem rozpatrzymy... Zirzo, moje dobre dziewczę, mianuję cię siostrą miłosierdzia, najlepszą dozorczynią chorych jaką znam.
— Jestem tu i zostaję! — odpowiedziała studentka. — Liczcie na mnie, chora będzie dobrze dopilnowana.
— Co pół godziny dasz jej łyżeczkę lekarstwa.
— Dobrze...
— A gdyby przypadkiem zaszło coś, co ci się będzie wydawać nienaturalnem, to mnie zawołaj...
— Rozumiem...
— No, to pójdźmy...
Paweł rzucił przeciągłe spojrzenie na Renatę i poszedł za przyjacielem.
Wiktor Beralle ścisnął obudwu za ręce i udał się pieszo na ulicę Picpus, na której mieszkał.
Syn Paskala Lantier przepędził noc straszliwą.
Pomimo rozsądnych rad przyszłego. doktora, niepodobieństwem było dla niego ani na chwilę zasnąć.
Niepokój niepozwalał mu zamknąć oczu.
Juliusz drzemał jako tako przez kilka godzin, lecz z nastaniem dnia, obudził się.
Wstał trzęsąc się z zimna — w jednej chwili się ubrał i obadwaj zeszli do Renaty.
Zirza jak sumienna dozorczyni chorych, jak prawdziwa siostra miłosierdzia, ani na chwilę nie zmrużyła oka i co pół godziny dawała chorej lekarstwo przygotowane przez swego kochanka.
— Czy spała? — zapytał jej ten ostatni.
— Blizko dwie godziny...
— Czy sen był niespokojny?
— Bardzo niespokojny.
— Miała malignę?
— To bardzo podobne doprawdy, gdyż chora co chwila wymawiała wyrazy i zdania bez związku.
— Zobaczmy no... — rzekł student.
I zbliżył się do choreja którą wyegzaminował z wielką uwagą.
Renata miała otwarte oczy.
Zwróciła wzrok na niego, lecz nie zdawała się spostrzegać, że się ktoś przy niej znajduje.
— Gorączka jest jeszcze bardzo silna!... — rzekł Juliusz Verdier. — Mózg zajęty i myśl jest nieobecna.
Z kolei Paweł przystąpił do łóżka.
— Renato... panno Renato... — szeptał z akcentem czułości, i błagania?
Dziewczę usłyszało swoje imię.
Jej oczy pozbawione wyrazu podniosły się na tego kto je wymówił, a potem znowu skierowały się w próżnię.
— Nie poznała mnie!!... — zawołał Paweł z rozpaczą.
— To było do przewidzenia! — odparł Juliusz Verdier. — No!... spokojnie!... spokojnie!... bądź mężczyzną! Stan panny Renaty w obecnej chwili jest groźny, to rzecz pewna, ale sądzę, że ten niepokojący peryod będzie trwał krótko, i na uzdrowienie prawie nie trzeba bidzie czekać...
— Doprawdy?...
— Tak, zapewniam cię...
— Zapewniasz?...
— Przysięgam ci, że takie jest moje przekonanie...
— Ach! mój przyjacielu, ty mi życie powracasz! czułem żem umierał!
— Zirzo, moja niebieska kaczuchno — mówił student — czuwałaś jak anioł i składamy ci wyrazy naszej wdzięczności... Ale jesteś zmęczona. Idź odpocznij przez kilka godzin... My cię tu chwilowo zastąpimy. Dziś nie pójdziesz do pracowni.
Przypomnimy sobie nawiasem, że jasnowłosa Zirza w wolnych chwilach,. zresztą dosyć rzadkich, pracowała w fabryce kwiatów.
— Dobrze, mój stary... — odpowiedziała całując Juliusza w obadwa policzki, — ale mnie obudźcie na śniadanie...

— Przyrzekam ci najsolenniej... — Zjemy je z Pawłem... — Jedzenie przyniosą z restauracyi.

X.

Studentka wyszła.
— Teraz — rzekł Juliusz do swego przyjaciela, jak tylko sam z nim został — siadaj naprzeciw mnie Omówmy poważnie...
Paweł usiadł w rogu kominka i zapytał drżącym głosem:
— Chcesz mówić o Renacie?
— Tak.
— Stan jej jest niebezpieczny, prawda?
— Pod tym względem znasz moją myśl zupełnie. Nic nie zmniejszałem i nic nie przesadzałem... — Zapewne, niebezpieczeństwo istnieje, chociaż szanse ocalenia wydają mi się liczne, ale trzeba wezwać lekarza...
— Lekarza! — zawołał syn Paskala...
— Bezwątpienia...
— Ja jestem studentem medycyny, tak jak ty jesteś, studentem prawa... — odparł ze śmiechem Juliusz Verdier, — przypuszczam, jeżeli ci to sprawi przyjemność, że obadwa jesteśmy studniami mądrości, ale obecnie ja tak samo nie mam prawa zapisać recepty, jak ty stawać w obronie przed sądem; gdyby nieszczęściem zaszło co złego, czemu nie chcę wierzyć, byłbym godnym nagany tak samo jak i ty, a odpowiedzialność moja daleko byłaby większą od twojej... Zatem, powtarzam, potrzeba lekarza.
— I lekarzowi temu — szepnął Paweł — potrzeba, opowiedzieć o wypadku, a raczej o zbrodni?
— Niewątpliwie, ale cóż to szkodzi? Czyż ty nie myślisz nawet pójść do komisarza policyi, aby złożyć zeznanie, aby powtórzyć mu to, co wiesz, coś widział... wreszcie objaśnić go o zbrodniczym zamachu, którego ofiarą stało się to biedne dziewczę.
— Nie! — odpowiedział stanowczo student prawa. — Nie, ja nie myślę i nie chcę tego uczynić.
Juliusz Verdier papatrzał na przyjaciela z osłupieniem.
— Chcesz zachować w tajemnicy zamach wymierzony na pannę Renatę? — zawołał.
— Tak jest.
— Masz powód do milczenia?
— Bardzo ważny...
— Jaki?
— Całą noc myślałem o tem co zaszło... — Pierwszą moją myślą było pójść złożyć zeznanie, jakieś mi to radził przed chwilą... Cofnąłem się od tego.
— Zastanów się, że milcząc, bierzesz na siebie straszną odpowiedzialność...
— Wiem o tem dobrze, lecz wiem także, że mówiąc, ściągnąłbym, może na Renatę nowe niebezpieczeństwa.
Student medycyny czuł, że jego zdumienie wzrasta.
— Nic a nic nie rozumiem... — rzekł; — wytłumacz się.
— Uczynię to, gdyż mam w tobie nieogrąnione zaufanie... W skutek — okoliczności, które opisywać byłoby za długo, i które nie mają bezpośredniego związku z tem co nas zajmuje, wiem, że urodzenie tej panienki jest otoczone tajemnicą. Wiem, że nad nią był zawsze rozciągany tajemny nadzór... że nie zna swojej rodziny... że nie wie czy jej ojciec i matka żyją lub nie... Te ciemności naumyślnie powiększone, kryją coś złowieszczego... W tym cieniu pewno się kryje jakaś opłakana tajemnica rodzinna lub wstyd... Uprzedzając policyę, czyż nie uchylam zasłony, która powinnaby być spuszczoną?... Czyż światło rzucone na przeszłość, nie będzie ze szkodą dla Renaty? W tej wątpliwości powinienem się wstrzymać, chybaby panna Renata sama mnie upoważniła do działania w jej imieniu...
— Ale czekać aby ci dała to prawo — rzekł Juliusz — jest to dawać zbrodniarzom czas zasłonięcia się przed poszukiwaniem.
— Jeżeli mnie Renata upoważni do ich ścigania i ściągnięcia na nich kary, przysięgam że ich odszukam, choćbym dla tego miał zostać agentem policyjnym! Renata zostanie pomszczoną, jeżeli, tego zapragnie..
Student medycyny uśmiechnął się.
— Zdaje mi się, że nadaremnem byłoby pytanie, że ty kochasz tę panienkę... — rzekł.
— Kocham ją z całej duszy! — odparł Paweł gorąco, — w niej złożyłem całkowitą nadzieję, całą swoją przyszłość, całe swoje życie! Tajemnica kryje jej urodzenie... Mało mnie to obchodzi co się kryje za tą zasłoną! Mało mnie obchodzi jaka krew płynie w jej żyłach! Czy to jej wina, jeżeli jest dziecięciem wstydu lub zbrodni? Trzebaby być szaleńcem, chcąc ją czynić za to odpowiedzialnym, a ja nim nie jestem. Kocham Renatę, która jest aniołem, a raczej ubóstwiam ją i zawsze będę ubóstwiał!... — czy rozumiesz?...
— Do kroćset!... to jasne!...
— Czy potwierdzasz moje tymczasowe milczenie?
— Potwierdzam.
— I zauważaj dobrze, że do zachowania milczenia aż do nowego rozkazu mam dwie przyczyny, z których druga jest nie mniej ważną jak pierwsza... Ludzie którzy chcieli zgładzić Renatę, mieli ważny powód do popełnienia tak nikczemnego morderstwa. (Pod tym względem wątpliwość jest niemożliwa). Nie, zabijali oni biednego dziewczęcia w celu rabunku... Tajemne interesa rodziny wymagały, aby Renata znikła... Mordercy sądząc, że ich niecne dzieło zostało spełnione, będą mysleli tylko o wyciągnięciu korzyści z popełnionej zbrodni... Przeciwnie, dowiedziawszy się, że ich ofiara została ocalona, przedsiębrać będą nowe zamachy.
— Wszystko to jest bardzo słusznem... odpowiedział Juliusz Verdier. — Masz słuszność, najzupełniejszą słuszność. Ale z tem wszystkiem potrzeba, aby panna Renata została powierzona opiece człowieka, któremu dyplom doktorski daje prawo podpisywania recept...
— Zgoda! — Czy nie znasz lekarza, w którymbym mógł położyć takie same zaufanie, jakie mam w tobie?
— Juliusz uderzył się w czoło.
— Ależ i owszem!... — zawołał — mam co mi potrzeba... Justyn Marechal, mój współziomek, towarzysz lat dziecięcych, zamieszkał w cyrkule Sorbony. Jest to przyjaciel pewny i dyskretny... je mu nawet na myśl nie przyjdzie, aby cię wybadywać...
— Trzeba się do niego udać...
— Ja pójdę... Jeżeli go zastanę w domu, to go przyprowadzę i będziemy tu za pół godziny... Oczekując na mój powrót nie odzywaj się do chorej ani słówka... ani słówka, to rzecz bardzo ważna...
— Bądź spokojny.
Juliusz wszedł do siebie, włożył palto, wziął kapelusz i pobiegł do cyrkułu Sorbony.
Justyn Marechal wychodził, udając się do chorych.
Na prośbę swego przyjaciela, poszedł na ulicę Szkoły Medycznej.
Po drodze Juliusz prosił go, aby studentowi prawa zadawał te tylko pytania, które mu się będą wydawały niezbędnemi — i obznajmił go w pewnym stopniu z położeniem rzeczy.
Paweł i Justyn nie znali się z sobą, lecz od pierwszego wejrzenia obudziła się między niemi sympatya.
Zamienili uścisk ręki, poczem młody lekarz zbliżył się do Renaty i po starannem zbadaniu jej stanu, oświadczył kategorycznie:
— Stan chorobliwego snu może się przeciągnąć... — rzekł — ale nie zdaje mi się niepokojącym.... Za cztery lub pięć dni usuniemy gorączkę...
Syn Paskala Lantier z upojeniem słuchał uspakajających słów lekarza.
Ten ostatni rzekł, zwracając mowę do Juliusza:
— Co uczyniłeś dotychczas?
Wysłuchawszy objaśnienia studenta, mówił dalej...
— Właśnie tego było potrzeba... Teraz zapiszę receptę i proszę pana, panie Pawle, abyś był spokojnym, gdyż odpowiadam za twoją chorą.
— Ach! panie, jakże mnie czynisz szczęśliwym, — i jakże ci jestem wdzięczny!
Juliusz Marechal zapisał receptę, która była wcale nie skomplikowaną i po nowej zamianie uścisków ręki, odszedł przyrzekając, że przyjdzie nazajutrz.
— Wszystko dobrze! — zawołał Juliusz po odejściu swego przyjaciela. Widzisz, miałem, słuszność, mała ocalona! Idź, każ zrobić lekarstwo... Ja pędzę do restauracyi dać polecenie, aby przysłano coś dobrego i dużo zjedzenia dla trzech wygłodzonych, współbiesiadników... Potem pójdę, obudzić Zirzę.
Paweł wskazując na Renatę:
— Czy ją postawimy samą? — zapytał.
— Rozumie się... Im mniej będziemy przy niej tem będzie lepiej. No, kolego, roześmiej się! Jesteś, w czyśću, lecz bramy raju będą dla ciebie otwarte!
Wesołość student a medycyny była łatwo udzielającą się. Na ustach Lantiera ukazał się uśmiech.
Dwaj młodzi ludzie wyszli razem.
Powróciwszy z lekarstwem, Paweł zastał Juliusza i Zirzę nakrywających do stołu.
Juliusz wziął flaszeczkę.
— Zajmijcie się gospodarstwem, moje dzieci... — rzekł. — Ja się zajmę obowiązkami dozorcy chorych...
Dał chorej miksturę, poczem gdy służący z restauracyi przyniósł śniadanie w dużym koszu, usiedli do stołu.
Wesoły nastrój Juliusza i Zirzy, opanował nareszcie i Pawła, który będąc pewnym, że Renata niedługo wyzdrowieje, czuł się bardzo szczęśliwym z jej odnalezienia.
Jasnowłosa studentka przepędziła dzień u łoża chorej, gdy tymczasem obadwaj młodzieńcy poszli na prelekcye.
Gdy powrócili na obiad, stan bezwładności Renaty trwał ciągle, lecz pierś była mniej uciśnioną, oddech nie tak syczący i Juliusz znalazł znaczna polepszenie.
Rozeszli się dopiero o jedenastej.
Paweł stał przez kilka minut w zachwycie przed tą słodką i zachwycającą twarzą silnie zarumienioną przez gorączkę.
— Czy to nie widziadło, nie złudzenie? — szepnął wyciągając ręce ku ubóstwianemu dziewczęciu. Ona tu!... przy mnie!... u mnie!... mogę nad nią czuwać!... powiedzieć jej że ją kocham!... Ach! Bóg który pozwolił mi ją ocalić, jest dobry i dziękuję mu na klęczkach! Ona wkrótce wyzdrowieje i jeżeli jej serce będzie należeć do mnie, tak jak moje do niej należy... jeżeli mogę się spodziewać, że zostanie kiedyś moją żoną, zaprowadzę ją do swego ojca, wołając z radosną dumą: — Oto jest moja ukochana!... oto jest twoja córka!...
Popatrzywszy na nią z uniesieniem, student ukląkł, ujął palącą rękę Renaty i przycisnął do ust tak z szacunkiem jak i z miłością.
Poczem wyszedł do drugiego pokoju, gdzie Zirza przygotowała mu posłanie na sofie.
Młodzieniec był okropnie zmęczony.
Sen, sen spokojny i wzmacniający — nie dał na siebie czekać i tym razem był pełen znaczeń wróżących szczęście.
Niestety! czyż stare przysłowie nie mówi:
Sen mara, Bóg wiara.“

XI.

Opuściliśmy dworzec w Maison-Rouge w chwili, gdy człowiek w czapce z galonem ułożył Urszulę na poduszkach wynajętego przedziału i gdy pociąg wyruszał w drogę.
— Do Paryża przyjedziemy dopiero za półtrzeciej godziny... — rzekł nieznajomy do pani Sollier — jeżeli pani może spać to sądzę, że sen przyniósłby jej wielką ulgę... Urządzę pani posłanie i nic pani nie przeszkodzi wyciągnąć nogę...
— Tysiączne dzięki — odparła chora — bądź pan łaskaw tem się zająć.
— Pani umieści się tutaj... — mówił dalej mniemany służący, wskazując miejsce wprost drzwiczek. Jeżeli jaki urzędnik wejdzie dla kontrolowania biletów, nie będziesz pani miała subiekcyi...
— I owszem...
Nieznajomy wziął poduszki i ułożył je pomiędzy ławkami niby materac, nie zapominając, aby jedna z nich na pół wzniesiona, tworzyła oparcie głowy.
Poczem dopomógł pani Sollier położyć się na tem improwizowanem posłaniu.
Ramiona zatem Urszuli oparte o podniesioną poduszkę, cały punkt oparcia miały o drzwiczki wagonu.
— Jakże się pani czuje? — zapytał jej towarzysz podróży....
— Tak wygodnie jak w łóżku.
— Czy pani nie zimno?.
— Nie, jestem ciepło ubrana... Dzięki panu odbędę podróż bez najmniejszego zmęczenia... Czy śnieg ciągle pada?
— Tak pani, a nawet się powiększa. Pole jest zupełnie białe.
Urszula nie pytała więcej.
Nie wypuszczała ona z ręki małego skórzanego woreczka, zawieszonego na niklowanym łańcuszku.
— Nieznajomy doskonale widział fen woreczek, ale nie zdawał się przywiązywać do niego wagi.
Usiadł w drugim rogu przedziału i ocierając chustką parę osiadłą na szybie wyjrzał na dwór.
Lekko kołysana jednostajnem kołysaniem wagonu, pani Sollier zamknęła oczy i zaczęła myśleć o tem co ją interesowało i co interesowało Renatę.
Powoli, powoli myśli jej zaczęły się mięszać.
Mózg jej zaczęło opanowywać odrętwienie.
Wspomnienia jej zaczęły się mięszać; — przestała myśleć...
Zasnęła.
Silniejszy odgłos jej oddechu uderzył słuch nieznajomego.
Zwrócił na nią spojrzenie i wyszeptał:
— Brawo!... Sen jest moim wspólnikiem! Teraz chciałbym być jak najprędzej na wiadukcie Petit-Bry.
Pociąg zwolnił biegu i stanął zupełnie.
Wołano:
— Emérainville!...
— Jeszcze jedna stacya... — pomyślał człowiek wygalonowany.
Pociąg biegł znowu.
Na świecie zamieć szalała.
Lodowaty wicher pędził kłęby śniegu na szyny wagonu i gwizdał szparami drzwiczek.
Z Emérainville do Villiers-sur-Marne pociąg idzie jedenaście minut.
W miarę przybliżenia się do Villiers, twarz nieznajomego przybierała inny wyraz.
Jego wykrzywione rysy, jego błędne spojrzenie, objawiały gwałtowne wzruszenie.
Urszula zrobiła poruszenie.
Człowiek w galonach spojrzał na nią ze srogą miną.
— Oby szatan dopomógł, aby się nie obudziła! mówił sam do siebie. — Sen uprościłby bardzo moją robotę! Ani walki, ani krzyków... Rzecz poszłaby jak z płatka.
Alarm był fałszywy.
Pani Sołlier nie poruszyła się już więcej. Jej sen był cichy i spokojny.
Zatrzymano się w Viliers-sur-Marue, poczem po minucie postoju pociąg popędził; dalej.
Nieznajomy czekał przez kilka sekund, nachylił się nad chorą i słuchał jej spokojnego oddechu.
Duża chustka umieszczona na głowie Urszuli zakrywała jej twarz i chroniła od zimna panującego w przedziale pomimo ogrzewaczek umieszczonych stosownie do przepisów.
Zadowolony z tego co widział, towarzysz Urszuli wyprostował się i prześliznął aż do drzwiczek, o które taż była oparta.
Powoli, z nadzwyczajną zręcznością i nieskończonemi ostrożnościami, spuścił szybę i przesunął rękę przez otwór, zasłonięty, całkiem przez jego korpus; chroniąc od zimna i śniegu.
Wychylił się na zewnątrz.
Dotknął ręką ruchomej zakładki którą spuścił.
Poczem przytrzymując starannie drzwiczki wagonu, aby otworzyły się tylko w danej chwili, przekręcił rączkę klamki mosiężnej.
Ukończywszy tę robotę, cofnął się do wagonu i zamknął okno.
Urszula wydala głębokie westchnienie. Głowa jej zmieniła położenie.
I tyle.
Nie przebudziła się.
Nieznajomy spojrzał na nią z uśmiechem, lecz nie przestał trzymać za drzwiczki.
Śnieg padał ciągle, coraz i coraz gęstszy.
Pociąg biegł z odurzającą szybkością.
Zaledwie dojrzane kontury drzew pokrytych szronem uciekały niby cienie.
Ploty ciągnące się wzdłuż drogi wydawały się jak długie szare wstęgi.
Nagle podróżny zadrżał.
— Wjedziemy zaraz na wiadukt... — szepnął.
Zaledwie przez myśl jego przemknęło się to zdanie, gdy pierwsze wagony w istocie weszły na wiadukt Petit-Bry, który przechodzi przez Marnę na wysokości około czterdziestu metrów.
Pociąg gwizdnął, zapowiadając swoje przybycie na dworzec, od którego dzieliła go zaledwie minuta.
Nadeszła chwila oczekiwana.
Podróżny silnie popchnął drzwiczki, które się nagle otwarły.
Pani Urszula oparta o nie przechyliła się, a ciężar głowy i ramion pociągnął za sobą resztę ciała.
Nieszczęśliwa kobieta zaczepiwszy się na chwilę o stopień, potoczyła się po drodze.
Pociąg nieprzestawał gwizdać.
Blady i drżący nieznajomy zamknął drzwiczki, założył zakładkę na swoje miejsce, podniósł szybę i położył poduszki na swojem miejscu.
Potem upadł na jedną z nich, silnie oddychając i obcierając chustką spocone czoło.
— Koniec... — szepnął głuchym głosem — oto mi śliczna robota... Koledze nie musi być ciepło, ale będzie zadowolony.
Przyjechano do Nagent-sur-Marne.
Podróżny otworzył drzwiczki i wyszedłszy na peron, zamknął je starannie.
Na poły zmarzłym, z oczyma zasłoniętemi kapturami spuszczonymi na oczy, urzędnikom kolejowym pilno było odjechać.
Wychodząc, podróżny oddał bilet odbierającemu, który drżąc z zimna nie spojrzał na niego.
— Teraz na dworzec Joinville! — rzekł podróżny wybiegając spiesznie i biegnąc ku ulicy stanowiącej w Nogent-sur-Marne główną arteryę.
Poczem znikł w tumanach śniegu.
Urszula upadła na stopień, jakeśmy to wspomnieli, i zaczepiwszy się na ćwierć sekundy, odbiła się o plant drogi nie wydawszy ani krzyku.
Szybkość pociągu, przenikliwe zimno, osłupienie będące skutkiem tak straszliwego przebudzenia zupełnie ją sparaliżowały.
Gdy się potoczyła w śnieg z wybitą ręką w ramieniu, była już na pół umarłą, a krew płynęła obficie z rany, jaką otrzymała w głowę.
Pociąg przebiegł po wiadukcie.
Wtedy nastąpiło coś szczególnego.
Pagórek śnieżysty znajdujący się wzdłuż parapetu wiaduktu, nagle się poruszył, podniósł i przybrał ludzką postać.
Był to człowiek przemarznięty aż do szpiku, który skulony czekał tam od dziesięciu minut i który był tak śniegiem przykryty, że go krył całkowicie.
Człowiek ten otrząsnąwszy się kilkakrotnie, aby przywrócić zdrętwiałym członkom cyrkulacyę krwi, udał się drogą, po której przebiegł pociąg.
Przybywszy na środek wiaduktu, zatrzymał się i schylił na dół.
Znajdował się przy ciele, a raczej przy trupie Urszuli.
— No! — rzek — Jarrelonge dobrze się spisał... Otóż jesteśmy panami położenia. Teraz idzie tylko o odszukanie listu notaryusza, oraz listu pisanego przez nieboszczyka Roberta Valierand do tego zacnego urzędnika... Papiery te, z któremi zapewne nie chciała się rozstać, ona musi mieć przy sobie... Ale nie trzeba zawadzać na drodze... Pociąg nie będzie wcześniej przechodził jak za pięćdziesiąt minut. Mam więcej czasu niż mi potrzeba...
Pochwyciwszy ciało zdrętwiałe od zimna, podniósł je, poniósł wzdłuż parapetu i zaczął starannie przetrząsać kieszenie. — W jednej z nich znalazł klucze i portmonetkę.
W drugiej chustkę od nosa.
Nareszcie w trzeciej znajdował się pulares.
— Tutaj muszą być listy... — mówił dalej nędznik, chowając portfel i inne przedmioty. — Wszystko dobrze! Nie zapomniałom o niczem, śnieg za dziesięć minut zasypie ślady moich stóp i chwilowy odcisk trupa... Na stacyi nawet się nikt nie spyta o pusty przedział. Tajemnica zostanie nieprzeniknioną... — Policya w braku czego — lepszego będzie musiała wynaleźć nowego Jud’a... Do nas należy majątek wujaszka Roberta!...
Wychylił się przez poręcz.

XIII.

Pod filarami wiaduktu Marna toczyła posępne fale unosząc krę uderzającą o siebie ze zło wieszczym hukiem.
— Jak tamta!... — szepnął, nieznajomy.
I podnosząc nieszczęsną Urszulę, która była tylko zemdloną, najprzód ją położył na poręczy, a potem popchnął naprzód.
Ciało wykręciło się dwa razy i z szybkością strzały przebiegło czterdzieści metrów dzielących od rzeki, która je pochłonęła.
Leopold Lantier, którego czytelnicy zapewne poznali, natychmiast opuścił to miejsce.
Dobiegł do końca wiaduktu, spuścił się po nasypie pokrytym śniegiem i otoczonym, płotem z tarniny, przebył ten płot i znalazł się na drodze wiodącej z jednej strony do wybrzeża Marny, a z drugiej do dworca Nogent i skierował się ku wybrzeżowi.
W chwili gdy do niego dochodził, zatrzymał się i nadstawił ucha.
Zegar dzwonnicy w Petit-Bry zaczął uderzać godzinę.
Złoczyńca rachował uderzenia.
— Jedenasta! — rzekł puszczając się w dalszą drogę. — Pociąg przechodzi przez Joinville o jedenastej minut trzydzieści sześć... Jarrelonge powinien na mnie czekać na stacyi... Przyjdę na czas...
Puściwszy się dobrym krokiem drogą do holowania statków, prowadzącą do mostu w Joinville, stracił tylko pół godziny dla dostania się na stacyę kolei.
Przestąpił przez próg sali pasażerskiej. Jarrelonge już się w niej znajdował, siedząc w ciemnym kącie i widząc wchodzącego Lantiera, wstał.
Ten szybko przyłożył palec do ust.
Podrzędny bandyta zrozumiał i napowrót usiadł na ławie.
Leopold zajął miejsce zdała od niego.
Otworzono okienko kasy.
Lantier natychmiast do niego przystąpił.
— Druga klasa do Reuilly — rzekł.
Podano mu bilet.
Za nim przystąpił Jarrelonge.
— Dokąd? — zapytał urzędnik.
— Reuilly... druga klasa...
— Proszę...
Drzwi od sali pasażerskiej otwarto na oścież.
Jakiś głos zawołał:
— Panowie podróżni do Paryża... proszę wsiadać!
— Przechodząc około Jarrelonge’a Leopold rzekł zcicha do niego.
— Nie siadaj ze mną... — Znajdziemy się tam....
I wyszedł na peron.
Pociąg właśnie zatrzymywał się na stacyi.
Złoczyńcy wsiedli do oddzielnych przedziałów.
W Reuilly wysiedli, wyszli z gmachu nie mówiąc do siebie ani słowa i idąc o dwadzieścia kroków od siebie, udali się ku bulwarowi.
Tam dopiero zbliżyli się do siebie.
— A więc?... — zapytał ciekawie Jarrelonge.
— Śliczna robota... — odpowiedział Leopold. — Ale zamknij gębę... — pomówimy w domu przy wieczerzy.
W kilka minut, siedzieli przy stole w pawilonie przy ulicy Tocanier, naprzeciw siebie, przy dobrym ogniu zawczasu przygotowanym.
Jarrelonge zrzucił obszerne ubranie zwierzchnie, kryjące jego liberyę służącego z dobrego domu.
— Obrewidowałeś dobrze tę zacną damę? — zapytał.
— Z wielkiem staraniem, wierz mi, proszę.
— Cóżeś znalazł?
— Oto to...
I Leopold wydobył z kieszeni różne przedmioty zrabowane na pani Sollier.
— Najprzód klucze... — rzekł.
— Te nie są od jej waliz — zauważył Jarrelonge — ja mam tamte z kwitem na bagaż...
— Odłóżmy je na bok... Chustka do nosa...
— Wypruwszy znak, będzie jej można używać... Nigdy nie trzeba nic napróżno tracić...
— Portmonetka...
— Czy pełna?
Lantier otworzył ją i wysypał jej zawartośc na stół.
— Złyto! — zawołał Jarrelonge, którego wzrok błysnął chciwością, ujrzawszy około trzydziestu luidorów. — Nie źle...
— Podzielimy się po bratersku, ale mnie teraz nie to zajmuje.
— A więc co?
— Mój list...
— Ten który tam zaniosłem?
— Tak jest... musi on być w portfelu z drugim.
— Z jakim drugim? — zapytał ciekawie uwolniony więzień.
— Do kroćset! z tym którego mi potrzeba!... — Z osią na której się obracają wszystkie moje kombinacye?... — Gdyby pani Urszula nie miała tego listu nie leżałaby teraz na dnie Marny...
Mówiąc to Leopold Lantier otwierał pulares.
— A, no, słuchaj mój stary — szepnął Jarrelonge z badawczem spojrzeniem, — przecież mi kiedyś powiesz, kto jest tą osobą dla której pracujemy...
Leopold zamierzał przeglądać przedziały pularesu.
Przerwał sobie, spojrzał mówiącemu w oczy i odparł:
— Czy byś ty przypadkiem zapomniał o naszej umowie?
— Nie... nie... ja mam dobrą pamięć... ślepe podlanie się... posłuszeństwo bierne... przyrzekłem... zaprzysiągłem... Ale, pomiędzy przyjaciółmi, pomiędzy dobrymi kolegami... można sobie czasem zrobić jakieś zwierzenie... opowiedzieć jakieś sekreciki...
— Sekreta jakich żądasz odemnie, nie są mojemi... zatem zatrzymam je przy sobie... Zapamiętaj to dobrze, mój poczciwcze!...
Jasny i stanowczy ton Leopolda oznajmiał o niewzruszonem postanowieniu.
Jarrelonge nie nalegał; ale nalewając sobie pełną szklankę wina, uczynił znak niezadowolenia.
Leopold nie zajmował się nim więcej i przeglądał pulares z niecierpliwością, która w końcu stała się gorączkową.
— Nic! nic! — rzekł opryskliwie, uderzając silnie w stół pięścią.
— Nie ma listów? — powtórzył Jarrelonge instynktownie, podzielając niepokój i zawód swego wspólnika.
— Nie!... Przecież widzisz, że portfel jest pusty i nie może ukrywać żadnej skrytki.
— Tak jest, widzę...
— Otóż, ponieważ w nim nie ma listów, więc gdzie one są?
— Przejrzałeś woreczek?
Na twarzy Leopolda zajaśniał wyraz osłupienia. Wytrzeszczył oczy.
— Jaki woreczek? — zapytał.
— Do kroćset! mały woreczek z czarnej skóry, którego dama nie opuszczała jak swego cienia i nosiła zawieszony na lewem ręku na łańcuszku niklowanym.
— Do pioruna! — zawołał Leopold z wybuchem wściekłości. — Ja się zajmowałem tylko kieszeniami?... Tego woreczka; który jak powiadasz nosiła na ręku, nie widziałem!... Jestem pewny żem go nie widział!...
— A jednak nie mógł się usunąć... — uczynił uwagę Lantier.
— Dla czego?
— Bo go silnie zabezpieczał łańcuch okręcony u ręki Urszuli.
Uwolniony więzień mówił dalej, pokazując miniaturowy kluczyk, należący do pęku innych leżących na stole.
— Ten kluczyk musi go otwierać...
— A ja go z trupem wrzuciłem do Marny! — rzekł Leopold stłumionym głosem. — To już prawdziwe nieszczęście!...
Jarrelonge drżał.
— Zatem wszystko stracone? — wyjąkał.
— Boję się o to... Moje kombinacye djabli wzięli!... Co robić?...
— Do djaska! ja nie wierny bo mówiąc między mami, niepodobna dawać nurka w wodę, aby wyciągnąć woreczek.
Leopold go nie słuchał.
Myślał.
Nagle rozjaśniła się jego twarz zachmurzona.
— Doprawdy, głupi jestem, że tak prędko tracę głowę! — rzekł głośno. — Nic nie dowodzi, aby te listy nie były w walizie tej kobiety...
— W istocie, to prawda! — zawołał Jarrelonge odzyskując wesołość, — muszą być w walizie, a my mamy kwit na nią... Jutro rano pójdę go odebrać, tak jak odebrałem bagaż panienki...
— Właśnie. Tym sposobem będę prędko wiedział czego się trzymać...
Ukończywszy posiłek i podzieliwszy się pieniędzmi znalezionemi w woreczku pan i Sollier, złoczyńcy udali się na spoczynek i zmęczeni wkrótce zasnęli snem głębokim.
Nazajutrz bardzo rano Leopold wyskoczył z łóżka i obudził Jarrelonge’a marzącego we śnie o przyszłym majątku.
W kilku dniach uwolniony więzień, odłożył na stronę blizko dwa tysiące franków, a jego i skarb nie mógł nie wzrosnąć do poważnych rozmiarów, jeżeli, jak mówił cynicznie, interesa tak będą szły pomyślnie przez jeden rok tylko.
Mając piękny sen przerwany nie w porę, przetarł oczy i zapytał kwaśno:
— Któraż tam godzina?
— Siódma... Ubieraj się i pędź na stacyę...
Jarrelonge wkrótce wstał wybrał się w drogę.
— Tłomok jest ciężki — rzekł do Leopolda — trzeba będzie wziąść dorożkę...
— Byłaby to niezręczność trudna do uwierzenia... W danym razie mógłby ktoś odszukać ślad tej dorożki i dowiedzieć się dokąd zawiozła kufer...
— Cóż więc zrobić?
— Zaprzęgnij klacz do powozu, a nie będziemy się mieli czego obawiać...
— Przepyszna myśl!...
Jarrelonge wziął się natychmiast do jej wykonania.
Zaprzągł i pojechał.
W godzinę później powrócił z bagażem Urszuli.

XIII.

Leopold natychmiast otworzył walizę i przejrzał co się w niej znajdowało, tak samo jak to uczynił z rzeczami Renaty.
Nie znalazł żadnego listu, żadnego papieru.
— Nic! — zawołał z gniewnem poruszeniem. Listy są w istocie na dnie Marny razem z kobietą. — Tzeba się będzie bez nich obejść... Tem gorzej, i dla kuzyna Paskala jeżeli się znajdą gdy odbierzemy pieniądze... Valta będzie daleko...
Jarrelonge umierał z chęci wypytywania go, lecz jego wspólnik mu imponował, — zresztą przypomniał sobie odpowiedź poprzedzającej nocy i wstrzymał się od niedelikatnego wypytywania.
Wychodzę... — rzekł były więzień biorąc kapelusz.
— Wrócisz na śniadanie?
— Tak jest... Nieobecność moja niepotrwa długo... Rozbij kufer i spal jego szczątki. — Co się tycze łachów, weź je sobie i niech jak najprędzej znikną...
— Bądź spokojny.
— Śniadanie punkt o jedenastej.
— Panie pryncypale, może pan ułoży jadłospis? rzekł Jarrelonge ze śmiechem.
— Nie potrzeba. Daję ci nieograniczoną swobodę.
— No, to będziesz ze mnie zadowolony.
Leopold wyszedł i udał się drogą do mieszkania przedsiębiercy.
Paskal umierał Z niecierpliwości.
Było już blizko w pół do dziesiątej, a Valta nie ukazał się jeszcze, jakkolwiek obiecał mu bardzo wcześnie przynieść ów sławny list, który mu miał oddać w ręce miliony nieboszczyka Roberta Vallerand, miliony, które jak mniemał, były złożone w depozycie u notaryusza z ulicy Piramid.
Niepokój Paskala i jego niecierpliwość była dziś jeszcze większa niż ta, którą doznawał w dzień zabójstwa Renaty.
Pierwsza zbrodnia przygotowywała drogę.
Udanie się drugiej zapewniało nędznikowi majątek.
A Valta nie przybywał.
Czy ten człowiek który go przestraszał, czy ten człowiek zdolny do wszystkiego, dostawszy raz list w ręce, nie będzie usiłował sam użyć takowego dla przywłaszczenia sobie spadku?
Wszystko było moźliwem.
Podobne myśli sprowadzały zimny pot na czoła przedsiębiorcy.
Nagle zabrzmiał brzęk dzwonka.
Paskal pobiegł do okna.
Służący otwierał.
— Nareszcie! — pomyślał — Lantier z westchnieniem ulgi.
Poznał swego wspólnika.
Upłynęło kilka sekund, gdy zapukano zcicha do drzwi.
— Pójdź... pójdź prędko!... — rzekł Lantier wychodząc na jego spotkanie. — Stóję jak na żarzących węglach... nie wiem czego się spodziewać... umieram z niespokojności.
— Spokojnie! spokojnie!... — odparł zbieg z więzienia biorąc krzesło. Jak najwięcej spokoju i zimnej krwi, kochany panie... — Tych nam potrzeba obudwom jak najwięcej.
Przedsiębiorca wcale nie uspokojony temi słowami, zbladł:
— Czy nie wszystko idzie tak jak potrzeba? — zapytał ze drżeniem.
— Tak i nie.
— Urszula Sollier?
— Tej się nie ma co obawiać... Usunięta tak jak mała i w ten sam sposób.
Podejrzenia o których wspomnieliśmy znowu owładnęły Paskalem. — Zdawało mu się pewnem, że jego wspólnik nie był otwartym.
— Ależ zatem — rzekł — wszystko idzie dobrze i nie mogę sobie wytłómaczyć twoich skrupułów... — Urszuli już się niema co obawiać i zapewne masz list, któryś mi przyobiecał... list którego wyglądam...
— Nie mam go...
Paskal zachwiał się pod tym ciosem.
— Nie masz go? — powtórzył spoglądając mniemanemu Valcie prosto w oczy ż widoczną nieufnością.
Leopold zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i rozgniewał się niem.
— Do stu tysięcy! — rzekł syczącym głosem i zaciskając pięści. — Czy byś przypadkiem o mnie powątpiewał?
Przedsiębiorca był tchórzem.
Przestraszyła go groźna fizyognomia bandyty.
Spiesznie przemówił:
— Wcale nie powątpiewam... Mam zupełną ufność... Tylko mnie dziwi że nie masz tego listu...
— I sądzisz że ja kłamię... O! nie trzeba zaprzeczać!... Ja czytam w twoim umyśle jak w książce... Ja wiem co ty przypuszczasz...
— Ja nic nie przypuszczany... — przerwał Lantier. — Ja tylko po prostu powiadam, żeśmy zrobili układ co do tego listu, o którym mówimy. Czyż nie mam prawa spodziewać się wręczenia tego listu i owego, który pisałem od notaryusza za twojem dyktandem?
— Masz do tego prawo — rzekł Leopold opryskliwie — ale nie dostaniesz ani jednego ani drugiego...
— A dla czego?
— Dla tego że są na dnie Marny.
Lantier zadrżał.
— Na dnie Marny! — zawołał.
— Tak! sto razy tak!
— Ale jak?
— Opowiem ci co zaszło.
— Uczynisz mi przyjemność, bom nigdy niepotrafił zgadywać zagadek, a ta jest jedną z najtrudniejszych...
Lantier myślał w duszy?
— Przekonam się czy kłamie i nie przyjmę jego kłamstwa... Jeżeli mówi prawdę, jestem ocalony i nie mając żadnej obawy, zerwę swoje więzy.
Były więzień opowiedział w krótkości to, co jest wiadomem naszym czytelnikom.
Paskal słuchał z wzrastającym przestrachem tego jasnego i wyraźnego opowiadania.
Czuł on wybornie, że jego wspólnik nie starał się go oszukać.
— Tak więc — szepnął tonem zniechęcenia, gdy Leopold skończył — tak więc wszystko zrobiłeś, a nic nie osiągnąłeś! Morderstwo dwóch kobiet nie daje użytecznego rezultatu! Zabijałeś aby zabijać... i majątek mi się wymyka... gdyż przypuszczam że mi powiadasz prawdę.
— Cóżeś przypuszczał przed chwilą?
— Mniejsza o to...
— Wcale nie mniejsza!... Przypuszczałeś, że dostawszy list, zechcę go użyć na swoją korzyć a z twoją szkodą...
— A więc! tak jest, przyznaję...
Leopold pogardliwie się uśmiechnął.
— A! — odparł — ja to dobrze zrozumiałem! Czyniłeś mi wielki honor, biorąc mnie za większego łotra od siebie... coby nie było łatwem...
Przedsiębierca strzegł się dotykać ostatniej części zdania i mówił dalej:
— Wreszcie te listy są stracone... Zapłaciłem ci za ich dostarczenie i moja dobra wiara została oszukaną.
— Oszukaną!... Za ostre słowo.
— Wynajdź sposób, któryby mi oddał w posiadanie majątek złożony u notaryusza, a jestem gotów znowu cię obdarzyć mojem całkowitem zaufaniem.
— To znaczy że mi je obecnie odbierasz.
Paskal nieodpowiedział.
Leopold się uśmiechnął.
— Zatem zupełnie tracisz nadzieję? — rzekł.
I cóż mam robić innego? Czyż wszystko nie jest stracone?
— Nie...
— I jakimże sposobem myślisz ocalić moje nadzieje?...
— Zaraz ci powiem.
— Słucham i pragnę dać się przekonać.
— Uważaj dobrze: po śmierci Roberta Valleranda w zamku Viry-sur-Seine wszystko opieczętowano.
— Tak jest.
— To dowodzi, że pragniono zabezpieczyć interesa spadkobiercy lub spadkobierców.
— Zapewne wiadomo o tem że żyję i jeżeli się sam nie zgłoszę, to do mnie napiszą... co zresztą już powinni byli uczynić...
— A więc, ponieważ Renatą nie żyje, ty jesteś spadkobiercą.
— Spadkobiercą czego? — zapytał Paskal z szyderstwem. — Spadkobiercą rudery i majątku, co wszystko nie warto stu tysięcy talarów!... Powiedziałeś mi, że mój wuj, Robert Vallerand, umieścił tajemnie cały swój majątek u pewnego notaryusza w Nogent-sur-Seine, który wyda te pieniądze tylko za zwrotem pokwitowania wydanego przez siebie deponującemu.
— To prawda...
— A więc, czy ja posiadam to pokwitowanie?... Ono znajduje się, jak ci wiadomo, w zapieczętowanej kopercie, której stróżem jest notaryusz z ulicy Piramid i który nie wie co się w niej zawiera i jaka jest tego wartość. Czy ja bez listu nieboszczyka mogę żądać wydania tej koperty? Urzędnik roześmiałby mi się w oczy i miałby słuszność!... Majątek ten jest zatem stracony, gdyż oprócz ciebie, mnie i notaryusza z Nogent-sur-Seine, nikt nie wie o jego istnieniu... otóż notaryusz, oczekując zawsze zwrotu pokwitowania, nie zechce nawet gadać...
— Ale — przerwał Leopold wywierając nacisk na te wyrazy — gdyby tak napisać do sądu, że p. Auguy ukrywa znaczne fundusze należące do spadku po Robercie Vallerand?
Paskal wzruszył ramionami.
— Jesteś szalony! — zawołał.
— Czyś zupełnie tego pewny?
— Do kroćset! Ten list po prostu ujawniłby moje wspólnictwo z nieużytecznemi zbrodniami któreś popełnił. Zapytywanoby, jakim sposobem ja dowiedziałem się o istnieniu tego tajemniczego majątku, i po nitce do kłębka, odkrytoby prawdę.
— E! — odparł zbieg z Troyes — któż mówi abyś sam pisał i podpisywał? Dokładne wyjaśnienie lecz bezimienne, będzie wystarczające... Po otrzymaniu ostrzeżenia; skarb nie chcąc być narażonym na stratę, zarządzi śledztwo i notaryusz badany szczegółowo musi przyznać się, iż posiada fundusze należące do spadku...
Przedsiębierca dla wyciągnięcia korzyści, notował w pamięci wszystko, co mówił jego wspólnik.
Niemniej jednak zarzucił.
— Notaryusz, który otrzymał rozkazy nieboszczyka swego klienta, schroni się za obowiązek swego powołania i nic nie powie... Kto wie czy nawet mu nie przyjdzie myśl zaparcia depozytu i przywłaszczenia sobie majątku?...

XIV.

— Czyż sądzisz, że urzędnik publiczny byłby zdolnym do takiego nadużycia zaufania? — zawołał Leopold.
— Są notaryusze na galerach... — odpowiedział Paskal.
— Gdzie nie masz ochoty się dostać?
Przedsiębierca skrzy wił się znacząco i odparł:
— Nadaremnie być graczem zdeterminowanym, nie będę dalej prowadził tak niebezpiecznej walki... Wolę z tem wszystkiem bankructwo, niż dożywotnie ciężkie roboty.
— Krótko mówiąc, wyrzekasz się gry? — zapytał były więzień.
— Partya jest przegrana.
— Co ty wiesz o tem?... Śmiały gracz, a ty utrzymujesz że nim jesteś, do samego końca nie traci nadziei wygrania.
— Ja już jej nie mam... Wszystko skończone. Walka jest bezużyteczna.
— A ja jestem zupełnie przeciwnego przekonania... Położenie twoje jest takie same jak było przed kilku dniami i raczej lepsze niż gorsze... Obawiasz się nagłej śmierci pana de Terrys i boisz się aby jego córka nie upominała się, jak ma do tego prawo, o milion należny jej ojcu, ale ci powiedziałem, że mam sposób unieruchomienia tego miliona w twoich rękach na czas nieograniczony, czy sobie tego nie przypominasz?
— I owszem... — rzekł Paskal podnosząc się, — ale ja odrzucam użycie tego sposobu... Dosyć już tych zbrodni... jakakolwiek będzie przyszłość, przyjmuję ją...
— Przyjmujesz przyszłość jakakolwiek ona będzie? — odparł Leopold z uśmiechem niecierpliwości. — Ależ, mój kumie czy mnie bierzesz za głupca i wystawiasz sobie że mnie można oszukać? Ja ci pomarkowałem karty, ja cię nauczyłem sztuki, nauczyłem dawać sobie cztery asy, a ty będąc teraz pewnym zużytkowania moich nauk, przez użycie moich sposobów, powiadasz mi od niechcenia: Wszystko skończone! wyrzekam się walki!... Więc oswobodziłbym ci drogę i ty byś się nią udał zostawiając mnie za sobą w tyle... wydobyłbym kasztany z ognia, a ty byś mi je schrupał pod nosem! O! poczekaj, chłopaczku! Ty wyrzekasz się gry, to należy do ciebie... ale uregulujmy swoje rachunki...
Paskal Lantier spojrzał w twarz zbiegowi z Troyes z powagą, do której ostatni nie uważał go za zdolnego.
— Swóje rachunki... — rzekł — jakie, rachunki? — Poczyniłeś kroki, które miały być dla mnie użyteczne... Nie okazały się takiemi, ale ja ci nie wyrzucam ich niepowodzenia... Zapłaciłem ci za to... więc kwita z nami...
— Kwita! — Czy ty tak uważasz te rzeczy?
— Najzupełniej, — jeżelim ci co winien to dowodź swoich praw...
Leopold uczuł że go gniew ogarnia.
— Dochodzić swoich praw! — szepnął głuchym głosem, zacisnąwszy zęby. — Tak mi radzisz?
— Zapewne! jeżeli je według siebie posiadasz.
— Ależ, tyś oszalał! — rzekł Valta nagle się ożywiaąc. Moje prawa, ależ one są niezaprzeczone, nieprzeparte, one wychodzą z twojego wspólnictwa, któreby cię zaprowadziły do sądu kryminalnego, gdybym chciał, wiesz o tem dobrze, a ztamtąd na plac Roquette.
Przedsiębiorca roześmiał się śmiechem, który brzmał fałszywie.
— Tracisz głowę! — odparł. — Spróbuj no mnie oskarżyć...
— Strzeż się!...
— Nie boję się niczego! — Najprzód musiałbyś się sam wydać, a potem o cóż byś mnie oskarżył? — Gdzie dowody mego mniemanego wspólnictwa?? Jedna rzecz mogłaby mnie skompromitować, list, któryś mi kazał napisać charakterem notaryusza i podpisać jego nazwiskiem, a ten list jest na dnie Marny razem z listem Roberta Vallerand.
Leopold założył ręce na piersiach.
— Rozumiem twoją grę... — rzekł.
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny... i czytam w niej bez okularów! Powiadasz sobie: „Miałem milionowego wujaszka i gdyby nie córka naturalna, nie znana nikomu na świecie, miliony nieboszczyka, z prawa spadłyby na mnie... Znalazł się głupiec, który za kilka biletów tysiąc frankowych uwolnił mnie od zawadzającej spadkobierczyni... Dziś jestem pewny pozyskania majątku, gdyż dzięki wskazówkom Valty będę tyle przebiegłym, że zmuszę notaryusza w Nogent-sur-Seine do zwrotu pieniędzy... Córka hrabiego de Terrys mogłaby w danym razie nie w porę się upomnieć... Dobry Valta podał mi sposób uwolnienia się od niej i od swego długu... Pozostaje więc tylko czekać spokojnie aby milioniki wpłynęły do mojej kasy... Czy dziecię mego, wuja miało prawo do spadku? Nie wiem... Jeżeli stara kobieta znikła... czy to moja wina?... Czy ktoś stał się winnym dwóch morderstw? Być może, alem ja nawet nie znał tego człowieka!... — istniał przeciwko mnie jeden ślad tylko, lecz ten ślad zaginął, jestem więc wolny i nie mam żadnej obawy! — Czy pan to myślisz panie Lantier?...
— To — odpowiedział cynicznie przedsiębiorca.
— A więc, kochany panie, wyrachowanie pańskie jest fałszywe... Jesteś pan przykutym do zbrodni popełnionych dla pana, zapłaconych przez pana? Brak jednego dowodu... są inne.
— Jakie?
— Mieszkam w twoim domu przy ulicy Tocanier... to już jest domniemanie wspólnictwa.
— Ej, co znowu! — rzekł Paskal śmiejąc się i wzruszając ramionami. Wynająłem jakiemuś Valcie dom, który był dla mnie nieużytecznym... Moje rachunki poświadczyłyby w razie potrzeby, że ten Valta z góry mi zapłacił stosownie do zwyczaju, komorne za pół roku... Wpływ zapisany do księgi kasowej...
Leopold z osłupieniem spojrzał na mówiącego.
— Bardzo zręcznie!... — rzekł. — Ale koń i powóz oddany do mego użytku?...
— Również zapisane w księgach, jako sprzedane i zapłacone gotówką... Byłoby niezręcznością zapomnieć o tem.
— A! rozbójniku, wszystko przewidziałeś! — zawołał zbieg z wściekłością.
— Wszystko! — rzekł Lantier z zupełnym spokojem. — Dodam jeszcze, że gdyby potrzeba dowieść swego alibi, nic nie byłoby łatwiejszego... Podczas gdyś ty sprzątał najprzód młodą Renatę, a potem starą Urszulę, pamiętałem nie wychodzić z domu i sprawdzić swoją obecność przez różne osoby... — Śledztwo dowiodłoby tego stanowczo... Prócz tego bez żadnego trudu usprawiedliwiłbym się z czasu strawionego w Maison-Rouge w powrocie z Romilly... Zatem panie Valta, pozostaje mi tylko powtórzyć te słowa, które cię tak mocno drażniły przed chwilą: — „Dowiedź swoich praw“ — Jest to moje ostatnie słowo... W obecnej chwili mam do załatwienia kilka pilnych interesów i przepraszam, że nie mogę dłużej i prowadzić rozmowy, nieprowadzącej odtąd do żadnego celu.
Paskal zlekka się ukłonił i skierował ku drzwiom, jak gdyby chciał wskazać drogę swemu gościowi.
Ten siedząc ciągle z uśmiechem, założył nogę na nogę.
— Doprawdy, panie Lantier — rzekł — napróżno jesteś łotrem di primo cartelle, nie jesteś silnym!
— No, dosyć tego! — rzekł rozkazująco Paskal.
— Tak, zapewne, dosyć tego, nawet zanadto wiele słuchania pańskich bredni. W perspektywie są miliony i ja chcę abyś je miał, bo chcę mieć w nich udział... Pan wyrzekasz się, zgoda!... Ale ja się nie wyrzekam. — A! pan mnie nie znasz... To słuszne!... Przepraszam po tysiąc razy!... Powinienem był przychodząc tu po raz pierwszy, wymienić swój stan i nazwisko... Zaniedbałem tego uczynić... Jest to błąd, lecz błąd do naprawienia.
— A! co mnie to obchodzi.
— Więcej niż mniemasz... — Czekaj no chwilkę... zaraz się zainteresujesz... — Powiedziałem ci że się nazywam Valta i tyś mi uwierzył...
— Zapewne...
— Nazwisko jest ładne, ale ponieważ nie żądałeś ani metryki ani poświadczenia tożsamości osoby, ani nawet wyciągu z akt sądowych, mogło być żem ci się przedstawił pod pseudonimem...
— Cóż mnie to obchodzi? — zawołał Paskal z gestem znudzenia.
— W tej chwili, nic... za chwilę, wiele... — Opowiem ci pewną historyę...
— Ależ, panie...
— Milcz pan, jeśli łaska, i słuchaj... — Prędko skończę.
„Zaczynam.
„Dwadzieścia lat temu mieszkałem w Troyes.
„Muszę przyznać, żem popełnił wiele głupstw... jedno z nich zaprowadziło mnie przed sąd przysięgłych i otrzymałem wyrok trochę za surowy... na dożywotnie więzienie...“
Tym razem przedsiębierca nie uczynił znaku niecierpliwości.
Usłyszane wyrazy zajęły całkowicie jego uwagę.
Wlepił w mniemanego Valtę wzrok stały i badawczy.
Leopold mówił dalej:
— Zostałem wysłany do Clairvaux, gdzie przez dwadzieścia lat wegetowałem pomiędzy czteremu murami, mówiąc sobie, że Życie się dla mnie skończyło...
„Widzisz pan, jak to nie można odpowiadać za przyszłość, ponieważ jestem wolny, ja, co rozpaczałem i ponieważ niezadługo będę bogatym.
„Zeznanie, jakie miałem złożyć, zaprowadziło mnie do więzienia w Troyes.
„Tam dowiedziałem się, że deputowany okręgu Romilly, który powrócił z Indyj z wielkim majątkiem, miał lada chwila, umrzeć i że miał dwóch siostrzeńców; jednego otoczonego pewnym szacunkiem, chociaż stojącego w interesach dosyć licho i drugiego uwięzionego na całe życie, co oddawało cały majątek wuja w ręce-pierwszego, gdyż pierwszy utracił prawo do spadku...
„Powiedziałem sobie, że to nie było słusznem, ponieważ jak pierwszy tak i drugi siostrzeniec byli łotrami, gdyż pierwszy tak samo zasługiwał na kajdany jak i drugi...
Były więzień zatrzymał się...
Paskal wyrzekł drżącym głosem:
— Cóż dalej?...
— Patrzaj! zdaje się iż się interes obudził! — To dowodzi że zaczynasz pojmować!
„Uciekłem.
„Postanowiłem udać się do Roberta Vallerand i błagać u jego miłosierdzia o summę potrzebną na przejazd do Ameryki, gdzie mógłbym próbować szczęścia.
„W zamku Viry-sur-Seine dowiedziałem się, że deputowany nienawidził obudwu Lantierów i że wydziedziczył swego siostrzeńca przedsiębiercę na korzyść nieprawej córki, o której istnieniu nikt nie wiedział...
„Powiedziałem sobie: — Miałżeby prawy spadkobierca wszystko u tracić! — No, cóż znowu! Trzeba mi pieniędzy, a jeżeli dam Paskalowi miliony Roberta, to cóż u djabła, żeby Paskal nie miał jednego lub dwóch z nich ofiarować swemu drogiemu bratu stryjecznemu Leopoldowi!...
— Ty! to jesteś ty! Jesteś Leopold Lantier! — zawołał przedsiębiorca z niewymownem zdziwieniem.
— Tak mój braciszku, to ja!... Jak widzisz to nie źle idzie, skoroś mnie nie poznał od pierwszego spojrzenia i że głos krwi jest tylko próżnym wyrazem a przy tem że tyle lat więzienia djabelnie zmienia człowieka!...

XV.

Zdawało się, że Paskal skamieniał.
Były więzień mówił dalej:
— Przed chwilą zacząłeś pojmować, a teraz zupełnie pojmujesz, widać to z twojej pomięszanej miny. Kogóż ty przekonasz że nie jesteś wspólnikiem swego stryjecznego brata, bandyty, zbiegłego więźnia, który nie mogąc sam dziedziczyć, popełniał jedną zbrodnię po drugiej, aby oddać spadek w twoje ręce, co było jedynym sposobem wzięcia w nim udziału? Bojaźliwy, słaby, niepomysłowy, bez energii, blizki podstępnego bankructwa, chcący się jakimbądź kosztem zbogacić, udałeś się do mnie i ja pracowałem na twój i na swój rachunek... to uderza w oczy... Nikt w świecie nie będzie o tem powątpiewał, jeżeli mnie zmusisz do wybuchu; ale się ty tego dobrze strzedz będziesz bacznie, hę?...
Przedsiębiorca zgnębiony siedział oniemiały.
Leopold mówił dalej ze śmiechem:
— Mój Boże, ja sobie tłómaczę twoje zdziwienie... Jest ono zupełnie naturalnem... Tyś myślał, że masz do czynienia z biedakiem, zbyt dobrze zapłaconym kilkoma biletami tysiąc frankowemi, od którego mógłbyś się bez trudu uwolnić przybierając względem niego ton bardzo wysoki... Zamiast tego, znajdujesz się w obec bardzo przebiegłego krewniaczka, który cię trzyma i o tem przekonywa... — Czu — jesz, się skrępowanym,, co cię rozstraja.... Boisz się mnie... A więc! boisz się niesłusznie... ze mnie dobry chłopak, nieobraźliwy, zapominam o wszystkiem... podajmy sobie ręce...
Nędznik powiedział prawdę. Paskal czuł się pod jego władzą.
Machinalnie wyciągnął rękę.
— Wybornie! — zawołał Leopold — doskonała zgodą! Widzisz, nie ma jak między familią. Żadnych umów pomiędzy nami... Odtąd będziemy iść zgodnie jak rzezimieszki na jarmarku... Nam trzeba milionów wujaszka Vallerand’a... Będziemy je mieli.
— Co czynić? — szepnął przedsiębiorca.
— Nie śpieszyć się... Nie popełniać żadnej nieroztropności... Nie dawać żadnego życia aż do zdjęcia pieczęci w zamku Viry-sur-Seine... Zobaczymy potem co wypadnie czynić... Wszak możesz poczekać aż do tego czasu bez wywrócenia koziołka?
— Tak, byleby hrabia de Terrys nie umarł...
— Tem się nie kłopocz; jeżeli umrze ja zajmę się jego spadkobierczynią...
— Nie obawiasz się Małgorzaty Bertin?
— Czemużbym się jej miał obawiać? — Co ta kobieta może? Szuka swojej córki, która już nie żyje.
A zresztą ona niema najmniejszego prawa do majątku Roberta, majątku, o istnieniu którego prawdopodobnie nie wie... Bądź spokojny, ja ci powtarzam, że mieć będziemy miliony... Notaryusz Audouard będzie zmuszonym do ich oddania... ja to biorę na siebie..
— A z tych milionów ja ci dam ładną cząstkę! — szepnął Paskal...
— Liczę na to tem bardziej; że inaczej nie byłbyś w stanie uczynić... — A teraz, odchodzę...
— Dla czego tak prędko?
— Jeszcze nie jadłem śniadania.
— Chcesz jeść ze zemną?
— Niepodobna, czekają na mnie... Nie oddalę się z ulicy Tocanier... Gdyby cokolwiek nowego zaszło, uprzedź mnie...
— To ci przyrzekam...
Dwaj łotrzy rozstali się.


∗             ∗

Pociąg do którego Jarrelonge przebrany za służącego i Urszula Sollier wsiedli do Maison-Rouge, zatrzymał się na dworcu paryzkim o kwandrans na dwunastą, z opóźnieniem o piętnaście minut.
Jak tylko podróżni wysiedli, lokomotywa została odczepioną i odbyła manewra aby się dostać do remizy, gdzie ją miano oczyścić.
Wiadomo powszechnie, że po przybyciu każdego pociągu specyalny agent rewiduje wagony aby się przekonać, czy w przedziałach nie został zapomniany jaki przedmiot.
Inny agent opatruje koła lub smaruje osie, poczem wagony bywają odprowadzane na boczną linię, gdzie są myte.
Pośpieszna trochę rewizya wagonów nie przyniosła żadnego rezultatu.
Człowiek mający obowiązek przekonania się o dobrym stanie kół i osi czego dopełniał, uderzając w każde koło młotem, rozpoczął swoje zajęcie, zaczynając od początku pociągu.
Z latarnią w jednem a młotem w drugiem ręku, dokonywał on drobiazgowe swoje czynności.
Czynność ta bardzo ważna, gdyż zapewniająca, bezpieczeństwo podróżnych, dokonywaną jest przez robotników, zwykle lotaryngczyków, alzatczyków lub belgów, w ogóle ponurych i nierozmownych.
Ten o którym mówimy był belgijczykiem.
Doszedł do przedziału, który zajmowali Jarrelonge i Urszula.
Gdy szedł wzdłuż szyn idąc przy ławeczce wagonu, poczuł uderzenie czemś w nogę.
Szybko spuścił latarnię, aby poznać naturę przedmiotu, który potrącił i ujrzał mały czarny skórzany woreczek ze stalową klamerką, którego zerwany łańcuszek zaczepił się pomiędzy stopniem a podpierającym go prętem.
— Woreczek! — szepnął robotnik schylając się aby go podjąć. — Ktoś z podróżnych musiał go oknem upuścić...
Chciał go podnieść do góry.
Łańcuszek stawił opór.
Odczepił go i zważył znaleziony przedmiot.
— Nie ciężki... — mówił dalej — odniosę to zaraz do zawiadowcy...
I otworzywszy drzwiczki wagonu, schował woreczek pod ławkę, zamknął i ciągnął dalej swój przegląd zanotowawszy numer przedziału 1326.
Gdy uderzał młotem w maźnice osi, umysł jego został zajęty myślą o znalezionym przedmiocie.
— Co też tam może być w tym woreczku? — szeptał. — Pieniądze? Nie, jak na to, to jest za lekki. Może bilety bankowe... a, to wiesz, mój panie...
W oczach jego zajaśniał blask.
Drżące od wzruszenia usta szeptały
— Gdybym się ośmielił... Ach! gdybym się ośmielił...
Przybywszy do końca pociągu, ostatni raz uderzył młotem i zatrzymał się.
Myśli zaprzątające mu głowę wzrastały i stawały się literalnie dokuczliwemi.
— I któż się dowie że się zaczepił u stopnia? — mówił sam do siebie. — Nikt... Ten... do kogo należy, niezawodnie jest przekonany, że on tam jest na drodze, w śniegu... Zamelduje... może już to i uczynił, ale nim śnieg stopnieje upłynie dużo wody... Gdybym go otworzył i zobaczył co jest w środku!...
Wróciwszy poszukał przedziału numer 1326, wziął woreczek z miejsca w którem go położył i schował pod kurtkę.
Już się nieopierał pokusie, nie wahał, — chciał wiedzieć co się znajdowało w znalezionym woreczku.
Minąwszy rzędy wagonów, przeszedł kilkaset kroków linią i wszedł do wagonu bydlęcego.
Tam usiadł w kuczki, postawił przy sobie latanię i narzedzia i usiłował odgadnąć, jak się woreczek otwiera, bez uszkodzenia klamerki.
Nie mógł odgadnąć sekretu który nie istniał: woreczek był zamknięty na klucz, ale zameczek był słaby. Jedno uderzenie młota było dostateczne do jego rozbicia; rozwarły się jego czarne boki.
Belgijczyk włożył rękę w otwór.
Pod palcami uczuł szelest miękkiego papieru, obwiniętego w dosyć cienką tkaninę.
Wydostał paczkę i rozwinął.
Nagle oczy jego przybrały straszliwy wyraz chciwości.
Ujrzał w batystowej chustce kawałki papieru na pół przezroczystego, z niebieskiemi winietami.
— Bilety bankowe! — rzekł głosem stłumionym przez wzruszenie. — Prawdziwe bilety bankowe!... Ile ich jest?
Gorączkowemi rękoma rozłożył je dla przeliczenia.
Było ich dziewięć.
— Dziewięć! — mówił dalej belgijczyk upojony radością, — dziewięć i wszystkie po tysiąc franków... a! to mi się podobał... Dziewięć tysięcy frankowi i ja bym to miał odnieść do kancelaryi zawiadowcy!... — A! godferdam! to byłoby zbyt głupio!...
Robotnik, którego sposobność czyniła złodziejem, schował bilety bankowe do kieszeni, a chustkę do woreczka.
— Doskonale schowane!... — szepnął ze śmiechem. — Co się tycze woreczka, idąc do domu, rzucę go na ulicy, na kupę śniegu.
Ukrył woreczek pod kupą słomy leżącą w kącie wagonu, która miała być nazajutrz spaloną, poczem po wrócił do pracy.
Na dworzec o trzeciej rano przybywał pociąg.
Po obejrzeniu kół i osi tego pociągu, belgijczyk kończył swoje zajęcie i mógł powrócić do domu.
Tej nocy śpieszył się więcej niż zwykle, i odbył przegląd maźnic bardzo powierzchownie.
W dziesięć minut po trzeciej uwolnił się od swoich narzędzi i latarni i udał się po ciemku do wagonu bydlęcego w którym popełnił przestępstwo.
Wydostał woreczek, znowu go ukrył pod kurtką wyszedł ze stacyi i udał się ku mieszkaniu położonemu przy ulicy des Recollets.
Uliczka ta zwykle mało uczęszczana i na końcu której, od strony przedmieścia świętego Marcina znajduje się szpital wojskowy, była zupełnie pustą, gdy robotnik kolejowy wszedł na nią.
Mieszkał on w małym hoteliku leżącym na drugim końcu ulicy, blizko kanału.
Przy każdym z chodników leżały ogromne kupy śniegu zgarnięte, aby oczyścić środek ulicy. Padające bezustannie grube płaty, powiększały ich objętość.
Belgijczyk wziął woreczek do ręki.
— A gdybym go wrzucił w otwór ściekowy? —— uczynił takie zapytanie.
Myśl wydawała mu się dobrą; odpowiedź była potwierdzającą: przyśpieszył kroku aby dojść do znanego sobie otworu ściekowego.
Przyszedłszy, przekonał się z zawodem, że gruby pokład lodu zupełnie go zasłaniał.
— A! do djabła... — szepnął.
I rzucił woreczek na kupę śniegu, w którym ten zagłębił się na kilka centimetrów.

XVI.

Uwolniony od przedmiotu stanowiącego dowód przekonywający o kradzieży, belgijczyk przyśpieszył kroku i wrócił do domu.
Zaledwie drzwi lichego zajazdu za nim się zammknęły, gdy jakiś człowiek idący z trudnością, potykający się, mówiący sam do siebie głośno, wyszedł z przedmieścia świętego Marcina i zapuścił się na ulicę des Recollets.
— Psia pogoda!... Niegodziwy czas!... — mówił pijackim głosem gestykulując rękami. — To tak umyślnie dla mnie!... Ślizgam się po lodzie jak kot w orzechowych łupinach!... Otóż masz, utykam nosem w śnieg!...
Pijak w istocie się potknął, i o mało co nie upadł jak długi na twarz.
Z wielkim wysiłkiem utrzymał równowagę i szedł dalej, walcząc z zamiecią i idąc coraz więcej w gzygzak.
— Przecież nie jestem pijany... — mówił dalej. — Nie, słowo honoru, nie jestem pijany... Jednak, jaki to świat niesprawiedliwy! Gdyby mnie tak mama Baudu zobaczyła, powiedziałaby znowu żem wychlał nad miarę, a to przyczyną tęgo ślizgawica... Ach! te mama Baudu jest nieznośna i gdyby jej córka nie była tak ładna... Ale co prawda, ładna bo ładna; Wirginia, to pączek róży, tak, ale mama nieznośna, i niech mnie djabli porwą, nie wiem zkąd ja jej oddam tysiąc franków...
Pijak, którym był nie kto inny tylko Ryszard Beralle, znowu się pośliznął i zawołał z głupowatym wybuchem śmiechu.
— Do trzech razów sztuka!... Paskudna ślizgawica!... Jakem poczciwy chłopak, tak wino tu nić nie winno. I cóżeśmy wypili na bulwarze Rochechonart? Szesnaście butelek w czterech! Szklanka wody w kotle u In w alidć w, co? — To nie przeszkodzi memu bratu Wiktorowi utrzymywać, że jestem bibułą! Bibuła, ja? Nigdy! Zamiast mi prawić kazania, lepiej by zrobił, żeby mi pożyczył tysiąc franków... — Aj!...
Po tym wy krzyku nastąpiło to, czego się oddawna można było spodziewać.
Ryszard Beralle utknął głową w śnieg i zagłębił w nim ręce po łokcie.
Nie zrobił sobie nic złego, gdyż grubość miękkiej warstwy złagodziła jego upadek.
W usiłowaniach jakie czynił aby się podnieść, prawą ręką napotkał metalowy łańcuszek uczepiony do jakiegoś przedmiotu.
Pociągnąwszy ku sobie łańcuszek i ów przedmiot, usiadł na śniegu prawie nie mając świadomości swoich czynów i błędnem okiem przyjrzał się przy dosyć blizkim płomieniu gazowym znalezionej rzeczy.
— Co to jest? — bełkotał kiwając głową — woreczek skórzany... E, żeby w nim był tysiąc franków, który jestem winien mamie Baudu... toby mi była rzecz!... Patrzajcie, otwarty... zobaczmy...
Pijak przeszukał woreczek.
— Znalazł w nim tylko chustkę do nosa zapomnianą lub pogardzoną przez belgijczyka.
— Tylko chustka... — rzekł zawiedziony. — O! nieszczęście! nie tego mi trzeba! Woreczek szyk!... Przyjmij go Ryszardku... Będę w nim składał swoje oszczędności.
Ryszard Beralle usiłował powstać i nareszcie z wielkim trudem zdołał to uczynić, poczem poszedł dalej i nie przewróciwszy się więcej, doszedł do skromnego mieszkania przy ulicy Picpus, które zajmował razem z bratem.
Przez długą i przykrą drogę trochę odzyskał zimnej krwi.
Chcąc uniknąć kazania Wiktora, wszedł po cichu, położył znaleziony woreczek na stole i wśliznął się do łóżka.
Podmajstrzy znużony dzienną pracą i położywszy się bardzo późno, gdyż chodził wprzód na ulicę Szkoły Medycznej dowiedzieć się jak się ma panienka ocalona przez nich na moście Bercy, nie przebudził się wcale.


∗             ∗

Kilka dni upłynęło od wizyty, którą Paskal złożył siostrze żony, pani Bertin, w Hotelu Marynarki w Romilly.
Pomimo uporczywego zimna, Małgorzata mająca teraz cel życia, prędko do siebie przyszła.
Jovelet nie opuszczał jej i był jej biernie posłusznym, ale ona sobie mówiła i nie bez przyczyny, że poszukiwania obojętnie dokonywane przez osobę płatną, prawie nie mogły doprowadzić do pożądanego celu.
Gorąco pragnęła sama działać, szukać, badać, pytać, sypać złotem...
Chwila w której odszuka ślad utraconego dziecięcia, którego nie znała a które ubóstwiała, będzie najpiękniejszą chwilą w jej życiu.
Lekarz oświadczył, że już nie było żadnego niebezpieczeństwa i że rekonwalescencya stanęła w punkcie który pozwala działać.
Dodał, że w tem wszystkiem trzeba było zachować jak największe ostrożności.
Małgorzata miała zamiar się oszczędzać, gdyż chciała żyć, żyć dla córki, — ale chciała także oddać się bezzwłocznie świętemu zadaniu i rozpocząć kroki, które, jak mniemała, miały ją doprowadzić do celu.
Jovelet — może czytelnik pamięta — jeździł do zamku Viry-sur-Seine dla wybadania domowników nieboszczyka Roberta Vallerand.
Dowiedział się, iż nie wiedzą w którą stronę pojechała Urszula Sollier, lecz że zostawiła w zamku tłomoki, o wysłanie których miała napisać.
Ten szczegół nie mógł ujść baczności Małgorzaty.
Jeżeli Urszula napisze, to jej adres będzie wiadomy, a tym sposobem można będzie dojść do Renaty.
Może już pisała.
W chwili, gdy z czytelnikiem udajemy się znowu do Hotelu Marynarki, wybiło wpół do jedenastej zrana.
Małgorzata dla odzyskania sił posiliwszy się dobrem śniadaniem, ubierała się tak, aby się nie obawiać silnego mrozu i zamierzała wsiąść do powozu, który zaopatrzony w bańki z gorącą wodą i ciepłe futra, stał przed bramą.
Biedna matka pomimo jeszczę wielkiego osłabienia, chciała rozpocząć poszukiwania.
— Dokąd jedziemy, proszę pani? — zapytał Jovelet.
— Do zamku Viry...
Jovelet oddał ten rozkaz stangretowi, wsiadł na kozioł obok niego i powóz ruszył.
Przybywszy do Viry-sur-Seine, Małgorzata została uderzona posępnym smutkiem, jaki przybrał ten gmach po śmierci Roberta Vallerand.
Kazała Joveletowi, aby zawiadomił o jej przyjeździe człowieka obranego na stróża pieczęci.
Mąż i żona zatrzymani tymczasowo w zamku, nie przestawali się kłopotać co z nimi będzie, gdy interesa spadkowe przyjdą do końca.
Klaudyusz poznał w Jovelecie człowieka, który się tu zgłaszał po objaśnienia i okazał się tak hojnym, przyjął go więc bardzo uprzejmie.
— Zapewne pan przyjeżdża — rzekł — dowiedzieć się, czy nie ma jakich wiadomości od pani Urszuli Sollier?...
— Pani, u której jestem intendentem, życzy sobie z wami pomówić... — odparł Jovelet. — Proszę więc otworzyć bramę i wpuścić powóz, aby moja pani, która przebyła ciężką chorobę nie zaziębiła się idąc przez dziedziniec pieszo...
— Natychmiast... — rzekł Klaudyusz z pośpiechem, spodziewając się że naturalnie pani będzie hojniejszą od intendenta.
Kazał Franciszce otworzyć bramę.
Powóz zatrzymał się przed stopniami ganku.
Małgorzata wysiadła.
Ujrzawszy ją oboje służący zadrżeli.
Poznali oni osobę, która w dzień śmierci ich pana i następnego dnia przychodziła do zamku.
— To ta sama pani, którą ztąd odwieziono chorą.... — szepnęła Franciszka mężowi do ucha.
— Ten ostatni trącił ją łokciem nakazującymi milczenie...
Pani Bertin podtrzymywana przez Jeveleta, ze wzruszeniem wstępowała na schody, które już dwukrotnie przebywała w bardzo bolesnych razach.
— To ty, mój przyjacielu, nazywasz się, Klaudyusz? — rzekła Małgorzata zwracając mowę do służącego.
— Tak, pani... ale racz pani wejść, bardzo proszę... W kuchni pali się dobry ogień... — przepraszam, że nie przyjmuję pani w salonie, ale tam zimno aż strach... — Franciszko, wesprzyj panią...
Franciszka spiesznie usłuchała.
Pani Bertin oparła się na niej, tak samo jak była wsparta na Jovelecie i bez zmęczenia doszła do kuchni, dokąd ją prowadzono.
W istocie, na kominie palił się jasny, wesoły ogien.
Posadzono ją przy nim.
Klaudyusz z czapką w ręku czekał z uszanowaniem.
— Przybyłam tu, mój przyjacielu, aby ci zadać parę pytań... — rzekła Małgorzata do niego.
— Jestem na rozkazy... Odpowiem jak będę mógł najlepiej i najszczerzej...
— Pytania te odnoszą się do osoby, która tu pełniła przy panu Vallerand, obowiązki gospodyni.
— Pani Urszuli Sollier?
— Nie wiedziałam jak się nazywa... Muszę sobie zapisać abym niezapomniała.
I zapisała nazwisko na czystej karcie swojej notatkowej książeczki.
Potem podniosła głowę i mówiła dalej do Klaudyusza:
— Mój przyjacielu, czy dawno jesteś w zamku Viry-sur-Seine?
— Sześć lat, proszę pani... od czasu jak pan Robert kupił ten majątek.
— Czy wprzódy znałeś pana Roberta?
— Nie, pani...
— Któż cię rekomendował na to miejsce?
— Pani Urszula Sollier.
— Czy ta pani Urszula pochodzi z tej okolicy?
— Nie, pani, ale oddawna tutaj mieszka.
— Czem się trudniła?
— Niczem, proszę pani... Zajmowała w Conflans mały domek, w którym żyła bardzo samotnie... Tam zawiązaliśmy z nią stosunki... moja żona zajmowała się jej gospodarstwem.
Małgorzatą żywo obróciła się do Franciszki.
— Zatem znałaś mieszkanie pani Urszuli? — zapytała.
— O, i dobrze.
— Wszak ona miała z sobą dziecko, nieprawdaż? małą dziewczynkę?

— Nie, pani, była sama...

XVII.

— Sama! — powtórzyła Małgorzata która bardzo zbladła.
— Tak, pani...
— Czy do niej nie przychodziło żadne dziecko?
Klaudyusz potrząsnął głową.
— Do pani Urszuli nikt nie przychodził... — odpowiedział. — Żyła zupełnie samotnie, ale dosyć często wyjeżdżała...
— Czy nie wiecie dokąd jeździła?
— Nie, pani... Ona nic nie mówiła i nikt jej nie pytał... Gdy pan Robert Vallerand po powrocie z zagranicy osiadł w tej okolicy, w której mieszkała i pani Urszula, to natychmiast przyjęła u niego obowiązki i w ośm dni później, ponieważ bardzo lubiła moją żonę, kazała nas wezwać do zamku, gdzieśmy osiedli i nigdzie się ztąd niewydalali...
— I nigdy nie widzieliście tutaj młodego dziewczęcia?
— Nigdy, nie... Pan Robert, kiedy był w zamku, przyjmował samych tylko mężczyzn, a bywał w nim rzadko, s bo obowiązki deputowanego zatrzymywały go często w Paryżu...
— Czy pani Urszula mu nie towarzyszyła?
— O! nie pani... Zostawała ona dla prowadzenia domu i wyjeżdżała co lato.
— Czy na długo?
— Na miesiąc lub sześć tygodni prawie...
Małgorzata oparła głowę o poręcz fotelu, na którym siedziała i na chwilę zamknęła oczy.
Rozmyślała.
— Czy pani zmęczona? — zapytał Jovelet.
— Wcale nie... — odparła. — Owszem, czuję się bardzo silną.
Poczem zwracając się do Klaudyusza mówiła dalej.
— Czy pani Urszula była tutaj w czasie przyłożenia pieczęci?
— Była, proszę pani.
— Jakże się to stało, że nie ona została mianowaną dozorczynią, skoro wiedziano że posiada całkowite zaufanie nieboszczyka pana Vallerand?
— Oświadczyła sędziemu pokoju, że ma zamiar natychmiast wyjechać do familii.
— To kłamstwo — pomyślała wdowa; potem dodała głośno: — Więc pani Urszulą ma rodzinę?
— Zdaje się.
— Czy nie wiecie zkąd ona pochodzi?
— Nie pani.
— Kiedyż wyjechała?
— Tego samego wieczora gdy przyłożono pieczęcie... Odwieziono ją powozem do Romilly, na kolej żelazną...
— I nie otrzymaliście od niej żadnego listu?
— Żadnego... Nawet nas to trochę zadziwia.
— Czy tłomoki są zamknięte?
— Naturalnie, proszę pani.
— Czy na nich nie ma nazwiska? adresu?
— Nic, prócz starych sygnaturek z kolei, które są na nich przyklejone, gdyż używała tych tłomoków gdy się udawała w podróż... o, tych kartek tam jest mnóstwo....
Małgorzata zadrżała.
Może tam znajdzie jaką wskazówkę.
— Gdzież są te tłomoki? — żywo zapytała.
— W pokoju zajmowanym przez panią Urszulę...
— Bardzo bym pragnęła je widzieć...
Klaudyusz i jego żona zamienili się spojrzeniami.
Widocznie żądanie przyjezdnej wprawiało ich w silne zadziwienie i zdawało im się trochę podejrzaLnem.
Pani Bertin odgadła co się działo w ich umyśle i śpiesznię dodała:
— Rozumie się że idzie tylko o obejrzenie kartek, w nadziei że mi dostarczą jakiegoś pożytecznego objaśnienia, gdyż mi nadzwyczaj, idzie o odszukanie pani Urszuli.
— Jeżeli idzie tylko o proste obejrzenie po wierzchu tłomoków, to zdaje mi się, że to nic nie szkodzi... szepnęła Franciszka. — Zdaje mi się Klaudyuszu, że możesz pokazać pani tłomoki, ponieważ ją to tak interesuje.
Klaudyusz myślał:
— Co to wszystko może znaczyć? A to mi tajemnice! No, ale za to będzie na piwo.
Służący wziął pęk kluczy więżący w kącie kuchni i rzekł:
— Jeżeli się pani zechce pofatygować na górę, to panią zaprowadzę...
Małgorzata podniosła się i wsparła z jednej strony na Jovelecie, a drugą na Franciszce.
Wyszli z kuchni, weszli na schody i Klaudyusz na pierwszem piętrze otworzył drzwi małego mieszkanka zajmowanego przez Urszulę Sollier.
W pierwszym pokoju stały dwa kufry podróżne zamknięte na mocne zamki i kłódki i upstrzone kartkami kolejowemi i adresami naklejonemi przez hotele, które się tym sposobem reklamują.
Pani Bertin znowu zadrżała.
— Zapewne odnajdę ślad... — pomyślała.
I pochyliwszy się nad kuframi, starannie przejrzała kartki i adresa.
Jeden z tych ostatnich zwrócił szczególniej jej uwagę, tem więcej że się powtarzał niejednokrotni©, będąc widocznie naklejanym w różnych epokach i nosząc wypisane czerwone mi literami te wyrazy:.

„Hotel Prefektury
„w Troyes.“

Małgorzata zapisała ten adres w książeczce. — Myślała sobie:
— Ten mi się przyda, nie ma wątpliwości. Oto są sygnaturki z Romilly do Troyes... Pani Urszula jeździła przedewszystkiem do Troyes i tam się zatrzymała przed udaniem się w inne miejsca, których nazwiska tutaj widzę... Musiała ona z Troyes zabierać moją córkę w podróż... Zatrzymała się w Hotelu Prefektury... Od tego to hotelu ja zacznę swoje poszukiwania, a jeżeli się okażą bezowocnemi, wszędzie pojadę za śladem...
Pani Bertin zapisała sobie liczne nazwiska.
Zamknęła książeczkę.
— Widzisz — rzekła do Klaudyusza — że oględziny nie trwały długo i nie mogą was narazić na żadną nieprzyjemność.. Skończyłam, lecz mam was jeszcze o coś zapytać.
— Jesteśmy na rozkazy pani.
— Czyście wy niesłyszeli kiedy, żeby wasz pan, pan Vallerand, miał córkę?
Na to pytanie, które im się wydało dziwniejszem od innych, oboje służący nieboszczyka odpowiedzieli ruchem nagłego zaprzeczenia.
— Nigdy, przenigdy! — zawołał Kląudyusz. — Pan był człowiekiem dobrego życia i obyczajów, a że nie był żonatym, więc nie miał dzieci... Nawet jak się zdawało, dzieci nienawidził... Niktby sobie nie śmiał puszczać niegodziwych plotek na jego rachunek.
Małgorzata spuściła oczy i postąpiła ku drzwiom.
Wszyscy wyszli na ganek.
— Pozostaje mi tylko podziękować za waszą grzeczność... — rzekła biedna matka wsuwając stufrankowy bilet w rękę Klaudyusza, który zaczął się wynurzać z zapewnieniami wdzięczności i chęci znalezienia sposobności stania się tej pani użytecznym lub przyjemnym.
— Sposobność ta się znajdzie... — rzekła Małgorzata...
— A jak?
— Jak tylko odbierzecie list od pani Sollier, donieście mi dokąd wyślecie jej tłomoki.
— Doniosę bez straty czasu, lecz pod jakim adresem?
Wdowa zastanawiała się przez parę sekund.
— Ta Urszula musi znać moje nazwisko... — myślała. — Jeżeli się dowie o mojem poszukiwaniu; a otrzymała od Roberta Vallerand wyraźne rozporządzenia, mogłaby znowu zatrzeć ślady... Trzeba z nią walczyć przebiegłością...
Małgorzata zapisała nazwisko na kartce książeczki, wydarła tę kartkę i podała ją Klaudyuszowi, który wziął i przeczytali:

Pan Javolet, ulica de Varennes N°.“
— Dobrze, pani. Schowam to w bezpieczne miejsce...
Pani Bertin usiadła do powozu, a Jovelet znowu zajął swe miejsce, obok stangreta.
Za przyjazdem do Romilly, do hotelu Marynarki, zsiadł, otworzył drzwiczki i zapytał:
— Co pani teraz zamierza?
— Wyjeżdżamy z Romilly pierwszym pociągiem.
— Do?
— Do Troyes, do Hotelu Prefektury...
— Przygotowania do odjazdu zabrały nader mało czasu.
W dwie godziny później pani Bertin przybyła da Troyes i zatrzymała się w znanym nam już hotelu, w którym widzieliśmy zbiegłego więźnia Leopolda Lantier, szpiegującego Urszulę Sollier i córkę Małgorzaty.
Przypadkiem, wcale nie zadziwiającym, biedna matka została pomieszczona w tym właśnie pokoju, który zajmowała Renata.
W pół godziny po przyjeździe podróżnej, Jovelet zeszedł na dół prosić, gospodyni, aby poszła na górę do jego pani, która się z nią chciała rozmówić.
Grzeczna kobieta pobiegła.
— Czem pani mogę służyć? — rzekła wchodząc.
— Pozwalając prosić się o niektóre wiadomości i nie przypisując swych pytań niedyskretnej ciekawości, gdyż są one mi podyktowane przez nader ważny interes.....
— Objaśnię panią jak będę mogła najlepiej będąc pewną, że panią kierują uczciwe powody.

XVIII.

— Czy pani ma liczną klientelę? — zapytała Małgorzata.
— Tak jest, pani... — odpowiedziała właścicielka hotelu. — Mój zakład jest porządnie utrzymywany i w dobrym punkcie... Osoby, które mnie zaszczycają zatrzymując się u mnie raz, nigdy nie omieszkają powracać.
— Zatem pani znasz nazwiska twoich zwykłych gości?
— Ależ bez wątpienia pani...
— Czy do nich pani zaliczasz niejaką panią Urszulę Sollier?...
— Urszula Sollier!... Urszula Sollier!... — powtórzyła gospodyni pytając swej pamięci. — Odpowiedź moja będzie na pół tylko zadawalniającą... — dodała.
— Jakto?
— Od kilku lat staje tu u mnie, to po dwa lub trzy razy do roku, podróżna w pewnym wieku, która się każę nazywać panią Urszulą, ale nie wiem czy ona nazywa się Sollier.
— Zawsze tajemnica — pomyślała Małgorzata — ale to musi być ona.
Gospodyni mówiła dalej:
— Czy by mi pani nie mogła opisać podróżnej, która ją interesuje?... — Niektóre szczegóły prawdopodobnie będą mogły objaśnić panią co do jej tożsamości.
— Jest to osoba mająca obecnie blizko pięćdziesiąt lat... Raczej wysoka niż nizka, dosyć silna, z bladą cerą, niebieskiemi oczyma, rozdzielonemi na płaskie pukle na czole?
— Opis ten zupełnie zgadza się z osobą mojej klientki.
— Spodziewałam się tego... Czy ta pani Urszula sama przyjeżdża do Troyes??
— Zawsze sama... — Przyjeżdżała ona corocznie w odwiedziny do młodego dziewczęcia, na początku wakacji i zabierała ją w podróż po Francyi, za granicą.
Małgorzata uczuła takie bicie serca, że omało jej pierś nie pękła.
Żywo drżącym głosem zapytała.
— Czy ta panienka była na pensyi w mieście?
— Tak jest, pani...
— U kogo?...
— U pani Lhermitte, ochmistrzyni znanej z najlepszej strony, której zakład znajduje się po drugiej stronie ulicy, naprzeciw mego hotelu... Z tych okien mogłabyś go pani zobaczyć.
Głębokie, nieopisane wzruszenie, opanowało nagle całą panią Bertin. Dusza jej przepełnioną została niezmierną radością.
Nareszcie dosięgała tego celu tak gorąco pożądanego, tak niecierpliwie wyglądanego!
— Renata jest tam!... — zawołała zbliżając się do okna, z którego można było widzieć ogród pensyi. — Tam... tak blizko odemnie!... Ach! nie nadaremnie miałam nadzieję!... — Wiedziałam dobrze, że Bóg się nademną zlituje i doprowadzi mnie do Renaty.
Obfite łzy płynęły po jej twarzy, lecz ta jaśniała radością.
— Jovelet — mówiła zwracając się do intendenta, który był świadkiem tej sceny, — chciałabym ją jak najprędzej zobaczyć... pochwycić w swoje objęcia, przycisnąć do serca!... Przy twojej pomocy, będę miała siłę zajść do pani Lhermitte... — Pójdź...
Żaden wyraz wymówiony przez Małgorzatę nie okazywał wyraźnie, jakiej natury węzły łączyły ją z dziewczęciem, o którem mówi, ale w obec łatwo udzielającego się wzruszenia, którego nie podzielać nie miała siły, właścicielka hotelu łatwo odgadła, że tę wielką radość poprzedziła wielka boleść.
Dreszcz przebiegł po niej i wahającym głosem wyjąkała:
— Wstrzymaj się pani... to dziewczę już się nie znajduje na pensyi.
Małgorzata zbladła jak trup i rzuciła pytające spojrzenie.
— Wyjechała... — mówiła dalej właścicielka hotelu.
— Wyjechała!... — powtórzyła; wdowa chwiejąc sie.
— Osobą zwana przezemnie panią Urszulą, którą pani nazywasz panią Sollier przybyła tu przed kilku dniami i odebrała ją z pensyi...
— Ah! zbyt wcześnie powzięłam nadzieję!... — szepnęła nieszczęśliwa matka padając na krzesło i zakrywając twarz rękoma.
— Stały tu w hotelu przez dwa dni, w pokoju który pani obecnie zajmujesz...
— W tym pokoju... — rzekła Małgorzata podnoszą głowę i rzucają w około spłakanem okiem. — Tu!... Ona była tutaj!...
— Tak, i pani Urszula po upływie, dwudziestu czterech godzin, sprawiwszy żałobę, zabrała pannę Renatę.
— Dokąd że ją uprowadziła?... — zapytała gwałtownie wdowa. — Czy pani wiesz dokąd ona ją uprowadziła?
— Do Paryża.
— Do Paryża?... Tak, to musiało nastąpić.... Tam był cel podróży zlecony przez list, którego adres dojrzałam... Do Paryża... do notaryusza!... Tam powinna byłam pośpieszyć. Po tylu nadziejach napotkać taki zawód!... Ach! Bóg mnie ciężko dotyka!
Małgorzata traciła oddech.
Łkanie podobne do chrapania wydobywało się z jej nieznośnej piersi. Załamywała ręce.
Na znak Joveleta gospodyni hotelu wyszła drżąc cała.
— Pani — rzekł wtedy intendent — błagam cię, bądź spokojną! Pomyśl żeś przebyła ciężką chorobę i teraz jeszcze jesteś osłabioną... Pamiętaj że pani potrzeba siły i odwagi dla doprowadzenia rozpoczętego dzieła do pomyślnego rezultatu.
Te kilka wyrazów wywarły skutek natychmiastowy.
Biedna kobieta rozpaczy swej nakazała milczenie i powstrzymała łkanie.
— Tak, masz słuszność... — rzekła — trzeba siły i odwagi... Będę je miała...
— Co pani postanawia?
— Wracamy do Paryża.
— Kiedy?
— Jeszcze dzisiaj, pierwszym pociągiem.
— Czy pani nie zechce wypytać się przełożonej pensyonatu?
— I po cóż, mój Boże? Ona mi nic nowego nie powie... Tajemnica którą nieustannie otaczano moją córkę, istniała tak samo dla niej jak i dla wszystkich.
— Kto wie? może pani Urszula powiedziała dokąd zamierza zawieźć pannę Renatę...
— Zgoda, pójdźmy... Ale. ja wiem z góry, że ten krok będzie bezużyteczny.
Małgorzata się nie myliła.
Pani Lhermitte przyjęła ją z największemi względami, ale nie mogła jej dostarczyć żadnej wskazówki.
Urszula Sollier zabierając swoją wychowankę, pilnowała się, aby się ani słówkiem nie zdradzić co do dalszych zamiarów.
Biedna matka owładnięta najzupełniejszem zniechęceniem po wróciła do Hotelu Prefektury.
Jovelet poinformował się o godzinie odjazdu, i postanowiono tego samego jeszcze wieczora wracać do Paryża.


∗             ∗

Horyzont na ulicy Szkoły Medycznej, któryśmy zostawili tak zachmurzonym, znacznie się rozjaśnił.
Doktór Maréchal za każdą wizytą znajdował znaczne polepszenie, chociaż stan chorobliwej senności, w którym się Renata znajdowała, nie znikł jeszcze zupełnie.
Gorączka szybko ustawała.
Jasnowłosa Zirza nie powróciwszy do swej kwiaciarskiej pracowni, — co zresztą, jak wiemy, bardzo mało zmieniało jej przyzwyczajenia, — zajęła miejsce przy łożu chorej i pielęgnowała ją z poświęceniem siostry.
Paweł Lantier zajął mieszkanie u studenta medycyny, oddawszy całe swoje mieszkanie Izabeli i Renacie.
Syn Paskala, pomimo radości jaką mu sprawiało blizkie wyzdrowienie dziewczęcia, doświadczał głębokiego niepokoju.
Z obawą zapytywał sam siebie, czy go Renata pozna, gdy przyszedłszy do przytomności, wzrok swój skieruje na niego... Szczególniej pytał się, jak ona przyjmie wyznanie jego miłości...
Zresztą jakkolwiek zajęty miłością, Paweł przewidywał, że może kiedyś będzie musiał sam na siebie pracować i nie zaniedbywał lekcyj prawa.
Od chwili, w której prawie umierająca Renata stała się bezwiednie gościem w jego mieszkaniu, opuszczał ulicę Szkoły Medycznej tylko dla tego, aby uczęszczać na kursa, zaniedbując zupełnie swego ojca i pannę Honorynę de Terrys, którą jednak powinien był odwiedzić, aby jej oznajmić co zaszło, gdyż się interesowała Renatą, przyjaciółką Pauliny Lambert.
Przyszło mu na myśl, aby pójść do Honoryny, ale zatrzymał go ten sam powód, który mu nie pozwolił złożyć zeznania w prefekturze policyi.
Mówiła dalej.
— Życie Renaty otacza tajemnica... Czyż mam prawo mówić bez jej upoważnienia, o zbrodni, względem niej usiłowanej?...
Poprosimy czytelnika do chorej, w chwili porannej wizyty lekarza.
Paweł, Juliusz Verdier i Zirza rozmawiali nie w pokoju gdzie leżała chora, ale w przyległym.
— Ktoś zlekka zapukał dwa razy do drzwi.
— To Maréchal... — rzekł Juliusz.
Zirza pobiegła otworzyć.
Młody lekarz wszedł i uścisnąwszy wszystkich za ręce, zapytał:
— No, jakże tam chora?
— Mówiliśmy o niej... — odrzekła studentka.
— Czy od wczoraj nie zaszło co niespodziewaego?...
— Tak jest.
— Cóż takiego?
— Leżałam na tej, sofie pogrążona we śnie, gdy nagle przebudziły mnie jęki...
„Nie tracąc czasu, pochwyciłam spódniczkę i wbiegłam do pokoju kochanej chorej.
„Zastałam ją siedzącą na krawędzi łóżka, czyniącą jakieś ruchy, wymawiającą z przestrachem niezrozumiałe zdania i usiłującą nadaremnie odpędzić ukazujące się i dręczące ją widma.
„Silnie zaniepokojoną tym jej stanem, zbliżyłam się szybko ku niej i przemówiłam...
Zirza zamilkła.
— Cóż zaszło, moje kochane dziecię? — zapytał studentki lekarz, słuchający jej z głęboką uwagą.

XIX.

— Zdawało się że mnie nie słyszy... — odpowiedziała jasnowłosa Zirza. — Zaczęła drżeć na calem ciele. Twarz jej przybrała wyraz obłąkania, które mnie przestraszyło... Zdawała się znowu walczyć z przerażającem widziadłem, a potem, po przejściu które trwało kilka sekund, opuściła głowę na poduszkę i utraciła przytomność...
„Twarz jej zbladła tak mocno, żem ją wzięła za umarłą.
„Przyłożyłam rękę do jej piersi.
„Serce biło...
„Uspokoiłam się i usiadłam przy niej czekając na was...
„Od tej chwili nie poruszyła się...
— Co ty myślisz o tem wszystkiem? — zapytał Juliusz Verdier swego przyjaciela Marechala.
— Ja myślę — odparł lekarz — że kryzys którego się Zirza przelękła, musiała być spowodowana widzeniem, przypominającym pannie to zbrodnię, względem niej przedsiębraną... Dochodzimy, przynajmniej według mego zdania, do ostatniej chwili opadnięcia z sił... Zdaje mi się, i jako rzecz pewna, że z chwilą przebudzenia się myśli naszej chorej rozjaśnią się, gdyż po omdleniu musiał sen nastąpić...
— Jeżeli to sen, to ten trwa jeszcze... — rzekła studentka.
— Obudźmy ją...
— Doktorze, kochany doktorze — szepnął Paweł zaledwie dosłyszanym głosem. — Czy sądzisz że ona mnie pozna?...
— Tak mniemam... spodziewam się... Ale ciebie ujrzy ona na samym ostatku...
Student prawa niespokojnie spojrzał na lekarza.
— Dla Czego? — zapytał.
— Bo się boję wrażenia, jakie twój widok może na niej wywrzeć... Trzeba oszczędzać naturę dziewczęcia, widocznie delikatną i nerwową... Chciałbym usunąć od niej, aż do nowego rozkazu, wszelkie wzruszenie moralne... Nasze uszczęśliwione twarze zadziwią ją lecz nie wzruszą... Co innego byłoby gdyby ciebie ujrzała... Zostań więc tutaj, mój kochany Pawle i czekaj cierpliwie...
— Czekać! ty mnie wystawiasz na męczarnię! na nieznośne cierpienie!...
— Wiem i żal mi tego; ale pojmujesz, że zdrowie chorej ma pierwszeństwo przedwszystkiem!...
Paweł to rozumiał.
Pochylił głowę z poddaniem i upadł na krzesło.
Doktór Marechal wszedł do pokoju chorej w towarzystwie Zirzy i Juliusza Verdier.
Wszyscy troje zbliżyli się do łóżka.
Córka Małgorzaty leżała z zamkniętemi oczyma i twarzą ku nim zwróconą.
Twarz ta była spokojna.
Różowy odcień zabarwiał jej policzki.
Pierś wznosiła się jednostajnym ruchem. Jej bujne jasne włosy rozrzucone w około głowy po poduszce, zdawały się tworzyć aureolę w około jej skromnej i przejmująco miłej twarzyczki.
— Wistocie zachwycające dziecię! — rzekł lekarz.
Ujął Renatę za rękę.
Ta poruszyła się lekko, ale nie otworzyła powieki.
— Sen się upiera! — mówił Marechal z uśmiechem.
Poczem ścisnął zlekka małą rączkę trzymaną w swojej dłoni.
Dziewczę zadrżało.
Powieki jej się otworzyły.
Przez chwilę wzrok jej wlepił się w jakiś nieokreślony przedmiot, lecz wkrótce zwróciła go kolejno na lekarza, Juliusza i Zirzę.
Jej delikatna, zachwycająca twarzyczka wyrażała głębokie zdumienie.
— Gdzie ja jestem? — szepnęła.
Głos Renaty był miły i dźwięczny.
Paweł stojąc nieruchomie za uchylonemi drzwiami poznał go odrazu.
Wstrzymał oddech ażeby lepiej słyszeć.
Lekarz odpowiedział:
— Jesteś pani w domu przyjaciół, którzy są przy tobie.
Renata znowu popatrzyła na trzy osoby stojące przy niej, poczem po wiodła wzrokiem po pokoju.
— Nie męcz się pani — mówił dalej lekarz — nie usiłuj rozpoznawać miejscowości, czyniłabyś to nadaremnie... Weszłaś do tego domu w nocy, w chwili gdy cię podniesiono prawie umierającą na pokrytym przez śnieg brzegu rzeki przy moście Bercy.
Słowa doktora Marechala wywarły dziwne wrażenie na Renacie.
Przywołały jej jasne i wyraźne wspomnienie sceny, której sceną był powóz czekający na nią przy dworcu kolei wschodniej i mający ją zawieźć do matki.
— Mój Boże! — zawołała nagle niosąc ręce do czoła. — Mój Boże!... przypominam sobie!... Ten człowiek... ten powóz... chustka jedwabna zasłaniająca mi usta i pozbawiająca mnie oddechu... a potem upadek, straszliwy upadek... I ja nie umarłam...
— Żyjesz, moje dziecię i jesteś uleczoną... aleś była bardzo chora.
— Bardzo chora?... — powtórzyła Renata... — Jeszcze raz, gdzież jestem?
— Powtarzam że u przyjaciół... albo raczej u przyjaciela.
— Któż jest ten przyjaciel?
— Ten co cię ocalił i przyjął u siebie...
— Czy to pan to uczyniłeś? — zapytała Renata wyciągając do Marechala ręce.
— Nie, pani, ja tylko jestem twoim lekarzem...
— A to jest twoja dozorczyni... — dodał Juliusz Verdier, wskazując na Zirzę, która się uśmiechnęła do Renaty.
— Ach! z całego serca wam dziękuję... — zawołało dziewczę. — Ależ powiedzcie mi kto jest ten, któremu jestem winna żem nie straciła życia, zagrzebana w śniegu! Pragnęłabym oświadczyć mu swoją wdzięczność.... niech przyjdzie... niech przyjdzie!
— Uspokój się pani — rzekł doktór spiesznie. — Wyzdrowienie twoje... jeszcze nie jest zupełne i obawiam się aby wzruszenie nie opóźniło jego powrotu.... Jednakże uczynię ci zadosyć... przynajmniej w części... zbawca twój nazywa się Paweł.
— Czy to młody człowiek?
— Tak jest, pani.
Renata zamknęła oczy.
Przywoływała ona postać ujrzaną kilką tygodni temu w oknach Hotelu Prefektury.
Ta postać, jak wiemy, zajmowała w jej niewinnem sercu znakomite miejsce.
Myśl, szybsza od błyskawicy, przebiegła jej po głowie.
Czy ten co ją ocalił przy moście Bercy, nie był to młody nieznajomy z Troyes?
Ale zastanowiwszy się przez ćwierć sekundy, Renata zrozumiała niedorzeczność, albo raczej szaleństwo takiego przypuszczenia.
— Czy pani sadzisz iż go znasz? — zapytał Marechal.
Dziewczę potrząsło przecząco głową.
— A gdybyś go jednak znała?... — mówił dalej lekarz.
— Najszczęśliwszą bym była, gdybym go mogła ujrzeć...
— I zapanowałabyś nad swojem wzruszeniem?...
— Byłabym tak spokojna jak w obecnej chwili.
— Doprawdy?
— Zaręczam panu!...
— W takim razie ryzykuję... — rzekł doktór. — Kochany Pawle — dodał głośniej — pójdźże po należne ci podziękowanie...
Student prawa nie utracił ani wyrazu z rozmowy Marechala i Renaty.
Z ręką przyciśniętą do lewej strony piersi dla powstrzymania bicia swego serca, czekał rozgorączkowany, aby mu doktor pozwolił wejść.
Niedawszy mu czasu dokończyć wezwania otworzył całkiem drzwi i poskoczył do łóżka.
Nim przebył trzy czwarte drogi zatrzymał się drżąc, miotany straszliwym niepokojem.
Renata go poznała.
Wyciągnęła do niego obie ręce, wydając słaby okrzyk radości.
Ale wstrząśnięcie było zbyt gwałtownem dla dziewczęcia.
Głowa jej opadła w tył, oczy znowu się zamknęły... Powtórnie straciła przytomność.
— Mój Boże... — zawołał Paweł przerażony. — Mój Boże! zabiliśmy ją!
— Nie obawiaj się, nic ważnego... — odpowiedział lekarz. — To proste zemdlenie i to lekkie... Za chwilę panna Renata powróci do przytomności... Pozostań przy niej... Do ciebie należy ją wypytać... Ona zapewne ci wszystko powie co ci potrzeba wiedzieć... Ja zapiszę receptę, a nasza jasnowłosa siostra miłosierdzia rączy się pofatygować do apteki...
— Natychmiast, doktorze....
I studentka wyprowadziła obudwu mężczyzn do przyległego pokoju, drzwi od którego zamknęła za sobą.
Paweł Lantier usiadł w głowach łóżka.
Jeszcze drżący, ujął Renatę za rękę.
Pomimo omdlenia, które zresztą zaczęło przemijać, dziewczę otrzymało wstrząśnienie elektryczne w samo serce.
Podniosła zwolna wzrok i spotkała się ze spojrzeniem Pawła.
Objęta dziewiczym wstydem, odebrała zwolna rękę, pociągnęła aż po szyję grubą kołdrę i wyszeptała niepewnym głosem, akcentem wzruszającym duszę i serce studenta:
— Więc to panu jam winną życie!...
— Tak, mnie, pani, mnie którym się prawie nie spodziewał jej ujrzeć znowu...
— Mnie ujrzeć znowu? — powtarzała z naiwną nieszczerością, gdyż doskonale wiedziała czego się trzymać. — Więc mnie pan znałeś?
— Czym cię znał! — zawołał młodzieniec — czyś pani o tem nie wiedziała? Dla mnie dostatecznem było raz ujrzeć cię w Troyes. Obraz twój wyrył się w mojej duszy na zawsze... Nie mogłem ód tej pory przepędzić ani jednego dnia, ani godziny, ani minuty, aby nie myśleć o tobie... Prosiłem Boga, ponieważ on ciebie uczynił gwiazdą mojego życia, aby mnie znowu postawił na twojej drodze... Raczył mnie usłyszeć... wysłuchał mojej prośby... pozwolił mi cię ocalić... pozwala mi powiedzieć ci, że cię kocham...
Paweł zatrzymał się.
Renata znowu nadstawiła ucha.
Słuchała z rozkosznem pomięszaniem, z nieopisanem upojeniem...
Ta muzyka miłości, której dźwięk poraz pierwszy słyszała, ogarnęła ją swoim czarem...

XX.

— Dziękuję żeś mnie pan ocalił... — szepnęła dziewczę zamykając na pół oczy; — ja chcę żyć...
— Tak jest... — mówił dalej Paweł. — Będziesz żyła, aby zostać szczęśliwą i pomszczoną.
— Pomszczoną?... — zapytała rekonwalescentka, która zadrżała na ten wyraz.
— Zapewne i czekałem abyś zaczęła mówić, aby prosić o twe rozkazy, aby się dowiedzieć z twoich ust czy mnie upoważniasz do ścigania zbrodniarzy, których zostałaś ofiarą.
Na to przypomnienie przeszłości, córka Małgorzaty zadrżała na całem ciele.
— Przypominam sobie... przypominam... — rzekła. — Ten człowiek... ten nędznik, który utrzymywał że mnie wiezie do matki...
— Do matki! — zawołał Paweł. — Czyś ją odnalazła?
Renatą spojrzała na studenta z osłupieniem.
— Zkąd pan wiesz?... — zapytała.
— Wiem że twoje urodzenie otoczone jest tajemnicą... — odparł młodzieniec; — wiem że od ośmnastu lat wychowywano cię zdała od twoich... ukrytą przed wzrokiem wszystkich, widującą tylko nieznajomego, o którym mówiono, że był twoim opiekunem, tylko kobietę, która odwiedzała cię ze strony owego nieznajomego... — Wiem, żeś miała samo tylko imię Renaty i żeś nie znała swego nazwiska... Wiem także żeś przed kilku dniami opuściła pensyę pani Lhermitte w towarzystwie wysłanniczki twego opiekuna, o którego śmierci jednocześnie zostałaś zawiadomioną, ale moje wiadomości na tem się kończą. Wspominasz o człowieku, który cię miał zaprowadzić do matki... Kto on był? Zkąd przybywał? Gdzieś go spotkała?...
Zadziwienie Renaty wzrastało.
Nie mogła pojąć, aby jej zbawca był tak dobrze poinformowanym o rzeczach, które jak sądziła, nikomu nie były znane.
— Zanim panu odpowiem — rzekła — chciałabym się dowiedzieć, jak się pan dowiedziałeś o dziwnej tajemnicy wśród której wzrosłam?...
— O wszystkiem co pani dotyczę, dowiedziałem się od panny de Terrys... — odpowiedział Paweł, nie mając żadnego powodu do ukrywania prawdy.
Córka Małgorzaty nie zapomniała tego nazwiska.
— Panny de Terrys... — powtórzyła radośnie, — przyjaciółki mojej przyjaciółki Pauliny Lambert...
— Tak, pani... mówiłem z nią o tobie... Tego samego rana odebrała list od Pauliny Lambert, zawiadamiający ją o twoim odjeździe z pensyonatu i głębokich ciemnościach jakiemi cię otoczono,.. List ten przyprowadził mnie do rozpaczy.
— Dla czego?
— Bo twoje zniknięcie zadawało cios memu sercu, gdyż cię kochałem i przysiągłem sobie, iż poświęcę życie dla ciebie, a ujrzałem się nagle rozłączonym z tobą, prawie bez nadziei ujrzenia cię kiedykolwiek. Ach! cierpiałem straszliwie!... Świat zdawał mi się pustym i myślałem umrzeć gdybyś miała być dla mnie na zawsze straconą...
Łza się stoczyła po licu młodzieńca.
— Ale dziś ja chcę żyć!... — mówił dalej. — Oddana mi jesteś, jam szczęśliwy... Nie masz rodziny... Co to szkodzi? Jeżeli zechcesz mnie kochać, moja rodzina będzie twoją...
— Mam matkę — szepnęła Renata.
— Powiedziano ci że żyje, i ty temu wierzysz?
— Tak jest.
— A więc szukajmy jej razem, odnajdziemy ją, a ja jej powiem: „Pani, oto twoje dziecię, któregobyś nigdy nie ujrzała, gdyby nie ja... Ocaliłem ją, aby ją rzucić w twoje objęcia, ale ją kocham nad życie... Oddaj mi ją pani, przysięgam że ją uczynię szczęśliwą!...“ Czy sądzisz, że twój a matka będzie się wahała?
Renata nic nie odpowiedziała na to pytanie, i wpadła w zamyślenie.
— Jak długo ja tu jestem? — zapytała.
— Od pięciu dni...
— Pięć dni bez przytomności!
— Ach! byłaś chora... bardzo chora! ale dzięki Bogu twoja młodość i starania lekarza zwalczyły chorobę.
— Gdzieś mnie pan znalazł nieprzytomną i zabrał?
Paweł wkrótkości opowiedział złowrogi dramat na moście Bercy.
— Możesz pani sobie wyobrazić — dodał — co się we mnie działo, kiedym cię poznał...
— Tak — szepnęła córka Małgorzaty... Przypadek który pana postawił na mojej drodze, jest prawdziwie cudowny. Bóg chciał aby tak było.
— A to dobrze dowodzi, że Bóg nas przeznaczył jedno dla drugiego... — dodał młodzieniec z zapałem.
Tym razem jeszcze Renata zachowała milczenie.
Paweł po pewnej chwili mówił dalej.
— Przed chwilą zadałem pani pytanie, o odpowiedź na które błagam... — Ludzie, którzy cię chcieli zabić, są twymi nieprzyjaciółmi, zawziętemi nieprzyjaciółmi... Nic nie dowodzi, czy dowiedziawszy się iż żyjesz, nie rozpoczną znowu próby... Trzeba im odjąć sposób szkodzenia... Upoważnij że mnie więc do doniesienia o nich policyi, która potrafi ich tropić w ciemności gdzie się kryją... Czy mogę działać?...
— Zanim powezmę pod tym względem postanowienie, muszę mieć wyjaśnione niektóre ciemne punkta...
— Rozumiem i dopomagać ci będę z całej mocy... Zbierz pani wspomnienia. Wyjechałaś z Troyes z osobą, która przybyła cię zabrać z pensyi?...
— Z panią Urszulą, wysłanniczką tego, którego nazywano twoim opiekunem...
— Gdzie ona miała cię zawieźć?
— Do Paryża.
— Czy ta podróż miała jaki cel oznaczony?
— Tak jest.
— Jaki?
— Wieźliśmy do notaryusza list, w zamian za który miał mi oddać papiery opieczętowane... — Te papiery, jak mi mówiono, miały wyjaśnić tajemnicę mego urodzenia...
— Czy masz pani ten lis
— Nie. Pani Urszula z nim się nie rozstawała...
— Do którego notaryusza był on adresowany?...
— Nigdym tego nie widziała.
— A kto go pisał?
— Mój opiekun.
— Jak się nazywał ów opiekun?
— Robert. Pani Urszula utrzymywała że go zna pod tym tylko nazwiskiem.
— Czy to ona mówiła o twojej matce?
— Tak jest.
— Co mówiła o niej?
— Że moja matka żyła, lecz że jej nigdy nie ujrzę... Prosiłam jej, błagałam, zaklinałam, aby ją odszukiwała... Nic nie zyskałam...
— Może i ona nic nie wiedziała.
— Ja sądzę, że przeciwnie, ona musiała wiele wiedzieć i że milcząc, była posłuszna rozkazowi.
— Nakoniec po przybyciu do Paryża, zaprowadziła cię do tego notaryusza?...
— Pani Urszula nie towarzyszyła mi do Paryża.
— Co?... co?... nierozumiem... — zawołał Paweł.
— Zrozumiesz, pan...
I córka Małgorzaty opowiedziała o wypadku, który je zmusił do przepędzenia kilku dni w Maison-Rouge, w Hotelu Kolejowym.
— Ależ — zapytał Paweł mocno zaniepokojony, — któż panią zniewolił do nagłego wyjazdu samej?
— List...
— Adresowany do pani?
— Tak.
— Przez kogoś znajomego?
— Nie.
— I pewnie mu uwierzyłaś?
— Jakże mogłam powątpiewać? — List był podpisany: — Przyjaciel twojej matki.
— Nieszczęśliwe dziecię, wciągnięto cię w zasadzkę!...
— Dowodem tego gwałt, którego stałam się ofiarą.
— Czyś zachowała ten list?
— Rozumie się.
— Gdzie on jest?
— Musi być w jędnej z moich kieszeni.
Paweł wstał z krzesła i pobiegł do sukien Renaty.
Izabela wyczyściła je, uporządkowała i powiesiła na wieszadle.
Student przetrząsł kieszenie.
— Znalazłem tylko to... — rzekł kładąc na stoliku portmonetkę Renaty.
— A! — rzekło dziewczę — przypominam sobie. — List był w bocznej kieszeni mego futra...
— Kieszeń ta jest próżna... można się było, tego spodziewać... List mógł służyć wskazówkę... Nędznicy usunęli go...
— Co to szkodzi? — rzekło dziewczę — tyle razy go czytałam myśląc o matce, że wiem na pamięć co zawierał...
Student potrząsnął głową.
— Niestety! — rzekł — to nie wszystko jedno... — Wspomnienia nie służą za dowód, a pismo jest nim... Zresztą powiedz mi pani, co zawierało to obrzydłe pismo.
Renata zebrała myśli i po upływie, kilku sekund powtórzyła list co do słowa.
Paweł słuchając drżał z przestrachu.
— To przerażające! — zawołał, gdy skończyła. — Odwoływać się do najsłodszych uczuć, do najświętszych skłonności, aby cię zgubić! I ten mniemany przyjaciel twojej matki czekał na dworcu kolei wschodniej. Chciał cię zadusić w powozie!... Zabierał swój swój list i będąc pewnym, że nie zostawia za sobą dotykalnego dowodu swej zbrodni, rzucił cię żywą z mostu Bercy. Ale któż jest ten nędznik i dla czego on jest twoim nieprzyjacielem?
— Nikomu w świecie nie zrobiłam nie złego... — szepnęła Renata. — Jakże mogłam mieć nieprzyjaciół?
— Czyś pani widziała już kiedy tego zbrodniarza?
— Nigdy... jestem pewna... a jednak... Dźwięk jego głosu nie zdawał się obcym... — Zdawało mi się, i żem go już gdzieś słyszała.
— Gdzie?... w jakiej okoliczności?...
— Nie wiem... napróżno sobie przypominam... nie pamiętam...

XXI.

— Co ci powiedział ten człowiek spotykając na dworcu? — zaczął znowu Paweł Lantier.
— Że mnie miał zawieźć do matki... — odpowiedziała Renata. — Czy ci mówił o otaczającej cię tajemnicy?
— Powiedział, że jej rozjaśnienie matka zostawiła dla siebie...
— Czy się bez wahania do ciebie zbliżył?
— Tak jest... Utrzymywał że mnie zna oddawna, mając polecenie mojej matki, aby czuwać najemną...
— Ach! zręczni ci nędznicy — zawołał student — ale napróżno szukam powodów które ich popychały do działania... Jaki interes mogli mieć w twojej śmierci? Tylko sprawiedliwość rozwiązać może tę zagadkę... Trzeba ją uprzedzić.
— To mnie przestrasza... — szepnęło dziewczę.
— Dla czego?
— Pomyśl pan, przeszłość jest mi nieznana! — Obawiam się abym wnosząc światło w pośród cieni, nie oświeciła wstydu i aby w to moja matka nie była wmięszaną...
Paweł zachował milczenie.
Renata miała słuszność, czuł to dobrze.
— Zgoda! — rzekł po chwili. — Pojmuję skrupuły twojej dziecięcej miłości i szanuję je, ale ja to uczynię, czego nie śmiemy żądać ód przedstawicieli prawa. Ścigać będę twoich nieprzyjaciół, dowiem się, czy będą mogli być wydani sądowi bez skompromitowania honoru twojej matki... A jeżeli to być nie może, to się sam pomszczę!
— Pan to uczynisz?... — wyrzekła córka Małgorzaty, wyciągając rękę do studenta.
— Uczynię, przysięgam, chociażbym miał świat cały poruszyć!... Ale jest wiele rzeczy, które muszę poznać przed rozpoczęciem działania.
— Jakież one są?
— Czy pani mniemasz, że owa pani Urszula, która miała ci towarzyszyć do Paryża, a którą opuściłaś, znajduje się jeszcze w Maison-Rouge?
— Musi tam być, gdyż w chwili mego odjazdu doktór oświadczył, że jej potrzeba kilkunastu dni najzupełniejszego spoczynku...
— Czy panią nic nie skłania do przypuszczenia, ona była w zmowie ze zbrodniarzami, którzy cię chcieli zgładzić?
— Nie... ale jej upór w nieodpowiadaniu, gdym ją wypytywała o swoją przeszłość i przyszłość, wydaje mi się dziwnym.
— I ja, tak samo jak pani, znajduję go podejrznym. Muszę się zobaczyć z tą kobietą... Potrafię ją zmusić do mówienia... — Chcąc nie chcąc musi mi dać w rękę koniec nici przewodniej... Jeżeli ona działała w dobrej wierze... jeżeli poprzestawała na biernem posłuszeństwie rozkazom owego Roberta, od którego zależałaś, musi wiedzieć o mnóstwie faktów mogących mną pokierować... to pewna że twój opiekun ostrzegł ją przed twemi nieprzyjaciółmi, jacykolwiek oni są. Ja chcę, ja powinienem się z nią zobaczyć.
— Więc pan pojedziesz do niej, do Maison-Rouge.
— Bezwątpienia... i to jak można najwcześniej.
— Pod jakim pozorem?
— Pozoru potrzebować nie będę... Nie ma nic prostszego i zręczniejszego jak powiedzieć prawdę... Jeżeli pani Urszula nie jest wspólniczką, to musi być śmiertelnie o ciebie niespokojną. Przede wszystkiem uspokoję ją i zażądam od niej pomocy dla osiągnięcia celu do którego dążę... Jakżeby mi mogła odmówić?...
— To prawda.
— Gdzie ja ją znajdę w Maison-Rouge?
— W hotelu Prefektury... o dwa kroki od dworca... — odpowiedziało dziewczę; poczem dodało z wyrazem obawy: — Ale czy mnie pan opuścisz? samą tutaj zostawisz?
— Wyszłaś droga pani z niebezpieczeństwa i nie będziesz samą... Towarzyszyć ci będzie aż do mego powrotu osoba, która była tutaj przed chwilą... Zirza... żona mego przyjaciela Juliusza Verdier... poczciwe stworzenie... złote serce...
Paweł powiedział żona nie zaś kochanka.
Czytelnicy pojmują, że głęboki szacunek do dziewiczej czystości Renaty, był jedynym powodem tego niewinnego kłamstwa.
Zresztą, mówiąc że Zirza miała złote serce, wcale nie kłamał.
— Lecz przynajmniej ta podróż będzie krótkotrwałą? — mówiła dalej córka Małgorzaty.
— Bardzo krótką... tyle tylko zajmie czasu ile potrzeba do pojechania po panią Urszulę i przewiezienia jej tutaj...
— Kiedy pan myślisz jechać?
— Jutro rano.
— A po wrócisz pan?
— Zapewne jutro wieczorem...
— Pragnęłabym jednej rzeczy.. — rzekła bojaźliwie Renata.
— Jeżeli zadosyć uczynieniu żądaniu, pani zależy odemnie, to takowe prędko będzie uskutecznionem.
— Chciałabym wiedzieć, czy moja przyjaciółka Paulina Lambert pisała znowu do panny de Terrys; i czy w liście swoim o mnie wspomina.
— Dziś jeszcze się pani dowiesz, gdyż natychmiast pójdę do panny de Terrys i opowiem jej wszystko... Szczęśliwą będzie dowiadując się żem panią odnalazł...
— Ach! jakżeś pan dobry i jakże panu jestem wdzięczna!
Ktoś zlekka zapukał do drzwi.
Renata zadrżała.
— Nic się pani nie obawiaj... — rzekł Paweł — to przyjaciele się niecierpliwią... Czy pozwolisz ażeby weszli?
— Ależ rozumie się... Chciałabym im podziękować za. starania, któremi mnie otaczali razem z panem...
— Proszę! — zawołał student...
Uchyliły się drzwi i Zirza ukazała swoją jasnowłosą uśmiechniętą główkę.
— Panie Pawle, śniadanie czeka na pana... rzekła. — Lekarstwo dla panny Renaty jest gotowe i powinna je zażyć przed bulionem, który doktór dziś zrana przepisał.
Renata dała znak studentce aby przestąpiła próg i zbliżyła się do łóżka; uścisnęła ją za rękę, mówiąc wzruszonym głosem:
— Pozwól mi pani wypowiedzieć sobie z głębi serca, ile jestem wdzięczną za to wszystko coś pani, wraz z mężem, dla mnie uczyniła.
Słysząc te wyrazy z mężem, jasnowłosa Zirza zarumieniła się jak wiśnia i obróciła się do Juliusza, który szedł za nią i zdawał się również nieco zmięszanym.
Oboje uczynili Pawłowi wzrokiem zapytanie.
Znak porozumienia dał im wszystko zrozumieć.
— Wdzięczną, pani! — odpowiedziała żwawo Zirza, — a to za co?... Czyż to sobie w życiu nie powinniśmy dopomagać? Czuwałam przy twójem łóżku dwie czy trzy noce... i cóż wielkiego?!... Czybyś pani nie siedziała przy mnie gdybym była chora?...
— O! i owszem, z całego serca!...
— Widzisz pani, że to było pod warunkiem odwzajemnienia się!... Czysty egoizm! Jesteś pani przyjaciółką naszego przyjaciela Pawła, którego bardzo kochamy... Czy chcesz nas pani trochę pokochać?...
— Tak... tak... sto razy tak, chcę tego! — odpowiedziała córka Małgorzaty.
— No, to niech cię uściskam.
I studentka ucałowała Renatę, któraś wylaniem odpłaciła jej tem samem.
— Przyjaźń zaprzysiężona! — rzekła następnie Izabella — napisano i podpisano! Całe życie, do śmierci! Teraz czy chcesz, abyśmy dotrzymując ci towarzystwa, tu jedli śniadanie?
— Z największą chęcią.
— W takim razie, panowie» nakryjcie stół tutaj, a ja tymczasem dam lekarstwo naszej ukochanej rekonwalescentce, a za kwandrans dam jej bulion.
Młodzi ludzie przynieśli stół nakryty i zasiedli przy nim z Zirzą, chcąc zjeść przy łóżku śniadanie.
Podczas, gdy się to działo przy ulicy Szkoły Medycznej, zupełnie innego rodzaju scena miała miejsce w pałacu zamieszkanym przez pana de Terrys i jego córkę.
Była druga w nocy.
Pan de Terrys, który pomimo swego cierpienia nigdy się nie spóźniał do łóżka, pisał przy ogniu kominkowym.
Starzec bardzo się zmienił od dnia, w którym czytelnicy byli obecni jego rozmowie z Paskalem Lantier.
Pozostawało mu tylko tchnienie i podobniejszym był raczej do trupa niż do żywego człowieka.
Przed nim leżała gruba księga, składająca się z wielkiej liczby arkuszy zszytych z sobą, i na których pisał swoje pamiętniki, albo lepiej mówiąc, swoje wrażenia.
Pismo pokrywała około siedmiu ósmych częścią tych stronnic.
Hrabią napisał ostatni wiersz, położył pióro na biurze i przechylił się w fotelu z twarzą zmienioną i pokrytą kropelkami potu na skroniach.
— No — szepnął głuchym głosem — tym razem już koniec... Nawet już nie mam siły utrzymać pióra... Wzrok mi się ćmi — myśl się mięsza... dusza słabnie jednocześnie z ciałem... Stanowczo już koniec.
Przez kilka chwil oddychał w milczeniu lecz z wysiłkiem; potem prostując się znowu, nachylił się nad otwartą książką i mówił dalej:
— Ach! mój Boże, cóż to zresztą szkodzi? Moja córka będzie wolną... bogatą... szczęśliwą... Ja dosyć żyłem, odchodzę, i dobrzem uczynił pisząc o tem, myśl czego podsunął mi Paskal Lantier swojem przerażającem opowiadaniem... Tu...
Hrabia przewrócił kolejno kilkanaście kartek książki i zatrzymał się na stronnicy której wiersze były oznaczone cudzysłowem.
— Tu opisałem przejścia mojej dziwnej choroby... — mówił dalej. — Tu opisałem jeszcze dziwniejszą kuracyę, dzięki której tak długo walczyłem ze śmiercią.
„Jeżeliby kiedy, nie daj Boże, oskarżano kogo o otrucie mnie, to znajdzie się dowód, że oskarżenie to, jakkolwiek prawdopodobne, jest fałszywem...

Mówiąc poprzedzające słowa, pan de Terrys wskazywał palcem na pismo skreślone czerwonym atramentem.

XXII.

Oto jest to pismo, odczytane pół głosem przez hrabiego:
Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej z powodu, że zupełnie nie wierzę w umiejętność doktorów.
To co mnie podtrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, jest tajemniczym środkiem, znanym w Europie tylko mnie jednemu.
Lekarstwo to — najgwałtowniejsza może trucizna, jeżeli się jej używa bez metody i ostrożności — jest wysuszony jad płaza tropikalnego, krotala.
W słoiku z kryształu górnego znajduje się reszta tej zbawiennej trucizny.
Słoik ten jest zamknięty w małym stoliczku, w którym się zachowuje niniejszy pamiętnik.
Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa przesyconego trucizną, oskarżano kogo o zbrodnię, niniejsze zeznanie będzie dostatecznym dla usprawiedliwienia niewinnego...“

iPan de Terrys skończywszy czytanie rzekł zcicha:
— Tak będzie dobrze i uczyni wszelki błąd niemożliwym... Jestem gotów stawić się przed najwyższym sędzią, z pewnością że nikt z mojej winy nie może być skompromitowanym...
Zamknął książkę, wziął pęk kluczy wiszący u jednej z szuflad swojego biurka, wykręcił fotel na którym siedział, otworzył znany nam stolik, położył książkę na pęku papierów urzędowych i wziął słoik deszcze do połowy napełniany proszkiem krotalowym.
Wiemy już, że na srebrnej tacy umieszczonej na stoliku, stała karafka pełna wody i szklanka.
Hrabia wrzucił w tę karafkę szczyptę proszku, mówiąc zcicha:
— Jeszcze kilka godzin... potrzeba tego...
Nalawszy wody do straszliwego lekarstwa, poruszył flanką aby dobrze zamięszać i wypił powoli, że tak powiemy, po kropli.
Wtedy nieruchomy, z podniesioną głową, z plecami wspartemi o fotel, czekał na ukazanie się skutku.
Upłynęło trzy minuty, jak w ów dzień gdy pan de Terrys przy Paskalu zażywał lekarstwo indyjskie.
Po upływie tego czasu twarz jego się skrzywiła.
Członki zesztywniały.
Oczy stały się nieruchome.
Ale te symptomata nie objawiły się ze zwykłą siłą.
Nagle twarz się zaczerwieniła i z ciemno-czerwonej stała się fioletową.
Zdawało się, że w wyczerpanym organizmie zachodzi jakieś wzburzenie.
Pan de Terrys nagle się podniósł i podniósł obiedwie ręce do piersi, z których wydobywało się chrypienie podobne do świstu płazu, następnie upadł na fotel z głową odrzuconą w tył, ze zwisłemi rękoma.
Chrypienie ustała.
Konwulsyjne drgania piersi i zwolniały i zatrzymały się zupełnie.
Hrabia z przewróconemi oczyma i otwartemi usty zostawał bez ruchu. Umarł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pałacu de Terrys jadano śniadanie regularnie o wpół do dwunastej.
Starzec, który oddawna nie opuszczał swego gabinetu lub sypialni, zwykle czekał z posiłkiem chwili, w której jego córka u dawała się do sali jadalnej.
Pół do dwunastej wybiło, gdy kamerdyner miał wejść jak zwykle do swego pana po rozkazy.
Minął pokój sypialny, poprzedzający gabinet do pracy i zapukał zlekka dwa razy do drzwi.
Nie odbierając żadnej odpowiedzi zapukał mocniej.
Toż samo milczenie.
Objął go niepokój.
Zakręcił klamkę i wszedł.
Biurko podwyższone przez pulpit na papiery, zasłaniały odedrzwi część gabinetu.
Służący zbliżył się, aby się zapewnić, że hrabia znajduje się przy biurku.
Postąpiwszy kilka kroków, zatrzymał się blady i drżący, ujrzawszy swego pana w opisanej przez nas postawie.
Po uśmierzeniu pierwszego poruszenia osłupienia i przestrachu, postąpił dalej do fotelu i wziął hrabiego za rękę.
Znalazł ją zlodowaciałą.
Ciało było nieruchome i sztywne jak u trupa.
Nie było żadnej wątpliwości, — rzeczywistość była jawną, — hrabia de Terrys zakończył życie.
— Mój biedny pan musiał nagle umrzeć... — szepnął służący. — Co mnie dziwi, to to, że żył tak długo, gdyż mu się to dawno należało i codzień spodziewałem się katastrofy. Z tem wszystkiem to będzie silny cios dla panienki... Trzeba ją uprzedzić, a to jest szkaradny obowiązek...
Poczem służący przybierając wyraz twarzy odpowiedni do okoliczności, co mu nie było trudnem, gdyż był przywiązany do hrabiego, wszedł do sali jadalnej, dokąd się udała panna de Terrys.
Młoda panienka siadała do stołu.
— Filipie — rzekła — czyś widział mego ojca?
Służący wyjąkał:
— Tak jest, proszę pani.
Regina uderzona zmianą jego głosu, rzuciła wzrok na mówiącego.
Blady był i ręce mu drżały.
Panna de Terrys nagle zaniepokojona zerwała się z krzesła.
— Coś się memu ojcu przytrafiło, czy prawda? — zawołała.
— Tak, pani.
— Gorzej się ma?
— O tak pani... jeszcze coś więcej...
Honoryna poniosła obie ręce do serca.
— Ach! — zawołała dysząc — mój ojciec umarł!
Filip usiłował przemówić, ale z jego zeschniętego gardła żaden dźwięk się nie wydobył.
Kiwnięcie głową niemo wymowne, zastąpiło odpowiedź.
— Umarł! — zawołała Honoryna z rozpaczą. — Umarł mój ojciec!... mój biedny ojciec! A mnie tam nie było!... Nie odebrałam jego ostatniego tchnienia!...
Panna de Terrys pędem pobiegła na pierwsze piętro i udała się do gabinetu, a za nią poszedł kamerdyner i inni służący uwiadomieni przez Filipa.
Znalazłszy się tam poskoczyła ku fotelowi, w którym hrabia siedział w swojej straszliwej nieruchomości, z wykrzywioną twarzą i sztywnemi członkami. Upadła mu na kolana i wybuchła łkaniem.
Traciła tchnienie powtarzając.
— Mój ojcze... mój biedny ojcze! Umarł bezemnie! Umarł nie pożegnawszy się ze mną po raz ostatni... Umarł samotny... opuszczony, nie otrzymawszy mego ostatniego pocałunku... nie pobłogosławiwszy mnię!... Ach! czuję że mi to przyniesie nieszczęście!...
Boleść dochodząca do ostatniego kresu zwalczyła siły dziewczęcia.
Honoryna straciła przytomność.
Filip ją podniósł i przy pomocy pokojowej zaniósł na łóżko.
Przedstawiliśmy czytelnikom panna de Terrys, jako dziewczę charakteru stałego, niezależną i zajmującą się w życiu przeważnie interesami materyalnemi, lecz nie powiedzieliśmy, aby jej zbywało na sercu.
Honoryna ubóstwiała swego ojca.
Wiedziała ona dobrze, iż go traciła zanim dosięgnął granic podeszłego wieku, ale nie ukrywając przed sobą chorobliwego stanu jego zdrowia, nie chciała wierzyć aby katastrofa mogła być tak blizką i otrzymany cios był tem straszniejszym, iż był niespodziewanym.
Powróciwszy do ciała pana, Filip skorzystał z chwili, aby wykazać swoją powagę i zaczął wydawać rozkazy.
Hrabia został zaniesiony do swego pokoju sypialnego i położony na łożu okrytym czarno, poczem zapalono świece i zaimprowizowano coś nakształt kaplicy pogrzebowej.
Po ukończeniu tej posępnej i bolesnej czynności, Filip poszedł się dowiedzieć, jak się ma panna de Terrys.
Dziewczę odzyskało przytomność, ale przechodziło kryzys boleści i w tej chwili nie chciało się z nikim widzieć. Trzeba się więc było wstrzymać zanim, się można było rozmówić o następstwach wywołanych przez straszliwy wypadek, pogrążający pałac w żałobie.
Pomięszani służący zgromadzili się w kuchni.
Żałowali oni szczerze cerki hrabiego, ale jednocześnie zajmowali się zmianami, jakie katastrofa mogła sprawić w ich położeniu osobistem.
Filip połączył się z nimi.
Opowiedzieli mu o swoich obawach.
— Bądźcie spokojni — rzekł do nich — panna Honoryna zawsze była dobrą panią... Jest ona przychylna dla nas, co od tak dawna służymy u pana hrabiego... Jestem pewny, że nikt nie jest zagrożony...
— Nagle dźwięk dzwonka znajdującego się przy bramie pałacu przerwał rozmowę.
Odźwierny który razem z towarzyszami poszedł do kuchni dla zasiągnięcia języka, spiesznie pobiegł do loży i pociągnął za sznurek.
Ukazał się Paweł Lantier.
— Ach! panie Lantier — rzekł odźwierny przybierając najsmutniejszy wyraz twarzy i głos najbardziej wzruszony, — przychodzisz pan dowiedzieć się bardzo smutnej nowiny...
— Boże! cóż się stało? — zapytał młodzieniec bardzo wzruszony, bardzo niespokojny. — Panna Honory na?...
— Panna zdrowa, lecz pogrążona w boleści; — pan hrabia umarł!...

XXIII.

— Umarł! — powtórzył Paweł osłupiały.
— Tak jest, niestety, panie...
— I kiedy?
— Na pewno nie wiadomo, ale zaledwie parę godzin... Zaledwiem wszedł do gabinetu gdy przestał żyć...
Student zbladł.
Nagle myśl straszliwą przebiegła przez głowę młodzieńca.
Przypomniał sobie wyrazy ojca.
Paskal mówił do niego.
— Gdyby hrabia umarł, musiałbym w krótkim terminie wypłacić pannie de Terrys milion franków i zostałbym zgubiony... Ożeń się z Honoryną... Majątek żony zostanie w twoich rękach, a to będzie dla mnie ocaleniem. Prawda, że trochę późnij przedsiębierca zapewniał, że jego obawy zostały zniweczone i znajdując się w możności zadosyć uczynienia wymaganiom dziedziczki, zaprzestał nalegania o to małżeństwo, a przynajmniej już mu go nie narzucał.
Paweł uwierzył; teraz zaczynał wątpić.
Jeżeli Paskal Lantier łudził się co do swoich funduszów, ruina była natychmiastową i nieuniknioną.
Młodzieniec się przestraszył, ale nieokazał pomięszania.
— A! — rzekł głośno — ta nagła śmierć jest wielkiem nieszczęściem!
— Wielkiem nieszczęściem! — powtórzył odźwierny jak echo. — Tak jest, panie...
— A panna Honoryna?
— Rozpacz jej, jak się zdaje, jest przerażającą... Ona tak kochała pana hrabiego.
— Pójdę ją odwiedzić...
— Zapewne panna dziś nikogo nie przyjmie.
— Wiem i to jest zupełnie naturalnem... Zostawię więc bilet... Pragnąłbym, aby go oddano pannie de Terrys i jednocześnie zawiadomiono ją, jak wielki udział biorą w jej zmartwieniu.
— Kamerdyner nie zaniedba tego uczynić, panie Pawle.
Student odszedł.
— Pójdę do ojca... — rzekł do siebie. — Muszę go zawiadomić o tym wypadku i dowiedzieć się, czy on nie stanie na przeszkodzie marzonemu przezemnie szczęściu...
Paweł czynił zastosowanie do obietnicy łuskała, iż mu pozwoli kochać i zaślubić kogo mu się podoba.
Myślał także o Renacie.
Jeżeli majątek przedsiębiorcy upadnie, cóż on będzie w stanie ofiarować dziewczęciu?
Swoją pracę i odwagę, ale ponieważ pozycya jego nie była dotychczas ustaloną, czy będzie on zarabiał tyle, aby wystarczyło na utrzymanie domu?
Biedny chłopak powątpiewał mocno i nie bez zasady. Owładnęło nim ogromie zwątpienie. Jego piękne plany przyszłości zdawały się upadać.
Spiesznie mu było zobaczyć się z ojcem i wybadać go.
O dwieście kroków od pałacu hrabiego de Terrys, Paweł spostrzegł powóz do najęcia i dał znak woźnicy aby się zatrzymał.
Wsiadł do powozu i kazał jechać na ulicę Picpus.
Śnieg zawalający ulice, utrudniał komunikację.
Droga trwała długo.
Nareszcie powóz stanął przed domem przedsiębiorcy.
Woźny otworzył drzwi.
— Czy ojciec w domu? — zapytał student.
— Jest w warsztatach, panie Pawle, w rysowni.
— Proszę go uprzedzić, że na niego czekam w gabinecie i że mu mam powiedzieć coś bardzo ważnego...
— Natychmiast... — odpowiedział służący zamykając drzwi od ulicy. Za pięć minut pan Lantier nadejdzie.
Syn Paskala Lantier od dosyć dawna nie był już na ulicy Picpus.
Zanim przeszedł przez próg gabinetu swego ojca, wstąpił do kasyera który go znał od dzieciństwa.
— Przychodzę uścisnąć ci rękę, stary przyjacielu... — rzekł do niego:
Wzruszony pamięcią młodzieńca, kasyer wynurzył swą radość z zobaczenia się z nim.
— Jakże tam zajęcia, panie Pawle... — zapytał następnie.
— Niedługo zdaję ostatnie egzamina...
— Sądzisz że zdasz?
— Tak jest, i mniemam że moi profesorowie są tego samego zdania... co więcej warto... Spodziewam się białych gałek...
— No bo tem lepiej! Dziś adwokatura prowadzi do wszystkiego.
— A tutaj — zapytał Paweł — kuleje, czy tak? — Zima ciężka i mój ojciec nie wiele zarabia?
Kasyer przygryzł usta.
— Co prawda, to kłamałby ten coby mówił inaczej.. — rzekł wahająco, — ale to długo trwać nie może i jak tylko mrozy ustaną, to my wynagrodzimy czas stracony.
Student odwrócony do okna, ujrzał jak ojciec mijał dziedziniec.
Musiał więc przerwać rozmowę, z której się spodziewał wydostać pewne użyteczne, wiadomości co do prawdziwego położenia interesów. Uścisnąwszy powtórnie kasyera za rękę wyszedł z biura i spotkał z ojcem.
Ten od ostatniej rozmowy Valtą, który się zamienił w jogo stryjecznego brata Leopolda Lantier, czuł się spokojniejszym i silniejszym.
O wspólniku Valcie powątpiewał.
Nie powątpiewał zaś o krewnym Leopoldzie, który pracował jednocześnie na swój rachunek i na jego i wskutek tego wlewał w niego nieograniczone zaufanie.
— Jakiż pomyślny wiatr sprowadza cię moje dziecię? — zapytał wyciągając do młodzieńca ręce. — Czyś przyszedł do mnie na obiad?
— Nie, ojcze... — odparł Paweł. — Czy ci nie powiedziano że przychodzę z ważną wiadomością...
— I owszem, lecz ja jestem ojcem tegoczesnym, ojcem który się z pół słówka domyśla i domyśliłem się, że to coś ważnego co mi masz powiedzieć brzmi tak: — Potrzeba mi pieniędzy... Czym się omylił?
— Najzupełniej mój ojcze... — Tu wcale nie ma mowy o pieniądzach, a przynajmniej co do mojej osoby...
— Nie mów tym zagadkowym językiem, którego cierpieć nie mogę... Wejdź do gabinetu i opowiedz mi o co idzie.
Paskal otworzył drzwi, przepuścił syna i usiadł.
Paweł namyślał się, w jaki sposób rozpocząć rozmowę.
— Do licha! — rzekł przedsiębiorca z uśmiechem. Więc to coś bardzo ważnego, skoro nie wiesz jak zacząć?
— Tak ojcze, bardzo ważnego...
— Na honor, zaniepakajasz mnie.
— Nieszczęściem nie mam ani zamiaru ani możności aby cię uspokoić.
— A więc, do licha, nie dręcz że mnie dłużej.. Do rzeczy i śpiesz nie...
Student rozpoczął.
— Przypominasz sobie ojcze o rozmowie, którąśmy przed kilku dniami prowadzili.
— Prowadziliśmy dwie... Czy mówisz o pierwszej czy o ostatniej?
— O ostatniej.
— Doskonale... Oświadczyłem ci, że wyrzekam się narzucania ci swojej woli — i że ci zwracam wolność serca.
— Pozwól zapytać, jakie były powody tej zmiany?
— Rozsądne zastanowienie, które mnie przekonało najwidoczniej, żem się nadaremnie trwożył i że moje położenie nie przedstawiało nic naprawdę groźnego... Powiedziałem ci to w owej chwili.
— Czyś nie dodał, że jeżeliby hrabia de Terrys umarł, będziesz w możności dotrzymać zaciągniętych względem niego zobowiązań?
Paskal zmarszczył brwi.
Ostatnie wyrazy syna zaczęły go trochę niepokoić.
— Pewno... — rzekł.
Paweł mówił dalej:
— I że w razie potrzeby będziesz mógł wypłacić w tydzień po śmierci hrabiego de Terrys milion, — który mu jesteś dłużnym?
Niepokój przedsiębiercy wzrastał.
— Powiedziałem — odrzekł — i to jest prawdą. — Ale do czego prowadzą te wszystkie pytania?
— Do przekonania mnie, żem dobrze zrozumiał twoje słowa...
— Dobrze je zrozumiałaś... Masz wierną pamięć... Powtarzam ci, że cokolwiekby się wydarzyło, jestem gotów...
Student skoczył ojcu na szyję.
— Ach! — zawołał z oczyma łez pełnemi — gdybyś wiedział, jakie mi dobro wyświadczasz!... Drżałem idąc tutaj... Ale jestem spokojny, nawet dodam że byłbym uradowany, gdybym ci nie przynosił smutnej wiadomości...
— Wytłómacz się, bez ceregielów, bez ogródki, bo dręczysz mnie od pięciu minut. Jakaż to jest nowina?...
— Twój przyjeciel hrabia de Terrys umarł... — rzekł Paweł nagle.
Komin walący się na głowę entreprenera nie byłby go więcej ogłuszył jak wiadomość przyniesiona przez syna.
Zachwiał się jak człowiek, który mdleje.
Twarz mu zbladła, stała się trupią, straszną.
— Hrabia de Terrys umarł... — wybełkotał z miną ogłupiałą i głosem sparaliżowanym przez wzruszenie.
— Tak jest, ojcze, i pojmuję bolesne wrażenie wywarte na ciebie przez tę śmierć, która nie zdawała się być tak blizką... Hrabia cię kochał... tyś był jego przyjacielem... byłeś mu obowiązany...
Paskal Lautier spoglądał błędnym wzrokiem.
— Umarł!... — powtórzył. — Hrabia umarł...
— Mój ojcze — rzekł zcicha Paweł — nie trzeba się tak przejmować... Proszę cię uspokój się... To ci może zaszkodzić...
Przedsiębiorca podniósł głowę.
Pojmował to, że wydawać się w obec syna przestraszonym, zgnębionym, było to odżywiać w jego umyśle powątpiewanie i pozwalać mu wierzyć, iż skłamał utrzymując, że był gotów dotrzymać swego zobowiązania.
Trzeba było tego uniknąć jakimkolwiek bądź kosztem.
Paskal posiadał zadziwiającą moc nad sobą.
Siłą woli sprowadził na twarz swoją pozór spokoju.

XXIV.

— Tak, to prawda, bardzo cierpię — rzekł złamanym głosem — ale jakże mogłoby być inaczej... — Ten zgon głęboko mnie zmartwił... Pan de Terrys był moim przyjacielem i nie sądziłem, ażeby jego koniec był tak blizki... Myśl że go już więcej nie ujrzę, ściska moje serce! Biedna Honoryna, jakaż musi być jej rozpacz i jakie w pierwszej chwili osamotnienie! Żałuję jej z całej duszy, ale co prawda, w jej wieku zmartwienia prędko mijają, a zresztą majątek po wielu rzeczach pociesza... Oddamy hrabiemu ostatnią posługę i pozostaniemy szczerymi przyjaciółmi Honoryny...
Po krótkiem milczeniu Paskal mówił dalej:
— Któż ci udzielił tej smutnej nowiny?...
— Odźwierny pałacu hrabiego... — odparł Paweł.
— Chodziłeś z wizytą do panny de Terrys?...
— Tak, mój ojcze...
— Zapewne nie zostałeś przyjęty...
— Panna de Terrys nie przyjmuje nikogo, i nie chciałem nalegać, aby na moją korzyść czyniła wyjątek.
— Dobrześ zrobił... Czy katastrofa nastąpiła dzisiejszej nocy?
— Dziś rano, około w pół do dwunastej znaleziono hrabiego w gabinecie bez życia.
— Więc córki nie było przy jego zgonie
— Nie wiem, ale zdaje mi się że nie...
Paskąl wydał głębokie, obłudne westchnienie.
— Oddalmy te smutne myśli... — rzekł następnie. — Koniec końcem z rodziną de Terrys nie łączą nas żadne związki familijne... Zostaniesz u mnie na obiedzie?...
— Nie, ojcze...
— Cóż ci przeszkadza? — czy praca?
Paweł zarumienił się.
Paskal domyślił się, czem się syn zakłopotały uśmiechnął się i mówił dalej:
— Zatem schadzka miłosna?
Student potrząsnął głową.
— Jakto i to nie... — ciągnął dalej przedsiębiorca — cóż zatem?
— Obowiązek...
— Obowiązek!!... jaki?
— Pamiętasz ojcze, żem ci mówił iż pokochałem?
— Bardzo dobrze.
— Przyobiecałeś mi, że będziesz kochał tę, ktorą wezmę za żonę...
— Bez wątpienia, gdyż sądzę iż jesteś niezdolnym do zrobienia złego wyboru...
— A więc, mój ojcze, od naszego ostatniego widzenia się, zaszło mnóstwo wypadków... cały romans, albo raczej dramat.
— A! ba!...
— Tak ojcze... Przez chwilę sądziłem, że ta którą kocham jest dla mnie straconą, ale Bóg pozwolił mi ją odszukać... wybrał mnie do ocalenia jej ze straszliwego niebezpieczeństwa, w którem miała utracić życie... Zobaczysz wkrótce tę, która wraz z tobą jest wszystkiem dla mnie na świecie!... Poznasz ją... pokochasz i każemy jej przez nadmiar szczęścia, zapomnieć o tem co przecierpiała...
— Co przecierpiała... — powtórzył machinalnie Paskal, który zaprzątnięty strasznemi kłopotami, nie wielką wagę przywiązywał do miłostek swego syna.
— Tak, ojcze... — mówił dalej młodzieniec z ożywieniem — nikczemna intryga została zawiązaną przeciw biednemu dziecięciu... Nędznicy pragnęli jej śmierci... Szczęściem ocaliłem ją i pomszczę...
Przedsiębiorca nie słuchał.
Pilno mu było pozbyć się syna.
— Odchodzisz? — zapytał.
— Muszę, ojcze, ale wkrótce się z tobą zobaczę i wszystko opowiem...
— Sprawisz mi tem przyjemność... Czy ci potrzeba pieniędzy?
— Miesiąc się kończy i jeżeli zechcesz mi dać, przyjmę z wdzięcznością...
Paskal otworzył szufladę biurka i wyjął bilet bankowy który podał Pawłowi.
— Ależ to tysiąc franków!... — zawołał ostatni.
— Tak, tysiąc franków... — odpowiedział przedsiębierca z przymuszonym uśmiechem, — w tym miesiącu podwajam ci pensyę... Jesteś zakochany, a nic więcej nie kosztuje, jak miłość.
Paweł uściskał ojca i oddalił się z sercem przepełnionem radością.
Przedsiębierca poczekał pięć minut, poczem włożył ciepłe palto, okręcił twarz dużym szalem, włożył kapelusz i wyszedł z kolei.
Udał się na ulicę Picpus aż do passażu Tocanier, w który się zapuścił i którym szedł aż do drzwi domu zajmowanego przez jego stryjecznego brata Leopolda Lantier, zbiega z Troyes, mniemanego Valtę.
Stanąwszy u drzwi zadzwonił.
Otworzył mu były więzień.
— Sam jesteś? — zapytał Paskal.
— Tak, wejdź... Służącego wysłałem do miasta i nie prędko powróci...
Paskal przestąpił próg i udał się za swoim krewnym do pokoju, w którym ten zwykle przebywał.
Tam się zamknęli.
— Co cię sprowadza? — zapytał Leopold — nie sądzę aby to była wizyta z grzeczności, sąsiedzkiej...
Przedsiębierca poszedł prosto do celu.
— Dziś rano umarł hrabia de Terrys — odparł.
Leopold ani drgnął.
— Bardzo dobrze... — rzekł. — Przekonany że ten wypadek nastąpi lada chwila, namyśliłem się, pokombinowałem rzeczy i jestem gotów do działania....
— Wybornie! Zatem nadeszła chwila objaśnić mnie co chcesz zrobić...
— Czy ty mi niedowierzasz, czy też masz zamiar dać mi jaką dobrą radę? — zawołał zbieg ironicznie.
— Ani jedno, ani drugie, ale po prostu chcę się dowiedzieć dokąd dążymy i co mi wypada czynić.
— Masz tylko czekać... a to jak widzisz jest łatwą rzeczą... Zresztą przedstawię ci swój plan.
— Mów...
— Nie trzeba aby panna de Terrys upominała się w ciągu tygodnia od ciebie o milion, który winieneś jej ojcu.
— Nie, nie trzeba — przerwał Paskal — gdyż dla mnie i niepodobieństwem byłoby zapłacić i wszystkie nasze nadzieje by przepadły.
— Zatem koniecznie trzeba panience przeszkodzić, aby nie przysłała wezwania...
— Rozumie się, ale jakim sposobem?
— Zdaje mi się, żem ci go kiedyś wyraźnie wskazał... Hrabia umarł sam się otruwszy, czy tak?
— Tak, ale tajemnicza trucizna którą zażywał, długo utrzymywała go przy życiu...
— Z tem wszystkiem cały jego organizm był przesycony trucizną, a tyś mu głupio uczynił uwagę, że po jego śmierci może się obudzą podejrzenia i że ktoś może być oskarżonym o urojony występek, który będzie się wydawał jak rzeczywisty...
— Przyznaję, że moja uwaga była niezręczną...
— Tak niezręczną, że hrabia według twojej rady zamieścił w swoim pamiętniku notę usprawiedliwiającą...
— Niestety! tak jest...
— A więc potrzeba, aby ta nota znikła i niech mnie djabli porwą, czy dziedziczka będzie miała sposób dowiedzenia. swojej niewinności...
Paskal pomimo woli zadrżał.
— Chcesz aby panna de Terrys została oskarżoną?... — wyjąkał.
— Do licha! To jej przeszkodzi do upominania się o milion od ciebie...
— Nikt nie uwierzy w takie okropne ojcobójstwo...
— Podejmuję się uczynić je prawdopodobnem.
— Rzecz się wyjaśni wcześniej lub później.
— A to jak, jeśli łaska?... Usuwam pamiętnik hrabiego i podpisane przezeń zeznanie. Honory na zostanie jak najdoskonalej oskarżoną, aresztowaną i osądzoną...
— Sąd przysięgłych uniewinni ją...
— Nigdy, bo sekcya ciała zostanie dokonaną i zbrodnia dowiedzioną... Otóż, przez kogóż ta zbrodnia mogła być popełnioną, jeżeli nie przez jedyną osobę, która ma interes w śmierci hrabiego, to jest przez spadkobierczynię łaknącą spadku... Opieczętują wszystko, ustanowią administratora sądowego, który będzie wszędzie plądrował i nie znajdzie żadnego przeciwko tobie dowodu... Tym sposobem zyskamy kilka miesięcy, może nawet rok... Tym czasem zaś chapniemy mająteczek nieboszczyka Roberta Valleranda, naszego wujaszka i gdybyś był zmuszony do zapłacenia, to mógłbyś to uczynić... ale zdaje mi się, że milionik przy nas zostanie.
Jakkolwiek zatwardziały, Paskal nie mógł się oprzeć wzruszeniu, słuchając mowy swego krewnego, a wzruszenie to odbijało się na jego twarzy.
— Czy cię to drażni? — zapytał Leopold.
— Przeraża mnie myśl o skazaniu Honoryny, i przyznaję...
Zbieg wzruszył ramionami.
— Zajęcze serce! — zawołał. — Czy wolisz bankructwo i sąd przysięgłych... na swój własny rachunek?
— Nie... nie... — rzekł żywo Lantier. — Ale od projektu do wykonania, jest bardzo daleko.
— Pozwól mi przyjść do siebie i objaśnij mnie...
— Cóż chcesz wiedzieć?...
— Gdzie są zamknięte papiery?
— W mebelku weneckiej roboty, hebanowym, wysadzanym słoniową kością w deseń, stojącym na prawo od komina, w gabinecie do pracy.
— Kluczyk?...
— Znajduje się w pęku, który hrabia zawsze z sobą nosił...
— Może ja go nie znajdę, ale dam sobie radę... Położenie gabinetu hrabiego?...
— Na pierwszem piętrze pałacu i łączy się z pokojem sypialnym... Okna wychodzą na mały ogródek przyległy do parku Monceau, od którego dzieli go krata żelazna, wysoka na półtora metra...

XXV.

— Kto ci dał znać o śmierci hrabiego? — mówił dalej Leopold.
— Mój syn Paweł, który niedawno chodzi ł z wizytą do panny de Terrys... — odpowiedział Paskal.
— Czy się z nią widział?
— Nie... Nie przyjmowała...
— Tem lepiej... O której porze hrabia wziął bilet na swój ostatni pociąg pośpieszny?...
— Znaleziono go dziś rano o wpół do dwunastej umarłym w gabinecie...
— Wybornie! — rzekł były więzień zacierając ręce. — Dziś zameldują o śmierci... Jutro około dziesiątej lekarz miejski przyjdzie do sprawdzenia zgonu: Obchód pogrzebowy będzie dopiero po jutrze rano... To więcej czasu niż potrzeba...
— Ale — zapytał Paskal z niepokojem — jakiegoż ty użyjesz sposobu?
— Dowiesz się gdy się uda...
— Dla czego nie zaraz?...
— Dla tego, że działając sam, odkrywam swoje plany dopiero gdy się powiodą... Jutro punkt o drugiej będę czekał na ciebie... Jarrelonge może co chwila powrócić i nie potrzeba aby cię spotkał...
— Masz słuszność...
Dwaj zacni krewni ścisnęli się za ręce i przedsiębiorca wyszedł.
Po jego wyjściu Leopold opuścił domek i udał się na miasto, gdzie porobił niektóre sprawunki.
Gdy wszedł na ulicę Tocanier, Jarrelonge również tam wracaj spuściwszy łachmany (że użyjemy jego języka) pochodzące z waliz Urszuli Sollier i Renaty.
Nabywca skradzionych rzeczy, zwany passerem, zapłacił mu za nie czwartą część ich wartości.
Leopold wydawał się ponurym.
Jarrelonge dostrzegł to.
— Czyś ty lekarz umarłych? — zapytał go ze śmiechem. — Minę masz pogrzebową...
Ten wyraz nabawił Lantiera dreszczu.
— Jestem zajęty... — odpowiedział.
— Czy byśmy się mieli obawiać policyi? — zawołał uwolniony więzień, płochliwy jak zając, gdy przypuszczał że się policya nim zajmuje.
— Nie... wszystko spokojnie...
— No, to musisz być zajęty jakimś nowym interesem?...
— Tak jest.
— I coś cię kłopocze?... jest jakaś bagatelka?
— Właśnie.
— Czy nie będzie niedyskretnością zapytać, jaka to bagatelka?
— Nie, bo będę potrzebował twojej pomocy...
— Wiesz dobrze, że możesz na mnie liczyć.
— Trzeba mi fałszywych kluczów.
— Brawo!... Z przyjemnością widzę, że tu idzie o drobniejszą sprawę... pogméramy trochę w pełnej kasie jakiegoś szyk mieszkania... Ja to wolę.
— Tym razem pracować będziemy nie dla zysku — odpowiedział Leopold — ale z ostrożności.
— Cóż mam robić?
— Nic innego tylko dostarczyć; mi tego, czemby można otworzyć szufladę...
— Jaką?
— Bardzo małą...
— Przypuszczam więc, że zameczek jest bardzo mały, a takie zamki to tandeta...
— Możesz mi dostarczyć co potrzeba?
— Ba!... przecież wytrychów nie sprzedają u handlarzy starzyzną... Ale to wszystko jedno, będziesz miał co ci potrzeba... Czy ci pilno?
— Tak jest.
— Kiedyż ci tego potrzeba?
— Na jutro rano, na ósmą...
— Dobrze... możesz być pewnym...
— Czyś pewny że nie doznasz zawodu...
— Jestem tem pewniejszy, że będę sam robił...
— Ty!...
— Ja... Kiedyś byłem w terminie u ślusarza i tak samo jak kto inny potrafię się obejść z młotkiem i pilnikiem...
— A! tak — rzekł Leopold ze śmiechem — więc zajmowałeś się wszelkiemi rzemiosłami!...
— O! nie jednem i jeszcze wielu spróbuję, aż póki nie znajdę takiego, któreby mi pozwoliło żyć z dochodów, kręcąc dużemi palcami na brzuchu... To nastąpi... Tymczasem muszę kupić narzędzia niezbędno do zrobienia cacek...
— To znaczy że ci trzeba pieniędzy?...
— Ja, mein herr...
— Oto masz sto franków.
— Oddam ci resztę...
Jarrelonge znowu wyszedł i powrócił w godzinę. niosąc z sobą małe kleszcze, kowadełko, pilniki, młotki i drut rozmaitej grubości.
— Oto są drobiazgi... — rzekł kładąc sprawunki na stole — i oto reszta wraz z rachunkiem... Pamiętaj, żem więcej nie wymagał... człowiek jest uczciwym...
I oddał Leopoldowi czterdzieści siedm franków.
— Teraz — mówił dalej — zajmijmy się obiadem. A po obiedzie do roboty! Dawno mi się to jiaż nie trafiło... to mnie orzeźwi...
Dwaj nędznicy zajęli się posiłkiem, poczem Jarrelonge wziął się gracko do roboty fałszywych kluczów i wytrychów.


∗             ∗

Po napadzie głośnej rozpaczy, której Honoryna de Terrys oddała się na wiadomość o śmierci ojca, nastąpiła boleść ponura i milcząca.
Ustały łkania, łzy obeschły.
Energiczna natura dziewczęcia wzięła górę.
Honoryna z zimną krwią zastanowiła się nad swojem położeniem.
Znajdowała się sama, bez rodziny, wolną i panią swojej woli.
Dopóki żył hrabią, nie pomyślała o tam nigdy na seryo.
Nie spodziewała się jego tak nagłej śmierci.
Dziś pojmowała całą rozciągłość straty jaką poniosła i przerażała się swojem osamotnieniem.
Opanowały ją ponure myśli, a złowrogie przeczucia zawładnęły jej zasmuconą duszę.
Pozostawszy przez kilka godzin w zamknięciu, dziewczę pojęło, że jej obowiązkiem było zająć się pogrzebem ojca.
Wydała rozkazy.
Pokój hrabiego został zamieniony w prawdziwą pogrzebową kaplicę... Przybyłe zakonnice uklękły przy ciele hrabiego i odmawiały psalmy pokutne?
Wieczorem panna de Terrys posłała służącego do merostwa dla złożenia deklaracyi o śmierci ojca i naznaczywszy pogrzeb na pojutrze, na dziesiątą z rana, kazała porozsyłać karty pogrzebowe.
W nocy prawie nie spano w pałacu przy bulwarze Malesherbe i nazajutrz wszystkie twarze nosiły cechę znużenia pozostawioną przez bezsenność.
Honoryna milcząca, ubrana czarno, z twarzą wybladłą, oczyma suchemi i ponuremi, czołem przerżniętem głęboką zmarszczką, przedstawiała w swojej tragicznej urodzie obraz skupionej boleści.
Pomodliwszy się przez godzinę przy śmiertelnem łożu, dziewczę ułożyło listę osób, adresa których należało wypisać na biletach zapraszających, poczem poszła zamknąć się w swoim pokoju, wydawszy polecenie, aby jej nie przeszkadzano pod żadnym pozorem...
Jeszcze nie było południa.
Od dwóch blizko godzin jakiś jegomość mający około pięćdziesiąt lat, w białym krawacie, z długiemi faworytami, w szyldkretowych binoklach założonych na nos urzędownie, w palcie z kołnierzem barankowym i w ciepłych rękawiczkach siedział przy bulwarze Malesherbes w kawiarni, której okna wychodziły na front pałacu hrabiego.
Jegomość ten miał z lewej strony portfel ze skóry juchtowej wypchany papierami i aktami, a z prawej, na tacy, kieliszek na pół pełny wermutu.
Czytał, albo raczej udawał że czyta gazety, które rozkładał kolejno przed sobą; — w rzeczywistości zaś na żadną nie zwracał uwagi.
Człowiek ten wydawał się niecierpliwym i niespokojnym.
Jego wzrok, którego blask kryły niebieskawe szkła binokli, nieustannie zwrócony był przez szparę pomiędzy firankami okien, na bramę wjezdną pałacu de Terrys.
Nagle zadrżał.
Przed tą bramą stanął fiakr, z którego wysiadł jakiś jegomość przyzwoitej miny, dobrze ubrany, mający w dziurce od surduta wstążeczkę legii honorowej.
Nowoprzybyły trzymał w ręku arkusz, papieru z notatkami które przeglądał, poczem podniósłszy głowę na fasadę hotelu, spojrzał na numer i powiedziawszy parę słów stangretowi, zadzwonił.
Natychmiast drzwi się otwarły i ukazał się odźwierny.
— Co pan żąda? — zapytał z ukłonem.
— Jestem lekarzem merostwa cyrkułowego — odrzekł przybyły — i przybywam dopełnić zwykłych formalności odnośnie do zgonu pana hrabiego de Terrys...
— Proszę wejść...
Lekarz przestąpił próg.
Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, odźwierny uderzył w dzwonek umieszczony pod markizą pałacową i dodał:
— Jeżeli się pań zechce pofatygować przez dziedziniec, panie doktorze, to pana wprowadzę...
Przybyły skierował się ku gankowi.
Kamerdyner Filip czekający na progu przedsionka ukłonił mu się z miną pytającą.
Na to nieme zapytanie lekarz odpowiedział wymienieniem swego urzędu.

— Proszę pana z sobą... — rzekł Filip kłaniając się powtórnie.

XXVI.

Służący wszedł na stopnie schodów prowadzących na pierwsze piętro i wprowadził nowo-przybyłego do pokoju, w którym ciało hrabiego leżało na łóżku.
Doktór zdjął kapelusz, zbliżył się do trupa i obejrzał go powierzchownie.
— Kto leczył pana de Terrys? — zapytał Filip, który odpowiedział:
— Nikt...
— Dla czego z nie wezwaliście pomocy którego z moich kolegów, podczas ostatniej choroby hrabiego...
— Oprócz stopniowego osłabienia, które się zdawało być następstwem wieku, mój pań nie okazywał żadnych symptomatów choroby...
— Umarł ze starości... — rzekł lekarz kreśląc kilka wyrazów na arkuszu, który trzymał w ręku. — Skończyłem... — We właściwym czasie otrzymacie pozwolenie do pochowania.
Filip odprowadził do zewnętrznych drzwi pałacu lekarza który wsiadł do swojej dorożki, która pojechała po bulwarze Malesherbes.
Człowiek któregoś my widzieli na czatach w sąsiedniej kawiarni widział jak doktór wyszedł i dorożka odjechała.
— Teraz na mnie kolej... — szepnął. — A, mój szanowny kolega prędko załatwia swoje zajęcia! nie wiele się musiał dowiedzieć... Wszyscy to oni tacy; ci lekarze rządowi! Będę mógł swobodnie wybadywać.
Poczekał pół godziny, zawołał garsona, zapłacił i wyszedł z kawiarni.
Powietrze było zimne.
Nasz jegomość podniósł szal aż po oczy, postawił futrzany kołnierz palta i skierował, się ku bulwarowi Courcelles.
Widocznie szedł bez celu, gdyż przeszedłszy przestrzeń na sto pięćdziesiąt lub dwieście metrów, wykręcił się, poszedł napowrót, spojrzał na zegarek i rzekł sam do siebie:
— Upłynęło pięćdziesiąt minut jak odjechali mogę działać...
I przeszedłszy przez ulicę, udał się prosto do pałacu de Terrys i zadzwonił.
Odźwierny ukazał się tak samo jak za pierwszym razem i powtórzył toż samo pytanie:
— Co pan żąda?
Ogromnie się zadziwił słysząc, jak nieznajomy mu odpowiedział tak samo jak przybyły poprzednio.
— Jestem lekarzem merowstwa cyrkułowego i przychodzę do sprawdzenia śmierci pana de Terrys.
— Ależ, panie — odparł odźwierny — lekarz umarłych już tu był, najwięcej przed godziną.
— Wiem, tylko mój kolega zapomniał wypytać o niektóre szczegóły, które prefektura chce wiedzieć i mnie poruczono dokompletowanie jego raportu...
Wyjaśnienie było stanowcze.
— Proszę wejść — rzekł odźwierny.
Poczem uderzając w dzwonek pałacowy dodał:
— Jeżeli pan zechce się pofatygować przez dziedziniec, to kamerdyner pana przyjmie...
W samej rzeczy na najwyższym stopniu ganku ukazał się Filip.
Nieznajomy podszedł ku niemu i rzekł do niego:
— Wszak przed godziną blizko przychodził lekarz umarłych sprawdzić zgon hrabiego?...
— Tak, panie...
— W biurze merostwa okazało się, że protokół jest niekompletny. Ponieważ mój kolega zaniedbał zamieścić pewnych potrzebnych szczegółów, mnie poruczono poprawienie jego omyłki...
— Bardzo dobrze, panie...
— To pan odpowiadałeś na zbyt powierzchowne zapytania mego kolegi?
— Tak jest, panie...
— Odpowiesz pan tak samo i na moje... jest to rzecz czysto formalna... Proszę mnie zaprowadzić do ciała.
— Proszę pana...
Filip zaprowadził drugiego odwiedzającego tak samo jak pierwszego i wpuścił do pokoju zmarłego.
Nieznajomy postawił kapelusz na stole, zdjął futrzane rękawiczki, zbliżył się do łóżka, przyjrzał się szczegółowo trupowi, odkrył mu piersi i podniósł powieki.
— Więc, jak powiada raport mego kolegi, pan o wpół do dwunastej spostrzegłeś, że hrabia nie żyje? — zapytał znienacka.
Jeżeli kamerdyner powziął jakie podejrzenia — (co zresztą było niepodobnem do prawdy) — to pytanie było dostatecznem do ich rozproszenia.
Mniemany lekarz o wszystkiem był powiadomiony.
— O wpół do dwunastej, tak panie, — odpowiedział Filip.
— Gdzie umarł?
— W swoim gabinecie...
— W czyjej obecności?
— Pan hrabia sam się znajdował.
— Czyś pan wszedł przypadkiem?
— Nie, panie... Przyszedłem po rozkazy mego pana co do śniadania.
Straszliwiem się zmięszał zobaczywszy że, nie żyje.
— Czy trup był jeszcze ciepły?
— Cokolwiek, ale prawie zimny.
— Widziałeś pana de Terrys zrana?
— Ubrałem go jak zwykle.
— Coś pan wnosił z jego stanu?
— Mój pan wydawał mi się bardzo osłabionym. Niemniej jednak wstał o ósmej i zaprowadziłem go do gabinetu»... Nie spodziewałem się ażeby skończył tak prędko...
— Jednakże pan hrabia był chory?
— Tak i nie... W ogólności widać byłe, że jego osłabienie jest skutkiem wieku i pański kolega poświadczył, — że mój pan umarł ze starości...
Nieznajomy. potrząsnął powątpiewająco głową i rzekł:
— Muszę porobić notatki... Proszę mnie zaprowadzić do pokoju, gdzie są przybory do pisania.
— Tuż obok jest gabinet pana hrabiego... Pokażę panu miejsce gdziem go znalazł umarłego... Od chwili jego śmierci nic się tam nie zmieniło.
— Pójdźmy do tego gabinetu.
Filip otworzył drzwi, wpuścił nieznajomego i rzekł:
— Oto jest fotel, na którym pan de Terrys umarł.
— Przy owym stoliczku... — pomyślał nowoprzybyły, w którym czytelnicy poznali już Leopolda Lautier. — Klucze są u szuflady — dodał — co za szczęście!
Postąpił ku fotelowi, wykręcił go do biurka, usiadł, otworzył ogromny portfel, wydostał zeń papier który rozłożył, wziął pióro, umoczył je w atramencie i napisał kilkanaście wierszy.
Kamerdyner zaczął nań patrzeć z początkiem niepokoju.
Leopold przerywając pisanie, rzekł znowu:
— Proszę pana, pokaż mi ostatnią receptę doktora.
— Jaką receptę? jakiego doktora? — rzekł służący odurzony.
— Ależ po prostu receptę na lekarstwa i mikstury zapisywane przez doktora, który leczył hrabiego...
— Mój pan nie miał lekarza, powiedziałem już to pańskiemu koledze.
— Nie miał lekarza! — powtórzył były więzień, udając osłupienie. — Pozostawiono bez lekarza człowieka trawionego przez konsumpcyę i któremu nie wielkie a umiejętne starania mogły przedłużyć życie?...
— Taka była wola pana hrabiego.
— Czyż należało mu być posłusznym? Nie! sto razy nie! Czy jest w domu kto z familii, z kimbym się mógł rozmówić?
— Jest panna Honoryna...
— Kto to jest panna Honoryna?
— Jedyna córka pana hrabiego.
— Proszę jej powiedzieć, że chciałbym z nią pomówić...
— Panna nikogo nie przyjmuje...
— Mnie jednak przyjmie... To jest konieczne, mam jej wiele, wiele pytań do zadania... Proszę ją uprzedzić...
Ten rozkaz wydany suchym głosem nie znosił odpowiedzi.
Filip skłonił się i wyszedł zamykając drzwi za sobą.
Zaledwie wyszedł, gdy Leopold zerwał się i pobiegł do stolika wskazanego mu przez Paskala Lantier.
— Jakie szczęście! — powtórzył zcicha. — Nie potrzeba wytrychów!...
Otworzył drugą szufladę.
Wzrok jego uderzył gruby rękopis który hrabia de Terrys położył na parę minut przed śmiercią.
Na okładce był napis dużemi literami:

„Pamiętnik mego życia“.

Leopold wziął go i skrył w jednej z obszernych kieszeni swego paltota, potem przejrzał papiery, na których leżała książka i spostrzegł nie wielki zeszyt papierów w okładce z szarego papieru.
Na okładce tej napisane było nazwisko Paskala Lantiera.
— Dobrze! — rzekł do siebie zbieg z Troyes, — wszystko tu jest — poczciwina był porządny!
Pochwycił zeszyt, zasunął drugą szufladę, otworzył trzecią i mówił dalej:
— Teraz słoik kryształowy...
Maleńka puszka stała na widocznem miejscu. — Pochwycił ją, wyjął z niej szczyptę proszku, którą wrzucił w szklankę stojącą na stole, i zawierającą jeszcze kilka kropel płynny zamknął ją, schował do kieszeni i usiadłszy przy biurku, wziął do ręki pióro i zaczął pisać.
W tej chwili otworzyły się drzwi od gabinetu, i weszła panna de Terrys, piękna i wzruszająca bladością widma, a za nią wszedł Filip.
Leopold wstał, postąpił dwa kroki na jej spotkanie, skłonił się przed nią i rzekł miodowym głosem tonem obłudy:
— Tysiąckroć proszę o przebaczenie, żem panią wyrwał z jej samotności i boleści... Z żalem przerywam pani bolesne rozmyślanie, ale obecność jej jest niezbędną dla wyjaśnienia niektórych niejasnych punktów... Pozwoliłem więc sobie nalegać...
— Powiedziano mi o tem, mój panie i przyszłam — rzekła panna de Terys głuchym głosem.
— O co mnie pan masz pytać?
— Od jakiego czasu, według zdania pani, datuje się początek stopniowego osłabienia jej ojca?...
— Od kilku lat, ale stanowczej daty oznaczyć nie mogę...
— Czy pani zauważyła groźny stan jego?
— Tak jest, panie.

XXVII.

— I pan de Terrys... — mówił dalej Leopold — nie przyjmował żadnej pomocy lekarskiej?
— Nie, panie... — odpowiedziała Honoryna.
— Zdaje mi się, że obowiązkiem pani było użyć swego wpływu dla wezwania lekarza do domu?
— Nadaremnie bym to usiłowała uczynić...
— Czyś pani tego pewna?
— Najzupełniej...: Mój ojciec utrzymywał, że on sam zna swoją naturę i sam się leczył podług swojej woli...
— Zatem tu nie ma żadnej recepty, żadnej wskazówki co do sposobu leczenia?
— Żadnej...
— Służący już mi to powiedział, ale potrzebowałem z ust pani usłyszeć potwierdzenie tej wiadomości, która mi się wydaje, co najmniej, szczególną... — Pozostaje mi więc tylko przeprosić panią za swoje natręctwo i prosić o jego usprawiedliwienie...
— Wykonywałeś pan swój obowiązek i niepotrzebujesz pan usprawiedliwienia... Czy to już wszystko?...
— Wszystko.
— Czy mogę odejść?
— Bezwątpienia.
Panna de Terrys na głęboki ukłon mniemanego lekarza odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy i wyszła z gabinetu.
Z Leopoldem pozostał Filip.
Zbieg z Troyes, kontynuując swoją rolę usiadł znowu przy biurku i zaczął dalej pisać.
Po chwili schował papiery do dużego portfelu, wstał i rzekł:
— Skończyłem... teraz wszystko w porządku.
Poczem wszedłszy do pokoju sypialnego, wziął kapelusz stojący na stole zeszedł na, dół i wyszedł z pałacu.
Ujrzawszy się na bulwarze Malesherbes przyśpieszył kroku, szukając powozu.
Przejeżdżała dorożka.
Krzyknął na nią.
— Dokąd jechać, proszę pana? — zapytał woźnica.
— Na ulicę Picpus.
— Do pioruna, taki kurs!
— Dwadzieścia sous na piwo...
— Zgoda!
Pierwsza z południa biła w chwili, gdy Leopold wysiadł z powozu w punkcie przecięcia się ulicy Picpus z ulicą Saint-Mandé; wszedł do domu przy ulicy Tocanier, gdzie się ujrzał sam, dawszy Jarrelongowi pozwolenie rozporządzenia czasem według swojej woli.
Zamknąwszy i zaryglowawszy drzwi, wydobył z kieszeni rękopis z pamiętnikami hrabiego de Terrys.
Przebiegi wiele jego stronnic zapisanych gęstem pismem i rzekł do siebie:
— Jeżeli hrabia posłuszny nierozsądnym radom mego niezręcznego kuzyna, napisał objaśnienie swojej choroby i lekarstwa, którem się sam leczył, to musiał uczynić to pod koniec życia... Trzeba więc zobaczyć na końcu.
Leopold się nie mylił.
Wiersze pisane czerwonym atramentem i starannie ujęte w cudzysłów, prędko zwróciły jego uwagę.
Odczytał półgłosem:
„Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej, a powodem tego była moja zupełna niewiara w umiejętność lekarzy.
„Co mnie podtrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, to lekarstwo tajemnicze znane w Europie tylko mnie samemu.
„Lekarstwo to, może najgwałtowniejsza trucizna, jeżeli będzie zażywanem bez metody i roztropności, jest wysuszony jad płaza podzwrotnikowego.
„W szklannej puszce zawiera się resztą tej zbawczej trucizny.
„Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa przesyconego tą trucizną oskarżono kogo o popełnienie zbrodni, niniejsze zeznanie będzie dostatecznem do usprawiedliwienia niewinnego...
— Kroćset! — pomruknął zbieg z Troyes ukończywszy czytanie — to rzecz jasna!... Stary łotr wszystko jasno wskazał, określił, wyszczególnił!...
Wydostał z kieszeni puszkę kryształową i mówił dalej:
— Oto słoiczek, w którym zawiera się jedna z najgwałtowniejszych trucizn znanych, jak utrzymuję nieboszczyk pan hrabia... Dobrze o tem wiedzieć, i to może się przydać...
„Koniec końcem jesteśmy panami położenia...
„Niech tylko będzie jasno sformułowane oskarżenie, albo tylko zrodzi się proste podejrzenie, to panna de Terrys chyba nie pomyśli o odbiorze miliona, który jej winien mój najukochańszy i najszanowniejszy krewny...
„Ten dobry Paskal chciał mnie przesadzić przez nogę i odprawić na czysto nie dawszy nawet kości do ogryzienia... Śliczny projekt i bardzo godny podobnego grubijanina! Niech no on o tem teraz pomyśli. Oto jest pamiętnik, który dokompletuję dodatkiem nadzwyczaj interesującym...
„Teraz rozpatrzmy się trochę w papierach odnoszących się do mego zacnego kuzynka.
Leopold wydobył z kieszeni okładkę z szarego papieru zabraną z szuflady hrabiego.
— Wzrok jego uderzył przedewszystkiem papier stemplowy, leżący na wierzchu innych dokumentów.
— Wyborna gratka! — zawołał po rozpatrzeniu się. — Jest to akt podpisany przez Paskala, który przyznaje, iż jest dłużnym milion... — i akt ten nie został nigdzie zaciągnięty... Milion nasz... Teraz nie ma żadnego dowodu pożyczki...
Po chwili milczenia, nędznik mówił dalej w zamyśleniu:
— Żadnego dowodu?... czy to być może? — czy to prawdopodobne? Hrabia był człowiekiem akuratnym do drobiazgowości, — musiał utrzymywać księgi rachunkowe w wielkim porządku... Milion wypożyczony przez niego musi figurować pomiędzy aktywami...
„Zresztą, teraz nie ma się co tem zajmować... — W danym razie zobaczymy co wypadnie odpowiedzieć.. Zatrzymuję ten pamiętnik i będę miał o nim staranie jak o oku w głowie.
Leopold wziął puszkę kryształową, rękopis, papiery Paskala i umieścił to wszystko w szufladzie, od której klucz schował o kieszeni.
W tej chwili ktoś delikatnie zadzwonił do bramy podwórzowej.
— Otóż i mój kuzynek... — rzekł śmiejąc się zbiegły więzień. Zobaczymy czy będzie grzeczny.
Poszedł otworzyć.
W istocie był to Paskal, akuratny na schadzkę wyznaczoną przez Leopolda.
Promieniejąca twarz tego ostatniego, wydała się przedsiębiorcy szczęśliwą wróżbą.
— Jakie nowiny? — zapytał żywo.
— Dobre.
— Pamiętnik hrabiego?
— Zniszczony... I mieliśmy słuszność żeśmy się nim zajęli, gdyż objaśnienie napisane według twojej porady było dostatecznem do zupełnego zrujnowania naszych projektów....
— Dla czegoś nie schował tego rękopisu?
— Prościej i roztropniej było go spalić... co też i uczyniłem.
— Może masz słuszność...
— Z pewnością że ją mam...
— Czyś znalazł papiery które mnie dotyczą...
— I mnóstwo; szczególniej jeden bardzo ważny.
— Jaki?
— Główny... kwit wystawiony na milion, napisany i podpisany przez ciebie...
Twarz Paskala była promieniejącą...
— Masz ten papier? — zawołał.
— Mam.
— Daj mi go.
— Co chcesz z nim zrobić?...
— Chciałbym go zobaczyć... Obciąłbym być pewnym, że nie mam się niczego więcej obawiać...
— Niczego więcej obawiać, to mało... — przerwał Leopold.
— Jak to?... co chcesz powiedzieć?... — szepnął przedsiębiorca blednąc.
— Chcę powiedzieć że mogą nastąpić komplikacje i przeszkody, chociaż położenie się poprawiło...
— Wytłómacz się... Czegóż się obawiasz?
— Hrabia prowadził książki...
— I bardzo starannie...
— Otóż masz, jest i zawada! Wydatek miliona z pewnością jest zapisany do książki w debet i admistrator sądowy, który zostanie wyznaczony przez sąd nie znajdując żadnego śladu, że wpłynął na powrót, zażąda od ciebie dowodu zapłacenia...
— Mamy dowód, który w moich rękach zastąpi pokwitowanie...
— Zgoda, ale będą chcieli wiedzieć, jak, kiedy, i jakim funduszem spłaciłeś od razu przed śmiercią hrabiego sumę, którą miałeś w ciągu pięciu lat. zapłacić.. Mówiąc między nami, kochany kuzynie, usprawiedliwienie to nie będzie łatwem...
— To prawda... — rzekł Paskal zgnębiony.
— Jednakże — mówił dalej Leopold — może będziesz mógł przypuścić, że hrabia silnie dotknięty umysłowo, zapomniał zapisać wpływu...
— Tak wielkiej sumy!... czy to być może?
— Ja nie powiadam, aby to mogło być możebnem, lecz koniec końcem jest to możliwem... Zapomnienie można położyć na karb osłabienia umysłomwego spowodowanego chorobą...
— Ażeby wszystko było w porządku, trzeba aby wydatek miliona tak samo figurował w moich księgach jak figuruje i wpływ.
— Bezwątpienia, to łatwo zrobić jeżeli masz kasyera rozumnego i przychylnego...
— Jest on rozumny i przychylny... Nieszczęściem jest to człowiek uczciwy... — rzekł Paskal naiwnie...
— A! do djabła!... Kasyer uczciwy człowiek, to ważne!...
— Ale, ja się zastanawiam... — mówił dalej przedsiębierca. Ja mogę nie mówiąc mu, udać wydatek miliona... Ja mam swoją oddzielną książeczkę, z której wyciąg on wnosi co tydzień do dziennika i do Wielkiej księgi...
— Zatem, to samo pójdzie... Którego dnia widziałeś hrabiego po raz ostatni?
— Szesnastego, bieżącego miesiąca.
— Trzeba aby twoja wizyta w tym dniu, zgadzała się z wypłatą kapitału i procentów.
— Doskonale.
— I będziesz mógł nawet z tego wyciągnąć jaką korzyść, gdyż jutro administracya majątku Honoryny dostanie się w ręce sądu, który się z tego jak będzie mógł, wywikła...

XXVIII.

— Jeżeli się twoje przepowiednie sprawdzą, to będę ocalony — zawołał Paskal.
— Sprawdzą się, możesz być pewny... — odpowiedział Leopold ze śmiechem; — przyrzekłem sobie obdarzyć cię majątkiem...
— A więc! na początek oddaj mi pokwitowanie, wydane przezemnie panu de Terrys....
Były więzień domyślił się, że odmowa niezawodnie wywoła nieufność Paskala.
Zresztą nie brakowało mu sposobności działania przeciw swemu krewnemu.
Wstał, otworzył szufladę w której zamknął papiery skradzione u hrabiego, wziął plik i podał go przedsiębiorcy mówiąc:
— Masz co chcesz, kochany przyjacielu... Czy teraz mnie zaszczycisz nieograniczoną ufnością?...
Paskal przeglądając papiery składające plik, drżał z radości.
— Wszystko jest tu co mnie mogło skompromitować... — rzekł. — Wszystko bez wyjątku! Ach! Leopoldzie, przysięgam, że potrafię ci być wdzięcznym...
— Bądź pewny, że ci dam sposobność dowiedzenia mi tego... Teraz pomyślmy o interesach. Mamy się zająć panną Honoryną... Masz tu na tym stole papier listowy i koperty... Weź pióro i pisa co ci podyktuję, pamiętając zmienić charakter...
— Jakiż masz zamiar? — zapytał przedsiębiorca.
— Wszak wiesz dobrze; przecież ci powiedziałem wczoraj.
— Oskarżyć pannę de Terrys o ojcobóstwo! To okropne!?.. Czy to konieczne?
— Tak, konieczne... Ze swoim energicznym i rezolutnym charakterem, dziewczyna ta stawiłaby nam przeszkody... Trzeba ją obezwładnić... Skoro dziedziczka raz dostanie się pod klucz, będziemy panami położenia...
— Ona dowiedzie swojej niewinności...
— Nie zdoła tego uczynić, do tego stopnia dowody nagromadzone przeciw niej są przekonywające. No, powtarzam, pisz, zmień charakter... A! cóż to znowu?... Myślałby kto, że się wahasz...
— Tak, waham się... To co mamy zrobić wydaje mi się monstrualnem...
— Skrupuły! — rzekł Leopold wzruszając ramionami. Zapóźno, mój drogi... Jeżeli Honoryna nie zostanie oskarżona, to ciebie oskarżą.... Wybieraj.
Ten argument ad kominem wywarł całkowity efekt, jakiego się spodziewał zbieg z Troyes.
Paskal wziął pióro i umoczył je w atramencie.
— Czyś gotów?
— Gotów.
— Więc baczność, dyktuję:

„Do pana naczelnika wydziału śledczego.

„Byłem jednym z najdawniejszych przyjaciół hrabiego de Terrys, który zmarł w swoim pałacu przy bulwarze Malesherbes.
„Szczególna śmierć hrabiego zrodziła, a raczej umocniła w moim umyśle powątpiewania, które uważam za potrzebne panu zakomunikować.
„Zwracam uwagę sprawiedliwości na szczególne rachowanie się panny de Terrys, która od kilku lat była obecną powolnemu konaniu swego ojca i nigdy do niego nie wezwała lekarza...
„Czy ten sam fakt nie jest już niejako rodzajem ojcobójstwa?...
„Sekcya trupa dowiedzie, jak się obawiam, że moje przypuszczenia nie są mylne, gdyż mój nieszczęśliwy przyjaciel, jestem mocno przekonany, umarł otruty przez córkę, która pragnęła majątku i niepodległości.“
Leopold zostawił kuzynowi czas do napisania ostatniego zdania, poczem dodał:
— A teraz podpisz nieczytelnie pierwsze lepsze nazwisko...
Przedsiębiorca bardzo blady i mając skronie zmoczone potem, posłuchał.
— Włóż w kopertę — mówił dalej zbieg z Troyes — napisz ten adres: — Do pana naczelniką śledczego w prefekturze policyi — poczem ustąpisz mi miejsca.
Paskal skończył.
Wstał chwiejąc się i nalał dużą szklankę wody, którą wychylił od razu.
Leopold pisał już na papierze innego formatu:

„Do pana naczelnika wydziału śledczego.

„Powtarzam to co się daje słyszeć z powodu, śmierci hrabiego de Terrys, właściciela z bulwaru Malesherbes.
„Zgon ten wydaje się tem dziwniejszym, że panna de Terrys, której ojciec był cierpiącym oddawna, nigdy nie pozwoliła lekarzowi przestąpić progu domu.
„Mówią o otruciu. Oskarżają spadkobierczynię, żądną jak najwcześniej używać spadku.
„Pańskim jest obowiązkiem wykryć, czy popełnioną została straszliwa zbrodnia, czyli też pogłoska publiczna jest fałszywą oskarżycielką.
„Racz pan przyjąć i t. d.
Leopold podpisał nieczytelnie, tak samo jak i Paskal.... Następnie włożył list w kopertę i zaadresował.
— Koniec... — rzekł. — Idź do domu i zapisz w swojej agendzie wypłatę miliona pod datą swojej ostatniej wizyty... Ja zajmę się wyekspedyowaniem tych listów według adresu.
Przedsiębiorca nie odpowiedział i miotany gwąłtownem pomięszaniem, rozstał się ze swoim krewnym.
Lodowate powietrze uspokoiło gorączkę, która jego krew paliła; wrócił na ulicę Picpus i przechodząc rzekł do kasyera:
— Ot i koniec miesiąca... Przyjdź pan niezadługo po moją książkę wpływów i wydatków potrzebną do uregulowania ksiąg...
— Dobrze, panie Lantier... — odparł urzędnik.
Paskal powrócił do gąbinętu.
Wziął książeczkę o której wspominał, pod datą 16 napisał: — Zapłacono panu hrabiemu de Terrys jako zwrot wypożyczonego kapitału i należnych procentów, summę milion pięćdziesiąt tysięcy franków. — Dopełniwszy to, włożył pomiędzy karty książki wydane hrabiemu pokwitowanie i czekał na kasyera.
Ten nadszedł po upływie dziesięciu minut.
Przedsiębiorca podał mu książeczkę.
Kasyer otworzył ją, rzucił spojrzenie na papier stęplowy i wydał okrzyk podziwienia i radości.
— Co tam? — zapytał Paskal z doskonale udanym spokojem.
— Zaspokoiłeś pan pana de Terrys!...
— Naturalnie, o czem się pan dokładnie przekonywasz... Cóż w tem dziwnego?...
— Nic panie Lantier... zupełnie nic... Tylko nie wiedziałem...
— Pan nie znasz wszystkich moich interesów — przerwał Paskal; — poczem dodał: Zapłaciłem w dniu 16... Proszę pamiętać...
— Dobrze, panie... i jestem bardzo szczęśliwy, żeś pan mógł załatwić nieznanemi przezemnie funduszami, dług tak znaczny. Otóż dom pański stoi silniej, jak kiedykolwiek bądź!...
— Spodziewam się i liczę na to...
I Paskal pożegnał kasyera.
Po oddaleniu się krewnego Leopold zmieniwszy ubranie wyszedł także z domu.
Udał się na przedmieście Świętego Antoniego i doszedł do placu Bastylii.
Tam zatrzymał posłańca wracającego na zwykłe miejsce z tragami na plecach.
— List do odniesienia, mój przyjacielu... — rzekł do niego.
— Dokąd proszę pana.
— Do prefektury policyi, do biura wydziału śledczego.
— Kto płaci za kurs?
— Ja... Oto masz dwa franki.
— Dziękuję panu — odparł posłaniec biorcę pieniądze i list — składam tragi i pędzę...
I w istocie szybko pobiegł mówiąc:
— Musi to być łapcz wysyłający swój raport.
Leopold, skierował się do biura tramwajowego.
Wsiadł do powozu idącego z Vincennes do Luwru, wysiadł na rogu placu Szkolnego, gdzie inny posłaniec czekał przy drzwiach handlu winnego na zajęcie i przemówił do niego w ten sam sposób jak na placu Bastylii.
Posłaniec w kurtce manszestrowej i z medalem mosiężnym, schował z podziękowaniem dwa franki i odszedł szepcąc in petto tak samo jak tamten:
Łapacz wysyłający swój rapport.
— Teraz nie mą co, tylko czekać na bieg wypadków... — pomyślał Leopold.
I poszedł połączyć się z Jarrelongem, któremu wyznaczył schadzkę na obiad w mieście, zkąd następnie mieli pójść trochę się zabawić.


∗             ∗

Małgorzata powróciła do swego pałacu przy ulicy Varennes, znużona fizycznie i umysłowo.
Zmęczenie ją opanowało, a ze zmęczeniem łączyło się zmartwienie.
Jedną tylko miała nadzieję.
Nadzieja ta całkowicie teraz spoczywała na notaryuszu z ulicy Piramid.
Domyśli wała się, że kiedyś Urszula Sollier napisze do zamku Viry-sur-Seine o wysłanie pozostawionych tłomoków, ale to kiedyś niegdyś mogło nie prędko nastąpić.
— Kto wie nawet, czy gospodyni nieboszczyka Roberta Vallerand nie przyjedzie sama, albo nie przedsięweźmie ostrożności dla uchronienia się od wszelkich poszukiwań?
Biedna zrozpaczona matka we łzach spędziła pierwszą noc po powrocie do Paryża.
Nazajutrz przyjęła swoich służących, którzy przyszli jej powinszować powrotu i objęła zarząd domu.
Znaleziono, że się bardzo zmieniła i posmutniała, a każdy się zapytywał, jaka była przyczyna boleści, której nie można było przypisać stracie męża niezasługującego na żal i nieżałowanego.
Sam tylko Jovelet znał tego przyczynę, ale okazy wał się nadzwyczaj dyskretnym i na pytania dawał takie odpowiedzi, że te zupełnie zbijały ciekawych z tropu.
Małgorzata nie zapomniała adresu notaryuszą napisanego na liście, który się na kilka sekund dostał do jej rąk w zamku Viry.
O południu kazała zaprządz i natychmiast po śniadaniu pojechała na ulicę Piramid.

XXIX.

Pani Bertin nie ukrywała, ile nadzwyczajności i trudności przedstawiała jej wizyta.
Obowiązkiem urzędnika do którego się udawała, było nie odpowiadać jej, ponieważ urzędownie nie miała żadnego prawa go wypytywać, ale liczyła na wymowę swojej miłości macierzyńskiej, iż otrzyma od niego jakieś słówko, któreby nią mogło kierować.
Przyjechawszy na ulicę Piramid, Małgorzata stosownie do objaśnienia odźwiernego weszła na pierwsze piętro i zapytała jednego z dependentów, czy pan Auguy był widzialnym.
Gabinet notaryusza paryzkiego, osobistości wybitnej, nie dla każdego jest dostępnym, i starszy dependent ma polecenie przyjmować nieznajomych i załatwiać mniej ważnych interesantów.
Dla tego też Małgorzata, na zapytanie, czy może się widzieć z notaryuszem, otrzymała odpowiedź:
— Nie wiem, pani; zechciej się pani udać do starszego dependenta... Te drzwi otwarte, na lewo od pani, prowadzą do jego gabinetu.
Wdowa przestąpiła ich próg, bardzo wzruszona i cała drżąca.
Starszy dependent pośpieszył podać jej krzesło, którego nie przyjęła, i rzekł do niej;
— Zdaje mi się, że mam przyjemność widzieć panią po raz pierwszy?
— Tak, panie.
— Jaki interes panią sprowadza?
— Interes największej dla mnie wagi... Bardzo bym sobie życzyła i mam konieczną potrzebę mówić z panem Auguy.
— Czy pani nie może mi w krótkości powiedzieć o co idzie?
— Nie, panie, niepodobna... Muszę pomówić z samym panem Auguy...
— Pan notaryusz w tej chwili jest zajęty z dwoma interesantami.
— Poczekam, proszę pana...
— Jak się pani, podoba... Chciej pani siadać. Jak tylko będzie Wolny, będę miał honor panią zaanonsować...
— Oto mój bilet, panie... — rzekła pani Bertin siadając.
I położyła na biurku kwadratowy kawałek brystolu wyjęty z książeczki oprawnej w rzeźbioną kość słoniową.
Małgorzata długo czekała.
Niecierpliwość i niepokój drażniły jej nerwy.
Z uchem wytężonem ku gabinetowi notaryusza, nie mogła dosłyszeć ani słowa, ale dochodził ją odgłos rozmowy.
Nareszcie ton głosów się zniżył.
Małgorzatą słyszała posuwanie krzesła, odgłos kroków, a następnie otwieranie i zamykanie drzwi...
Naczelny dependent pracował i zupełnie się zazębił w pracy.
— Zdaje mi się, że notaryusz jest teraz sam — spytała pani Bertin bojaźliwie.
Dependent natychmiast wstał, — wziął: bilet wizytowy, z ukłonem milcząc przeszedł około niej i wszedł nie pukając, do gabinetu przyległego jego pokojowi.
W parę sekund później wrócił, prosząc Małgorztę aby za nim poszła i wprowadził ją do notaryusza.
Serce wdowy biło tak, że o mało nie pękło.
— Jaki będzie dla niej rezultat widzenia się z notaryuszem?
Ten ostatni postąpił parę kroków naprzeciw niej ukłonił się i przysunął jej fotel.
Małgorzata podniosła długą zasłonę wdowią kryjącą jej twarz i odsłoniła rysy zawsze szlachetne i zawsze czyste, jakkolwiek nacechowane boleścią.
— Czemu mam przypisać, łaskawa pani, zaszczyt jej odwiedzin?... — zapytał urzędnik...
Usta wdowy drżały ze wzruszenia.
Zaledwie dosłyszanym głosem wyjąkała:
— Panie, przy chodzę tu po śmierć lub życie.
Ten szczególny początek, ta odpowiedź nieco melodramatyczna, ale zgodna ze smutnym wyrazem twarzy i spojrzenia Małgorzaty, nabawiły pana Augny drżenia.
— Więc to rzecz bardzo ważną, o której pani chcesz ze mną mówić? — rzekł.
— Tak, panie, bardzo ważna, przynajmniej dla mnie, gdyż powtarzam panu, moja przyszłość i życie zależeć będą od pańskich odpowiedzi...
— Jakież mi pani zada pytania? Ponieważ nazwisko pani nie jest mi znanem, zatem jestem w zupełnej niewiadomości o co idzie.
Małgorzata Bertin zastanawiała się przez kilka sekund, przyzwała na pomoc całe swoje postanowienie, całą odwagę i gardząc ceregielami i omówieniem zapytała patrząc notaryuszowi w oczy:
— Czyś pan znał pana Roberta Vallerand?
Notaryusz uczynił gest zadziwienia.
Ze wszystkich możliwych zapytań, to było najmniej spodziewanem.
Jednakże bez wahania odpowiedział:
— Bardzo dobrze...
— Czy on był pańskim przyjacielem?
— Tak pani i spodziewam się że nim jest na zawsze.
Te wyrazy że jest nim na zawsze dziwnie fałszywie zabrzmiały w uchu Małgorzaty.
Czy to być mogło, aby notaryusz nie wiedział o zaszłych wypadkach? Jaki miał cel w udawaniu że o nich nie wie?
— Ależ panie — odparła porywczo — wszak pan wiesz że on już nie żyje!...
Pan Auguy zmienił się na twarzy.
— Co mi pani powiadasz?... — zawołał ze wzruszeniem.
— Nieszczęściem, prawdę...
— Robert Vallerand umarł?
— W swoim zamku Viry-sur-Seine, więcej jak przed trzema tygodniami... Czyś pan o tem nie wiedział?
— Nie pani...
— Ależ to być nie może!
— Dla czego?
— Robert Vallerand był deputowanym... wszystkie gazety wspominały o jego śmierci...
— A, pani, ja nie mam czasu czytać gazet!... — Nie wiedziałem o tym smutnym wypadku i trudno mi się było go spodziewać, gdyż kiedym widział Roberta po raz ostatni, przed trzema tygodniami zalewie zdawało mi się, że pomimo cierpień których zarody przywiózł z Ameryki, żyć będzie jeszcze długo... Biedny Robert!
— Czy on blizkim przyjacielem pana? — mówiła i dalej Małgorzata.
— Bardzo blizkim, tak pani... zarównom go kochał jak i szanował.
— Oddawna?
— Od jego powrotu do Francyi.
— Czyś pan był tylko jego przyjacielem, czy i notąryuszem?...
To pytanie jeszcze więcej zdziwiło pana Auguy, niż pierwsze.
Przy tem obudziło jego nieufność.
Co obchodziła nieznajomy natura jego stosunków z deputowanym, o śmierci którego się dowiedział?
Zdecydowany stanowczo trzymać się na ostrożności, odpowiedział tonem grzecznym lecz prawie oschłym:
— Nie, pani, nie byłem jego notaryuszem... — Robert czasami radził mi się w interesach, lecz nigdy go nie liczyłem pomiędzy swymi klijentami...
— Niemniej jednak posiadałeś pan jego zaufanie?
— Bez wątpienia...
— On nic przed panem nie ukrywał?
— Tak sądzę...
— Zatem pan wiesz, że miał córkę?
Notaryusz spojrzał na mówiącą z osłupieniem.
— Córkę!... — powtórzył. — Ależ pani, Robert nie był żonaty!...
— To też nie idzie tutaj o prawą córkę, ale o dziecię naturalne...
— Nie słyszałem o czemś podobnem, i sądzę, pani, żeś została wprowadzoną w błąd przez kłamliwe wieści.
Małgorzata potrząsła głową.
— Jestem pewną tego co mówię! — rzekła — pewniejszą jak ktokolwiek bądź w świecie!... Robert Vallerand chcąc wychować to dziecię według swego upodobania, porwał ją matce, która jej nigdy nie ujrzała... W chwili jego zgonu, ta nieszczęśliwa kobieta, wolna wskutek owdowienia, udała się do niego, żądając zwrotu córki... błagając o jej oddanie...
— A więc...
— A więc! Robert był nieubłagany... Odmówił udzielenia spłakanej matce wiadomości, gdzie się znajdowało jej dziecię i nazajutrz umarł, wkładając na swoją zaufaną ochmistrzynię zachowanie sekretu po jego śmierci.
„Matka udała się do tej kobiety, która okazała się nieugiętą i nielitościwą, jak sam Robert i która odjechała, zacierając za sobą ślady, dla wykonania rozkazów zmarłego...
„Znękana, zrozpaczona, biedna matka ciężko zachorowała. Dwadzieścia razy była blizką śmierci, ale zapał miłości macierzyńskiej dał jej wolę i siłę utrzymania się przy życiu...
„Zaledwie wyzdrowiawszy zaczęła szukać śladu powiernicy Roberta Vallerand, w nadziei, że przez tę kobietę odkryje swoją córkę... Niestety! wszystko przednią uciekało, jak zjawisko które sądzimy dotykać ręką, a które znika...
„Nareszcie nadeszła chwila, w której zrozpaczonej matce pan tylko pozostajesz...
Małgorzata zamilkła.
— Ja!... — zawołał osłupiały notaryusz — ja, paki!...
— Pan... pan sam!
— Ależ to szaleństwo! Cóż pani powiem? — ja nie wiem o niczem! — ja nigdy nic nie wiedziałem... nie domyślałem się tajemnicy, którą pani mi odkrywasz; Robert Vallerand był człowiekiem najuczciwszym na świecie, lecz ze wszystkiemi lubił się otaczać najemnicą i dla mnie nie czynił wyjątku... jego milczenie w tej sprawie, o której mówimy, jest tego jawnym dowodem...
Pani Bertin mówiła dalej:
— Czy od trzech tygodni, to jest od daty śmierci pańskiego przyjaciela, nie otrzymałeś pan żadnego od niego listu?
— Mógłbym powołać się na obowiązek mego urzędu i odmówić pani odpowiedzi, ale w tym wypadku byłoby to nieużytecznemu. Mogę panią zapewnić, żem nie odebrał żadnego listu Robertą.
— Nikt nie był u pana od niego?
— Nikt, pani, daję pani daję pani na to słowo honoru!...

XXX.

Uroczyste zapewnienie notaryusza i ton, jakim było uczynione, nie pozwalały przypuszczać żadnej wątpliwości w umyśle Małgorzaty.
Zgnębiona została tą odpowiedzią.
— Co się stało z moją córką? — zapytała samą siebie z nieopisanym niepokojem. Dokąd ta kobiet zaprowadziła moje dziecko?...
— Ależ, pani — zapytał notaryusz, zapytując z kolei — co panią upoważniało do przypuszczania, żem miał odebrać list pośmiertny od mego nieszczęśliwego przyjaciela?
— Jest to więcej niż przypuszczenie — odparła pani Bertin — to pewność. Przypadek, który mogę nazwać opatrznościowym, dał mi możność widzenia przez chwilą tego listu.
— Listu Reberta Vallerand?
— Tak, panie...
— Czy on był do mnie adresowany?
— Tak panie, i miał być oddany do rąk własnych...
— A więc, powtarzam raz jeszcze, nic nie odebrałem... nikogo nie widziałem...
Małgorzata spojrzała notaryuszowi w oczy dla przekonania się, jaki skutek wywrze pytanie, które miała zadać.
— Czy pan nie jesteś depozytaryuszem papierów należących do Roberta Vallerand? — rzekła.
— Odpowiem pani na to, jeżeli mi objaśnisz, na jakiej zasadzie zadajesz mi te pytania...
— A! panie — zawołała pani Bertin — tyś mnie dobrze zrozumiał i powinienbyś mi oszczędzić boleści i wstydu oskarżania samej w siebie... Matką, której skradziono z kolebki dziecię, ja jestem!... Zrozpaczona matka, która cierpi i płacze od lat tylu, wyglądając dnia, w którym będzie mogła odnaleźć swoje dziecię, to ja! ja, zbolała matka, którą będziesz mógł jednym wyrazem ukoić!... Powiedz mi pan, jeżeli wiesz, gdzie jest moja córka!... Nie bądź, jak Robert, bezlitosnym... Pan nie masz mi nic do wyrzucenia, ani podłości, ani zdrady!... Powróć mi odwagę do życia i siłę do czekania!
Podczas gdy Małgorzata tak mówiła, łzy wytrysły z jej oczu i polały się po twarzy.
— Upadła przed panem Auguy na kolana, wyciągając ku niemu błagalnie ręce.
— Wstań pani... — rzekł w istocie mocno wzruszony, chociaż zachowując pozory spokoju, tak jak tego wymagało jego stanowisko — wstań pani, proszę i wysłuchaj mnie...
Biedna kobieta łkając usłuchała.
— W istocie odgadłem panią — mówił dalej notaryusz, i żałowałem ją, lecz mogę ją tylko żałować...
Małgorzata uczyniła gest rozpaczy, a notaryusz tymczasem mówił dalej:
— Po raz trzeci zapewniam panią, iż nie wiedziałem o tem wszystkiem, o czem mi mówisz i najżywsze moje życzenie powrócić pani od razu spokój i nadzieję, nieszczęściem jest daremnem... Nie. wiem powodów, które uczyniły Roberta nielitościwym dla pani... Nie chcę ich wiedzieć... Na co?... Umarł, a ja nie znam jego tajemnicy...
— Wierzę panu... — wyjąkała spłakana matka. — Ale jeżeli się pan kiedy co dowiesz... jeżeli róg zasłony uchyli się kiedy dla pana, czy raczysz mnie o tem zawiadomić?...
— Jeżeli się dowiem, gdzie się znajduje córką pani, jeżeli będę mógł mówić, nie uchybiając swemu obowiązkowi, przysięgam, że panią uwiadomię...
Małgorzata wstała.
— Dziękuję panu... — rzekła złamanym głosem — poczekam jeszcze, ale siły moje się wyczerpują i umrę jeżeli nie odzyskam córki...
I nie dając więcej ani słowa, spuściła zasłonę i ukłoniła się notaryuszowi, który ją odprowadził do drzwi gabinetu, a następnie powrócił do biurka kiwając głową i mówiąc zcicha:
— Ta tajemnica rodzinna jest mi zupełnie nieznaną... Robert miał bezwątpienia ważne powody działania tak jak to uczynił, ale łzy tej biednej kobiety wzruszyły moje serce... Była ona dobrze poinformowaną i dziwi mnie to, że mi nie oddano tego listu o którym wspominała...
Pan Auguy otworzył żelazną szafę stojącą przy kominku i wydobył z niej małą, bardzo cienką kopertę zapieczętowaną pięcioma pieczęciami.
Na tej kopercie znajdowało się kilka wierszy pisma i podpis.
Notaryusz głośno przeczytał:
Oddać osobie która doręczy panu Emilowi Auguy list odemnie, upominający się o zwrot niniejszego depozytu, którego pieczęcie mogą być złamane tylko przez pana Audguard, notaryusza w Nogent-sur-Seine.“

„Robert“.

— Rzecz jaknajdokładniejsza... — mówił dalej urzędnik. — Mój obowiązek jest ściśle być posłusznym woli zmarłego.
Położył kopertę na tem samem miejscu z którego ją wziął, zamknął szafkę i mówił dalej:

— Córka!... Robert miał córkę! Ktoby się tego domyślał... Dziecię uwiedzenia lub cudzołóztwa! Ileż w życiu nie znanych dramatów i ileż romansów, które nigdy nie będą opisane!

∗             ∗

Po odwiedzinach u ojca, Paweł Lantier spiesznie powrócił do mieszkania przy ulicy Szkoły Medycznej.
Renata od rana czuła się coraz lepiej.
Izabella, zwana Zirzabellą, a przez skrócenie Zirzą, siedziała przy niej.
Obiedwie poznały się z sobą blizko i mniemana kwiaciarka całkowicie kobiecym taktem przyjęła ton i obejście, które wcale nie zdradzały studentką kochanki Juliusza Verdier.
Rekonwalescentka czuła się szczęśliwą z powrotu Pawła, którego twarz nie była posępną pomimo szczerego zmartwienia, które na nim wywarła, śmierć hrabiego de Terrys.
— Czy masz pan dla mnie dobre no winy? — zapytała.
— Nie, droga Renato... nie mogłem widzieć panny Honoryny, która boleśnie jest dotkniętą niepowetowanem nieszczęściem?
— Nieszczęściem?... — zapytała córka Małgorzaty.
— Jej ojciec, hrabia de Terrys, umarł dziś zrana...
— Ach! biedna panna Honoryna! — zawołał Renata składając ręce.
I po chwili dodała:
— Zapewne będziesz pan musiał być na pogrzebie...
— Zapewne będę jeżeli powrócę dosyć wcześnie, gdyż nic w świecie nie wstrzyma mnie od udania się tam, gdzie wiesz... Ty, przed wszystkimi, droga Renato!... pojadę dziś wieczorem... przenocuję w Maison-Rouge... Jutro rano zobaczę się z panią Urszulą; jutro wieczorem bezwątpienia powrócę z nią, a w następnym dniu będę mógł być na pogrzebie hrabiego de Terrys.
— A więc, — rzekła Renata zdjęta nerwowem drżeniem — opuścisz mnie pan na cały dzień...
— No! no!.,.. a to co? — rzekła jasnowłosa Zirza tonem wymówki; — zdaje mi się, że opuszczenie nie będzie zupełnem... Czyż ja nie zostaję twoją główną i jedyną dozorczynią?... Czy nie będziemy mówiły przez cały wieczór dzisiejszy o podróżnym... I przez cały dzień jutro?
— To prawda — rzekła Renata wyciągając rękę — ale...
— Ale ja wiem, że to nie wszystko jedno — przerwała studentka ze śmiechem.
— Muszę jechać! — rzekł Paweł. — Przysiągłem sobie dowiedzieć się, jacy są twoi śmiertelni nieprzyjaciele... przysiągłem odszukać twoją matkę i oddać ci ją i dotrzymam swojej podwójnej przysięgi... — Wkrótce powrócę, a ty pośpieszysz się z wyzdrowieniem, abym mógł dotrzymać obietnicy uczynionej memu ojcu...
— Twemu ojcu? — powtórzyło drżąc dziecię.
— Tak... właśniem się z nim widział.
— Przyrzekłeś mu coś co mnie dotyczę?
— Tak, kochano Renato.
— Mówiłeś z nim o mnie?
— Rozumie się... Czyż nie byłem powinien?... Co najmniej, to powinien być uprzedzonym o mojem szczęściu i wiedzieć, że wkrótce przedstawię mu tę która będzie....
Paweł niedokończył.
Trzy wyrazy które miały dokończyć zdania, zamarły na jego drżących ustach.
Renata doskonale się ich domyśliła, chociaż nie zostały wymówione i spuściła głowę uśmiechając się i rumieniąc od razu?
— Dla czegóż stajesz na tak pięknej drodze? — zapytała Zirza z wesołym wybuchem śmiechu. — No, czy ja tu jestem zbyteczna? Czy sądzicie, żem ją niezrozumiała waszych spojrzeń i westchnień? Czy mniemacie, że ja nie czytam w waszych duszach i sercach? E, moje dzieci, nie potrzeba być akademikiem, aby sylabizować alfabet miłosny... idzie tylko aby samej kochać, a można czytać najzawikłańsze frazesa drugich... Dokompletuj więc swego...
— A jak?
— To rzecz bardzo prosta! Oto jest zakończenie: — tę, która będzie moją najukochańszą żoną.
— Renata rumieniła się co raz więcej.
— Ach! gdyby to mogło nastąpić! — zawołał gorączkowo Paweł.
— Nastąpi! Czemuźby nie miało nastąpić? — rzekła Zirza. — Ty kochasz pannę Renatę, a panna Renata...
— Nic nie powiedziała!... — przerwał Paweł.
— A więc, właśnie... przysłowie powiada: — kto milczy zezwala!... Zresztą, te rzeczy to się dają czytać z oczu... i popatrz no na jej...
Renata, właśnie podniosła głowę i jej jasne źrenice wymownie wyrażały czyste upojenie duszy.
— Czy to prawda? czy to w istocie prawda? — zapytał syn Paskala niosąc do ust rękę Renaty, która czuła, że się jej serce rozpływa.
Otworzyła usteczka i wyjąkała tak, które Paweł raczej odgadł niż usłyszał.
Wszedł Juliusz Verdier.
Właśnie była pora obiadowa, i Paweł natychmiast po obiedzie miał się udać na kolej i odjechać do Maison-Rougę.
Zjedzono obiad tak samo jak śniadanie, przy łóżku Renaty.
Rekonwalescentka, stosownie do zlecenia doktora, wypiła drugą filiżankę bulionu.
Wybiła ósma.
— Odjeżdżasz?... — zapytała smutnie córka Małgorzaty.

— Trzeba, droga Renato, ale jutro powrócę... Zostawiam cię z memi dobremi przyjaciółmi i nie niepokoję się... Do jutra! Miej nadzieję, tak ja ją mam i kochaj mnie tak jak ja ciebie!...

XXXI.

Student prawa złożył pocałunek na czole dziewczęcia, które uważał jako swoją narzeczoną, uścisnął obie ręce Zirzy i wyszedł z Juliuszem, który go chciał odprowadzić na dworzec kolei wschodniej.
Po drodze Paweł zostawił przyjacielowi mnóstwo zleceń dotyczących rekonwalescentki i zaproponował mu przyjęcie pieniędzy na wydatki.
— Nie rób głupstw! — odpowiedział przyszły doktór. — Później się porachujemy.
Na stacyi przykry zawód spotkał Pawła.
Pociąg, którym miał zamiar się udać, odchodził o dziewiątej, ale nie zatrzymał się w Maison-Rouge i pędził aż do Longueville.
— Jednakże radzę ci jechać... — rzekł do niego Juliusz Verdier. — Przenocujesz w Longueville i pierwszym rannym pociągiem powrócisz do miejsca przeznaczenia.
Rada była rozumna.
Paweł usłuchał jej przepędził noc w hotelu w Longueville i o wpół do dziesiątej wchodził do Hotelu Kolejowego w Maison-Rouge.
Główna sala była pustą.
Garsoni i służące robiły porządek.
Właściciel wygodnie siedząc w salonie podróżnych, przebiegał dzienniki paryzkie przyniesione przez listonosza.
Student prawa, zwracając się do jednego z garsonów, zapytał o gospodarza i został natychmiast do niego zaprowadzony.
— Panie — rzekł do niego — przybyłem tu w odwiedziny do pewnej osoby, która obecnie zamieszkuje u pana, a ponieważ się bardzo śpieszę, proszę kazać zapytać tej osoby, czy może mnie przyjąć bez względu na poranną godzinę?...
— Bardzo dobrze, panie... Racz mi pan powiedzieć nazwisko tego podróżnego...
— Jest to podróżna...
— Która się nazywa?
— Pani Urszula!
— Pani Urszula... — odpowiedział gospodarz z uśmiechem.
— Tak — dodał Paweł — pani w pewnym wieku, której się przytrafił wypadek...
— Stłuczenie nogi... wiem, panie...
— Każ więc pan, jeżeli łaska, uprzedzić tę panią...
— Jest to cokolwiek za trudne... — odparł gospodarz z nowym uśmiechem....
— Dla czego?
— Dla jednej z najważniejszych przyczyn...
— Jakiej?
— Pani Urszuli tu nie ma.
— Co mi pan mówisz? — zawołał Paweł ze ździwieniem połączonem z niespokojnością.
— Prawdę, panie... Pani Urszula odjechała.
— Kiedy?
— Pięć lub sześć dni temu.
— Jak to!... odjechała pomimo swego cierpienia! pomimo gróźb lekarza, który przewidywał niepokojące komplikacye, gdyby usiłowała chodzić przedwcześnie!
— Wszystko to jest prawda, i trzeba było czegoś bardzo ważnego, aby skłonić panią Urszulę do naruszenia przepisu lekarza...
Paweł popatrzał na mówiącego ze zdziwieniem i wzrastającym niepokojem.
— Rzeczy bardzo ważnej... — wyjąkał — zaszło coś bardzo ważnego?
— Tak, panie...
— Czy mogę pana zapytać, nie popełniając niedelikatności, jakiej ta rzecz była natury?...
— O i owszem... Pani Urszula przybywszy tutaj miała za towarzyszkę młodą, śliczną panienkę.
— Pannę Renatę... — przerwał student.
— Tak jest, panie; widzę żeś pan powiadomiony o wszystkiem, lecz zapewne pan nie wiesz, że panienka ta powzięła niefortunną myśl uciec od pani Urszuli... wyrwać się z pod jej władzy...
— Aby się udać do Paryża... Wiem o tem...
— Widziałeś pan pannę Renatę w Paryżu?.. — zapytał gospodarz.
— Tak, panie.....
— Dawno?
— Rozstałem się z nią wczoraj wieczorem, o wpół do dziewiątej...
Gospodarz zmarszczył swoje brwi krzaczyste.
— No, to rzecz dziwna! — zawołał.
— Pod jakim względem? — zapytał student.
— Przeciwnie, zdaje mi się, że nic nie ma naturalniejszego...
— Jeżeliś pan wczoraj opuścił pannę Renatę, to dziwna, żeś nie widział pani Urszuli, która się przy niej, znajduje...
— Nie rozumiem.
— A jednak to rzecz bardzo prosta, ponieważ ona przed sześciu dniami, wbrew zaleceniom lekarza, odjechała, aby się połączyć w Paryżu ze swoją wychowanką.
— Mój Boże! — za wołał Paweł z przestrachem — wiec pani Urszula udała się do Paryża i to dla połączenia się z Renatą?...
— Naturalnie...
— To trudne do u wierzenia!...
— Być może! ale nie mniej jest to prawdziwem. Udała się w drogę, gdyż była wezwaną przez osobę, u której się znajduje panna Renata...
Paweł zbladł.
— Czegóż się dowiaduję, o mój Boże! — wyszeptał półgłosem, poczem głośno rzekł:
— I zapewne pani Urszula została wezwana listem...
— Listem, tak panie... Ale co panu jest? Dla czego pan jesteś taki blady?.
Student nie odpowiedział na to pytanie i mówił dalej:
— List przybyły pocztą?
— Nie, panie, przywieziony przez, służącego z jakiegoś znacznego domu, w liberyi i w czapce ze złotym galonem... Długo on rozmawiał z panią Urszulą i oddalił się od niej tylko dla zdania na stacyę jej szczupłego bagażu; potem wrócił i zaniósł ją na rękach aż do przedziału, który całkowicie wynajął na drogę! A! zapewniam pana, że był dla niej bardzo troskliwym.
— Nie ma wątpliwości! — zawołał Paweł z nieopisanym przestrachem. — Pani Urszula, tak samo jak Renata, została wciągniętą w zasadzkę, albo też odgrywając nikczemną komedyę była wspólniczką morderców.
Nic się nie udziela łatwiej jak przestrach.
— Wspólniczką morderców! — powtórzył gospodarz z oczyma wytrzeszczonemi i drżącemi rękami.
— Tak, — odparł student — wspólniczką lub ofiarą... pośredniej drogi nie ma... ale powiedz mi pan, ów człowiek, służący, przybyły z Paryża po panią Urszulę, jak on wyglądał?
— Miał dobrą minę i powtarzam panu, iż był porządnie ubrany... jego biały krawat nie miał ani zmarszczki...
— Jego wiek?
— Około pięćdziesięciu lat.
— Czy nie miał jakiego znaku szczególnego?
— Żadnego, z wyjątkiem że mówił z lekkim akcentem cudzoziemskim.
— Jakim?
— Nie mogę tego określić...
— I utrzymywał że jest wysłany?...
— Nie wiem przez kogo... Pojmujesz pan, że delikatność nie pozwalała mi wypytywać... Przed chwilą wspomniałeś pan o wspólnictwie... Pozwól się pan zapytać, jakiej zbrodni pani Urszula byłaby wspólniczką?...
— Usiłowania morderstwa którego panna Renata o mało nie padła ofiarą...
— Chciano zamordować tę biedną panienkę? — zawołał gospodarz, składając ręce i zwracając do sufitu swój wzrok pomięszany.
— Chciano i prawie dokonano tego... Gdyby nie cud, panna Renata jużby nie żyła.
— Ależ to straszne!... potworne!...
— Tak jest, potworne, lecz nieszczęściem, zbyt prawdziwe...
— A więc, panie, pozwolę sobie stanąć w obronie pani Urszuli... Byłem świadkiem jej rozpaczy, gdy się dowiedziała, że ją opuściła towarzysząca jej panienka i zapewniam pana, że rozpacz ta była szczera’ — Patrzyłem na jej łzy i życiem swojem zaręczyłbym, że nie były fałszywe... Byłem świadkiem jej radości, gdy jej powiedziano, że wkrótce zobaczy pannę Renatę i odwagi, z jaką dla jej ujrzenia narażała się na śmierć, która według zdania doktora mogła nastąpić w skutek nieostrożności... Tyle dowodów poświęcenia, nie pozwalają, według mnie, nawet przypuszczać myśli wspólnictwa ze złoczyńcami!...
— To też gotów jestem zgodzić się, że się stała ofiarą.. — odparł Paweł. — Ale któż są ci nędznicy.
którym śmierć tych dwóch kobiet jest potrzebną i jaka tajemnica otacza pannę Renatę?
— Czy pan sądzisz, że nie byłoby właściwem uprzedzić jak najspieszniej policyę?
Student potrząsnął głową.
— Nie, — rzekł głosem ostrym, jak ostrze żelaza. — Poprzysiągłem sam odkryć morderców i sam pomścić ofiary!
Gospodarz uczuł, jak mu lekki dreszcz przebiega po skórze i nieznajomy młodzieniec, który z nim rozmawiał, przybrał niby bajeczne rozmiary.
Paweł mówił dalej:
— Mam pana spytać o wiele rzeczy.
— Pytaj pan.
— Czy kto nie odwiedzał tej pani podczas jej pobytu w hotelu?
— Nie, panie...
— Czy pani Urszula pisała do kogo?
— Zdaje mi się, że nie, gdyż w jej pokoju nie było ani papieru, ani atramentu, ani pióra...
— Więc to nazajutrz po odjeździe panny Renaty, ów człowiek, o którym pan wspominałeś, służący prawdziwy czy fałszywy, przyjechał po panią Urszulę?
— Tak jest, panie...
— Jakim pociągiem wyjechali?
— O pięć minut po piątej wieczorem...
— O której godzinie ten pociąg przychodzi do Paryża?
— O jedenastej...
— Dziękuję za objaśnienia..
— Oby się mogły panu na co przydać...
— Przydadzą się, bądź pan pewnym... Kiedy przechodzi pierwszy pociąg idący do Paryża?
— O pierwszej minut trzydzieści ośm...

XXXII.

Paweł Lantier ciągnął dalej:
— Idę na stacyę, gdzie będę usiłował rozjaśnić niektóre ciemne punkta tej sprawy... Czy nie byłbyś pan łaskaw kazać mi zrobić śniadanie nim wrócę?
— I owszem, panie — odpowiedział gospodarz. — Śniadanie będzie gotowe za pół godziny i będziesz pan miał dosyć wolnego czasu przed przyjściem, pociągu.
Młodzieniec przeszedł przez plac, zapytał o zawiadowcę stacyi, został zaprowadzony do jego gąbinetu przez posługacza i rozpoczął rozmowę w te słowa:
— Przychodzę do pana z prośbą o wyświadczenie mi grzeczności i odwołanie się do swojej pamięci...
— Jedna i druga są na pańskie rozkazy.
— Czy pan sobie nie przypomina, że przed sześciu dniami pewna pani mieszkająca w Hotelu Kolejowym, której stłuczenie nogi nie pozwalało chodzić, została przyniesioną przez pewnego człowieka do wynajętego przedziału, aby pojechać z Maison-Rouge do Paryża?
— Bardzo dobrze... Ja sam wydałem bilety, wskazałem wagon i kazałem na wagonie umieścić tabliczkę z napisem, że to przedział wynajęty...
— Czy też pan nie pamięta, jak wyglądał ów człowiek, który niósł tę panią...
— Pamiętam bardzo dobrze... Ubrany był jak służący z dobrego domu... Mówił akcentem zagranicznym i towarzyszkę swoją otaczał drobiazgowemu staraniami...
— Czy mi pan możesz dać numer pociągu którym jechali?
— To bardzo łatwo... Było to w dniu dwudziesty m czwartym bieżącego miesiąca?
— Tak w istocie, to było dwudziestego czwartego.
Zawiadowca otworzył tekę i wyjął plik papierów urzędowych, które przejrzał, poczem rzekł:
— Dwudziestego czwartego o godzinie ósmej minut pięć, osoba którą się pan interesujesz i służący, wsiedli do pociągu pasażerskiego 40 — 58...
Paweł zapisał sobie w książeczce te cyfry i mówił dalej:
— Czy nie mógłbyś mi pan wskazać numeru wagonu?
— Nie panie, ale wiadomość tę możesz pan otrzymać w Paryżu...
— Tysiąc razy dziękuję...
— Czy to jest wszystko coś pan chciał wiedzieć?
— Boję się zabierać panu czasu...
— Ależ wcale nie... Pytaj pan, proszę, jeżeli to panu może być użytecznem...
— Zatem skorzystam z pańskiego pozwolenia. Czyś pan nie słyszał przypadkiem o zbrodni popełnionej na linii z Maison-Rouge do Paryża, tej samej nocy z dnia 24?
— O zbrodni? — powtórzył zawiadowca, wlepiając zdziwiony wzrok w pytającego.
— Jest to tylko przypuszczenie, proszę pana... — ciągnął Paweł.
— Nie słyszałem o niczem... zatem nic nie ma podejrzanego... — Jak tylko się trafi coś niezwykłego, cała linia bywa telegrafem zawiadomioną.
— Czyś pan już kiedy widział w Maison-Rouge służącego, któremuś pan wydawał bilety?
— Nigdy... Jestem tego pewny...
— Czy pana co nie uderzyło w tym człowieku?
— Jego cudzoziemski akcent...
— Do jakiego języka wydawał się panu ten akcent należec?
— Do jednego z języków północnych, ale nie wiem do któregoś.
Student prawa dalej nie mógł prowadzić badania.
Podziękował powtórnie; pożegnał się z zawiadowcą i powrócił do hotelu, w którym śniadanie na niego czekało.
— I cóż, panie — zapytał gospodarz — czyś się pan dowiedział o tem co chciałeś wiedzieć?...
— Nie odkryłem nic ważnego, ale z upływem czasu, przy cierpliwości, dojdę do rozwiania zagadki...
Syn Paskala Lantier znajdował cierpką przyjemność w dążeniu do swego celu.
Prawda, że poświęcenie dla Renaty było pierwszym i głównym powodem skłaniającym go do działania, lecz z poświęceniem tem łączyła się żądza poznania rzeczy nieznajomej i gorące pragnienie odkrycia samemu niezgłębionej prawie tajemnicy.
Pawłowi zdawało się, że odkrywa w sobie subtelne instynktu policyanta i chciał wstępować w ślady wzorów tego rodzaju, wynalezione przez głośnych romansopisarzów.
Krótko mówiąc: miał wiarę, a wiara daje siłę, cierpliwość i odwagę.
Po śniadaniu puścił się z powrotem na stacje.
Przyszło mu na myśl, aby zawiadomić Renatę o swoim blizkim powrocie i wysłał depeszę do Juliusza Verdier, na którego włożył obowiązek uwiadomienia dziewczęcia.
O godzinie pierwszej, minucie trzydziestej ósmej wsiadł do pociągu i cokolwiek przed czwartą ujrzał się w Paryżu, gdzie tak samo jak w Maison-Rouge zażądał rozmowy z zawiadowcą stacyi.
Ten ostatni przyjął go z nadzwyczajną grzecznością.
— Panie — rzekł Paweł — przychodzę do pana prośbą o skompletowanie wiadomości, jakie zebrałem dzisiejszego poranku u pańskiego kolegi w Maison-Rouge...
— Jeżeli to zależy odemnie, te bądź pan pewnym, że nieomieszkam...
Paweł skłonił się i mówił dalej:
— W dniu dwudziestym czwartym bieżącego mieniąca — (zatem przed sześciu dniami) — pewna pani, której stłuczenie nogi przeszkadzało najzupełniej chodzić, wsiadła w Maison-Rouge do pociągu Nr. 40 — 48... Zajęła miejsce w przedziale pierwszej klasy, wynajętym dla niej wyłącznie przez towarzysza podróży ubranego w lîberyę... Czy mnie pan możesz objaśnić, czy ta pani i jej towarzysz przyjechali do Paryża?...
— Powiadasz pan że nie mogła chodzić?...
— Tak, panie... W Maison-Rouge trzeba ją było przenieść na stacyę i z sali pasażerskiej do wynajętego przedziału... Zatem, w Paryżu musiała użyć tego samego sposobu, chcąc opuścić stacyę...
— Nie widziałem żadnej pani niesionej przez służącego; gdyż to byłoby zpewnością zwróciło moją uwagę... Ja mam zwyczaj być obecnym przy wyjściu podróżnych, ale mogłem być zajętym gdzieindziej na peronie. Czy pan chcesz, abym zapytał kontrolera, który był przy drzwiach wyjściowych?
— Będę panu za to bardzo wdzięczny...
Zawiadowca zawołał posługacza i rzekł do niego:
— Poszukaj mi odbiorcę biletów...
Po upływie pięciu minut zawołany przestępowł próg gabinetu.
— Renaud! — rzekł zawiadowca — przed sześciu dniami, dwudziestego czwartego, byłeś na służbie w czasie przyjścia pociągu o ósmej minut pięć?
— Tak jest, panie zawiadowco...
— Czy nie przypominasz sobie, aby przechodził służący, który niósł na rękach chorą, kobietę?
Oficyalista potrząsł przecząco głową...
— Nie — rzekł — nie przypominam sobie tego... i byłbym to z pewnością zobaczył, gdyż to jest rzecz, niezwykła, aby ktoś pasażera niósł tak jak pakę.
— Nie licząc — odezwał się Paweł — że ów człowiek przy wyjściu, nie mógłby w tłumie bez pewnego kłopotu, oddać panu ośmiu biletów...
— Liczba tu nie stanowiła... — rzekł zawiadowca. — Dosyć było dwóch aby przejść... Czyś ty Renaud pewny, że cię pamięć nie myli?
— Najzupełniej pewny.
— To dobrze, mój przyjacielu... możesz odejść...
Oficyalista wyszedł.
— Widocznie — rzekł naczelnik — że owe dwie osoby wyjechawszy o ósmej w Maisón-Rouge nie przyjechały do Paryża?
— Tak... — zawołał syn Paskala. — Nieszczęściem jest to aż nazbyt widocznym!...
— Co pan ztąd to wnosisz?...
— Co wnoszę? — powtórzył Paweł. — O! mój Boże, to rzecz bardzo prosta!... Kobieta owa zamordowaną została w drodze i wyrzucona z pociągu, — a potem morderca wysiadł na którejś stacyi...
Zawiadowca słuchał młodzieńca z widocznem pomięszaniem.
— Ależ panie — zapytał — czy to być może?... — czy pan w istocie przypuszczasz, że w dniu dwudziestym czwartym, w pociągu o którym mówimy, popełnioną została zbrodnia?...
— Tak przypuszczam, panie... albo raczej jestem tego pewny...
— Czy pewność ta opiera się na jakim dowodzie?
— Wynika ona z samych faktów które się przez loikę narzucają... i jeżeli pan zechcesz mi być pomocnym, to wkrótce będziemy mieli mnóstwo dowodów materyalnych...
— Obowiązkiem moim, jest dopomagać panu i nie zaniedbać nic, coby mogło doprowadzić do odkrycia, czy na linii rzeczywiście zbrodnia została popełniona... zobaczę ja raport z pociągu 40 — 58... — Znajdę w nim nazwisko nadkonduktora i jeżeli go nie ma w drodze, wybadam w obec pana... A! otóż mam czego szukałem... Nazwisko jego jest Ringard... człowiek poważny... prawie z przyszłością, w którym można mieć zupełną ufność... on jedzie pociągiem o szóstej... musiał już nawet przyjść...
Natychmiast wydał rozkaz..
Nadkonduktor nie dał na siebie czekać.
— Ringard — rzekł do niego zawiadowca — dwudziestego zabrałeś z Maison-Rouge a godzinie 8 min. 6 wieczorem chorą damę...
— W istocie... Damę tę niósł służący w kaszkiecie z galonem... Oboje usiedli do przedziału pierwszej klasy, na którym z polecenia zawiadowcy w Maison-Rouge umieściłem tabliczkę z napisem przedział wynajęty.
— Czy oni jechali do Paryża?
— Tak panie, z bagażem zapisanym do kontroli.
— Czyś się pan nie zajmował temi pasażerami w Paryżu?
— Gdym przyszedł do wagonu, aby dopomódz tej pani wysiąść, oni się pośpieszyli... nie znalazłem, nikogo...
— Może wysiedli w drodze... — zauważył naczelnik stacyi.
— O! co to, to nie! — na każdej stacyi byłem na peronie, a podróżnych było nie wielu, zauważyłby im więc służącego niosącego damę...
— Widzisz pan — zawołał Paweł — moje przypuszczenia zmieniają się w pewność!... Czy by nie można wiedzieć, w którym wagonie jechali ci podróżni... — dodał. — Może tam jaki ślad znajdziemy.
— Bardzo być może... Ringard, czy nie wiesz numeru wagonu?
— Nie panie, ale w pociągu, mieliśmy tylko dwóch podróżnych pierwszej klasy i raport wskaże panu numer.
— Prawda...
— Czy pan naczelnik już mnie więcej nie potrzebuje?
— Nie, dziękuję.
Ringard ukłonił się i wyszedł z gabinetu.

XXXIII.

Zawiadowca przejrzał inne jeszcze papiery.
— Oto są numera powozów, które składały w mowie będący pociąg — rzekł po chwili. — Dwa wagony pierwszej klasy nosiły numera 955 i 1326.
— Czyby nie można ich obejrzeć — zapytał Paweł.
— I owszem, jeżeli nie-są w drodze... Dowiemy się zaraź w biurze taboru... Ale w tej chwili przychodzi mi coś na myśl...
— Nadkonduktor mówił, że owi podróżni mieli bagaż...
— Tak jest.
— Jeżeli wysiedli w Paryżu — (o czem wątpię) — to musieli zabrać swój bagaż... Jeżeli dla tej lub dla owej przyczyny opuścili pociąg na innej stacyi, to bagaż przyszedł tu i został na składzie. Może on tu jest jeszcze i dostarczy nam jakiej wskazówki...
— Masz pan słuszność. Mój pomocnik ma kontrolę wydawanych bagaży z dwudziestego czwartego... i numer pod którym waliza została zapisana w Maison-Rouge, poczem pójdziemy do składu... Proszę pana z sobą...
Paweł Lantier z przewodnikiem udał się do biura pomocnika zawiadowcy.
Ten z łatwością wynalazł numer żądanego kwitu.
W Maison-Rouge zapisano jedną tylko sztukę. — Zatem kwit miał numer pierwszy.
— Teraz — rzekł zawiadowca — chodźmy do składu...
Tam od urzędnika zażądał kwitów z dwudziestego czwartego.
Ten poszukał w szufladzie i wydobył paczkę papierków podługowatej formy.
Zawiadowca wziął je i zaczął przeglądać...
— Jeżeli kwitu nie ma tutaj... — rzekł — to znajdziemy bagaż...
— Jeżeli kwit jest — odparł Paweł — to znaczy, że po spełnieniu zbrodni upominano się o niego...
— Jest, panie! — zawołał zawiadowca, pokazując papier, — oto go pan masz...
Student chwycił się rękoma za głowę.
— Ach! — zawołał — zręczni są ci nędznicy... — Wszystko jest dobrze obmyślane!...
Widoczność zbrodni biła w oczy.
Zawiadowca wydał się zgnębionym.
— Czy pan nie pamiętasz — rzekł do urzędnika — osoby, która przychodziła po odbiór bagażu za tym kwitem?
— Tak, panie, pamiętam doskonale i mam do tego gruntowne przyczyny.
— Jakie?
— W wilię tego dnia, lub dniem wprzódy, ten sam człowiek zgłaszał się po odbiór walizy, która również z Maison-Rouge nadeszła.
— Ten sam człowiek!... — zawołał Paweł. — Ten, który wciągnął Renatę w zasadzkę!... Czy możesz mi go pan opisać?
— Nie przedstawiał on nic szczególnego.
— Miał może minę i ubiór służącego?
— Nie panie... wyglądał jak posłaniec... minę miał podstępną...
— Akcent zagraniczny?
— Nie zdaje mi się... Zresztą jak najmniej mówił.
— To nie jest opis i to nas nie doprowadzi do poznania tego człowieka... — — szepnął student z rozpaczą. — Zbrodnia została popełniona, to uderza w oczy a żadna wskazówka nie ukaże nam drogi, jaką iść potrzeba dla odkrycia zbrodniarzy!
— Kto wie? — odpowiedział zawiadowca. — Pójdź pan...
— Dokąd mnie pan chcesz prowadzić? — Do depót.
Droga nie była długą...
— Czy wagony pierwszej klasy oznaczone numerami 955 i 1326 są w drodze?... — zapytał zawiadowca naczelnika biura, który biorąc księgę w której wpisane były długie kolumny numerów porządkowych, odpowiedział:
— Zaraz pana objaśnię.
I zaczął szukać.
— Numer 1326 — rzekł po upływie jednej lub dwóch minut — znajduje się na stacyi w naprawie... Nr. 955 również jest na stacyi, lecz w pociągu nocnym idącym do Bazylei...
— Tego właśnie chciałem się dowiedzieć — rzekł zawiadowca.
Zaprowadził Pawła do pociąga i zapytał kto przy nim jest na służbie.
Obejrzeli go z najskrupulatniejszą uwagą i nie odkryli nic, coby im mogło dopomódz do przypuszczenia, że w jednym z jego przedziałów zbrodnia zestala spełnioną.
— Zaprowadź nas do powozów przeznaczonych do reperacji... — polecił zawiadowca oficyaliście, który natychmiast skierował się do miejsca, gdzie stały wagony uszkodzone, zkąd miały być zaprowadzone do warsztatów.
Gdy przyszli, dodał:
— Poszukaj wagonu pierwszej klasy numer 1326...
Usłyszawszy to zapytanie ofixyalista zbladł i zaczął drżeć.
Człowiekiem tym był belgijczyk, który znalazłszy woreczek nieszczęśliwej Urszuli Sollier uczepiony u stopnia wagonu i skradłszy zawarte w nim bilety bankowe, rzucił znaleziony przedmiot na kupę śniegi przy ulicy des Recollets.
— Czego oni szukają? — zapytał sam siebie z niepokojem. — Godferdam!... Miałżeby to być ten gap, co zgubił woreczek i czy nie zechcą upominać się u mnie o niego...
Szedł, powoli, drżąc, ze zwieszoną głową.
— Śpiesz się! — rozkazał zawiadowca. — Nie mamy czasu do stracenia.
— Oto jest numer 1326 — rzekł belgijczyk wskazując, aczkolwiek z wielką niechęcią numer wypisany na pudle.
Zawiadowca otworzył drzwiczki i przechodząc przed robotnikiem, bladym z przestrachu, wszedł de jednego przedziału.
Paweł szedł za nim.
— Trzeba szukać śladu walki... — szepnął student, — krwawa plama wieleby nas objaśniła!
I z tem staraniem jakiego przykładali do zrewidowania wagonu Nr. 955. przejrzeli każdy przedział wagonu Nr. 1326.
— Nic! — rzekł zawiadowca kończąc przegląd — żądnego śladu! Tajemnica wydaje mi się niezbadaną!
Syn Paskala wyszedł i stał na linii przy stopniu.
Zawiadowca schodząc z kolei machinalnie spuścił wzrok.
Nagle wydał głuchy okrzyk.
— Co to jest?... — rzekł.
Schyliwszy się ku stopniowi, wskazał na kawałek łańcuszka niklowanego, długi na jakie siedm centymetrów, który się znajdował wbity, wciśnięty, pomiędzy stopień i podtrzymujący go pręt żelazny.
Belgijczyk drżał całem ciałem, ale ani Paweł ani zawiadowca pochyleni nad stopniem, nie mogli spostrzedz tego wzruszenia, które możeby ich wczemś mogło objaśnić.
— Jest to łańcuszek od parasola lub woreczka ręcznego... — rzekł student przyjrzawszy się temu przedmiotowi.
— Może to będzie dowód rzeczowy... — odparł zawiadowca stacyi.
I nie bez wysiłku wydobył łańcuszek, który po skradzeniu woreczka przez belgijczyka pozostał uczepiony tak, że ten go nie spostrzegł.
— Być może, że te kilka ogniwek na pozór nic nie znaczących, doprowadzą nas do celu... — rzekł Paweł.
Zawiadowca podał mu kawałek łańcuszka, mówiąc:
— Schowaj pań to...
Młodzieniec włożył ogniwka stalowe do kieszonki od kamizelki.
Oglądano dalej stopień, ale bezużytecznie.
Nie odkryto nic więcej.
Belgijczyk myślał.
— Jakżeś dobrze zrobił chłopcze rzucając woreczek! Zobaczymy czy go kiedy znajdzie, a gdyby go przypadkiem i znalazł, to ja nie wypisałem w nim swojego nazwiska!
— To jest wszystko co możemy zrobić, nieprawda? — zapytał Paweł zawiadowcy.
— Nie... — odpowiedział ten ostatni.
— Miałżebyś pan inny jeszcze sposób dochodzenia.
— Tak mi się zdaje... Chciej się pan pofatygować ze mną do biura.
Zasiadłszy przed swoim siołem i mając Pawła obok siebie, zawiadowca mówił dalej:
— Ważną jest rzeczą dowiedzieć się, gdzie ów mężczyzna wysiadł z kobietą...
— Mów pan tylko o mężczyźnie... — odparł student.
— Dla czego?
— Bo, według mnie, kobieta żywa nie wyszła z pociągu...
— Na to nie ma wcale dowodu...
— Z kolei, pozwól mi się pan zapytać, dla czego?
— Jej trup zostałby znaleziony w wagonie...
— Czy po zamordowaniu, nie mogła być wyrzuconą na drogę?
— Śnieg pokrywający linię zostałby odgarnięty. Ślady zbrodni byłyby widoczne....
— Daj Boże abyś pan miał słuszność! Ale jakiego użyć sposobu dla dowiedzenia się, że oboje wysiedli na jednej ze stacyj pośrednich pomiędzy Maison-Rouge a Paryżem?
— Nic nie jest łatwiejszem i prostszem.
— Jakto?
— Bilety odbierane od wychodzących bywają porządkowane i na którejkolwiek bądź stacyi musiano spostrzedz, że jeden lub więcej podróżnych opu ściło pociąg przed przybyciem do miejsca przeznaczenia.
— Rozumiem! — zawołał Paweł z radością... — Bilet ma napis podwójny, stacyi, z któréj się wyjeżdża i na którą się przybywa...
— Tak jest... Potrzebuję więc tylko zatelegrafować do stacyi najbliższéj Paryża, prosząc o zakomunikowanie, w razie potrzeby, mego zapytania do ostatniéj stacyi przed Maison-Rouge... Tym sposobem dowiemy się, czy dwie osóby wysiadły i znajdziemy dowód zbrodni, jeżeli odpowiedź nie będzie brzmiała: dwa bilety.
— Prawda, panie, prawda, nie ma wątpliwości... A jak prędko będzie się można o tém dowiedziéć?...
— Za godzinę... Czy chcesz pan zaczekać?
— Z największą chęcią.
— Natychmiast wysyłam depeszę...

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Dodano przez wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.