Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom trzeci/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom trzeci
Część druga
Rozdział XVIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVIII.

— Czy pani ma liczną klientelę? — zapytała Małgorzata.
— Tak jest, pani... — odpowiedziała właścicielka hotelu. — Mój zakład jest porządnie utrzymywany i w dobrym punkcie... Osoby, które mnie zaszczycają zatrzymując się u mnie raz, nigdy nie omieszkają powracać.
— Zatem pani znasz nazwiska twoich zwykłych gości?
— Ależ bez wątpienia pani...
— Czy do nich pani zaliczasz niejaką panią Urszulę Sollier?...
— Urszula Sollier!... Urszula Sollier!... — powtórzyła gospodyni pytając swej pamięci. — Odpowiedź moja będzie na pół tylko zadawalniającą... — dodała.
— Jakto?
— Od kilku lat staje tu u mnie, to po dwa lub trzy razy do roku, podróżna w pewnym wieku, która się każę nazywać panią Urszulą, ale nie wiem czy ona nazywa się Sollier.
— Zawsze tajemnica — pomyślała Małgorzata — ale to musi być ona.
Gospodyni mówiła dalej:
— Czy by mi pani nie mogła opisać podróżnej, która ją interesuje?... — Niektóre szczegóły prawdopodobnie będą mogły objaśnić panią co do jej tożsamości.
— Jest to osoba mająca obecnie blizko pięćdziesiąt lat... Raczej wysoka niż nizka, dosyć silna, z bladą cerą, niebieskiemi oczyma, rozdzielonemi na płaskie pukle na czole?
— Opis ten zupełnie zgadza się z osobą mojej klientki.
— Spodziewałam się tego... Czy ta pani Urszula sama przyjeżdża do Troyes??
— Zawsze sama... — Przyjeżdżała ona corocznie w odwiedziny do młodego dziewczęcia, na początku wakacji i zabierała ją w podróż po Francyi, za granicą.
Małgorzata uczuła takie bicie serca, że omało jej pierś nie pękła.
Żywo drżącym głosem zapytała.
— Czy ta panienka była na pensyi w mieście?
— Tak jest, pani...
— U kogo?...
— U pani Lhermitte, ochmistrzyni znanej z najlepszej strony, której zakład znajduje się po drugiej stronie ulicy, naprzeciw mego hotelu... Z tych okien mogłabyś go pani zobaczyć.
Głębokie, nieopisane wzruszenie, opanowało nagle całą panią Bertin. Dusza jej przepełnioną została niezmierną radością.
Nareszcie dosięgała tego celu tak gorąco pożądanego, tak niecierpliwie wyglądanego!
— Renata jest tam!... — zawołała zbliżając się do okna, z którego można było widzieć ogród pensyi. — Tam... tak blizko odemnie!... Ach! nie nadaremnie miałam nadzieję!... — Wiedziałam dobrze, że Bóg się nademną zlituje i doprowadzi mnie do Renaty.
Obfite łzy płynęły po jej twarzy, lecz ta jaśniała radością.
— Jovelet — mówiła zwracając się do intendenta, który był świadkiem tej sceny, — chciałabym ją jak najprędzej zobaczyć... pochwycić w swoje objęcia, przycisnąć do serca!... Przy twojej pomocy, będę miała siłę zajść do pani Lhermitte... — Pójdź...
Żaden wyraz wymówiony przez Małgorzatę nie okazywał wyraźnie, jakiej natury węzły łączyły ją z dziewczęciem, o którem mówi, ale w obec łatwo udzielającego się wzruszenia, którego nie podzielać nie miała siły, właścicielka hotelu łatwo odgadła, że tę wielką radość poprzedziła wielka boleść.
Dreszcz przebiegł po niej i wahającym głosem wyjąkała:
— Wstrzymaj się pani... to dziewczę już się nie znajduje na pensyi.
Małgorzata zbladła jak trup i rzuciła pytające spojrzenie.
— Wyjechała... — mówiła dalej właścicielka hotelu.
— Wyjechała!... — powtórzyła; wdowa chwiejąc sie.
— Osobą zwana przezemnie panią Urszulą, którą pani nazywasz panią Sollier przybyła tu przed kilku dniami i odebrała ją z pensyi...
— Ah! zbyt wcześnie powzięłam nadzieję!... — szepnęła nieszczęśliwa matka padając na krzesło i zakrywając twarz rękoma.
— Stały tu w hotelu przez dwa dni, w pokoju który pani obecnie zajmujesz...
— W tym pokoju... — rzekła Małgorzata podnoszą głowę i rzucają w około spłakanem okiem. — Tu!... Ona była tutaj!...
— Tak, i pani Urszula po upływie, dwudziestu czterech godzin, sprawiwszy żałobę, zabrała pannę Renatę.
— Dokąd że ją uprowadziła?... — zapytała gwałtownie wdowa. — Czy pani wiesz dokąd ona ją uprowadziła?
— Do Paryża.
— Do Paryża?... Tak, to musiało nastąpić.... Tam był cel podróży zlecony przez list, którego adres dojrzałam... Do Paryża... do notaryusza!... Tam powinna byłam pośpieszyć. Po tylu nadziejach napotkać taki zawód!... Ach! Bóg mnie ciężko dotyka!
Małgorzata traciła oddech.
Łkanie podobne do chrapania wydobywało się z jej nieznośnej piersi. Załamywała ręce.
Na znak Joveleta gospodyni hotelu wyszła drżąc cała.
— Pani — rzekł wtedy intendent — błagam cię, bądź spokojną! Pomyśl żeś przebyła ciężką chorobę i teraz jeszcze jesteś osłabioną... Pamiętaj że pani potrzeba siły i odwagi dla doprowadzenia rozpoczętego dzieła do pomyślnego rezultatu.
Te kilka wyrazów wywarły skutek natychmiastowy.
Biedna kobieta rozpaczy swej nakazała milczenie i powstrzymała łkanie.
— Tak, masz słuszność... — rzekła — trzeba siły i odwagi... Będę je miała...
— Co pani postanawia?
— Wracamy do Paryża.
— Kiedy?
— Jeszcze dzisiaj, pierwszym pociągiem.
— Czy pani nie zechce wypytać się przełożonej pensyonatu?
— I po cóż, mój Boże? Ona mi nic nowego nie powie... Tajemnica którą nieustannie otaczano moją córkę, istniała tak samo dla niej jak i dla wszystkich.
— Kto wie? może pani Urszula powiedziała dokąd zamierza zawieźć pannę Renatę...
— Zgoda, pójdźmy... Ale. ja wiem z góry, że ten krok będzie bezużyteczny.
Małgorzata się nie myliła.
Pani Lhermitte przyjęła ją z największemi względami, ale nie mogła jej dostarczyć żadnej wskazówki.
Urszula Sollier zabierając swoją wychowankę, pilnowała się, aby się ani słówkiem nie zdradzić co do dalszych zamiarów.
Biedna matka owładnięta najzupełniejszem zniechęceniem po wróciła do Hotelu Prefektury.
Jovelet poinformował się o godzinie odjazdu, i postanowiono tego samego jeszcze wieczora wracać do Paryża.


∗             ∗

Horyzont na ulicy Szkoły Medycznej, któryśmy zostawili tak zachmurzonym, znacznie się rozjaśnił.
Doktór Maréchal za każdą wizytą znajdował znaczne polepszenie, chociaż stan chorobliwej senności, w którym się Renata znajdowała, nie znikł jeszcze zupełnie.
Gorączka szybko ustawała.
Jasnowłosa Zirza nie powróciwszy do swej kwiaciarskiej pracowni, — co zresztą, jak wiemy, bardzo mało zmieniało jej przyzwyczajenia, — zajęła miejsce przy łożu chorej i pielęgnowała ją z poświęceniem siostry.
Paweł Lantier zajął mieszkanie u studenta medycyny, oddawszy całe swoje mieszkanie Izabeli i Renacie.
Syn Paskala, pomimo radości jaką mu sprawiało blizkie wyzdrowienie dziewczęcia, doświadczał głębokiego niepokoju.
Z obawą zapytywał sam siebie, czy go Renata pozna, gdy przyszedłszy do przytomności, wzrok swój skieruje na niego... Szczególniej pytał się, jak ona przyjmie wyznanie jego miłości...
Zresztą jakkolwiek zajęty miłością, Paweł przewidywał, że może kiedyś będzie musiał sam na siebie pracować i nie zaniedbywał lekcyj prawa.
Od chwili, w której prawie umierająca Renata stała się bezwiednie gościem w jego mieszkaniu, opuszczał ulicę Szkoły Medycznej tylko dla tego, aby uczęszczać na kursa, zaniedbując zupełnie swego ojca i pannę Honorynę de Terrys, którą jednak powinien był odwiedzić, aby jej oznajmić co zaszło, gdyż się interesowała Renatą, przyjaciółką Pauliny Lambert.
Przyszło mu na myśl, aby pójść do Honoryny, ale zatrzymał go ten sam powód, który mu nie pozwolił złożyć zeznania w prefekturze policyi.
Mówiła dalej.
— Życie Renaty otacza tajemnica... Czyż mam prawo mówić bez jej upoważnienia, o zbrodni, względem niej usiłowanej?...
Poprosimy czytelnika do chorej, w chwili porannej wizyty lekarza.
Paweł, Juliusz Verdier i Zirza rozmawiali nie w pokoju gdzie leżała chora, ale w przyległym.
— Ktoś zlekka zapukał dwa razy do drzwi.
— To Maréchal... — rzekł Juliusz.
Zirza pobiegła otworzyć.
Młody lekarz wszedł i uścisnąwszy wszystkich za ręce, zapytał:
— No, jakże tam chora?
— Mówiliśmy o niej... — odrzekła studentka.
— Czy od wczoraj nie zaszło co niespodziewaego?...
— Tak jest.
— Cóż takiego?
— Leżałam na tej, sofie pogrążona we śnie, gdy nagle przebudziły mnie jęki...
„Nie tracąc czasu, pochwyciłam spódniczkę i wbiegłam do pokoju kochanej chorej.
„Zastałam ją siedzącą na krawędzi łóżka, czyniącą jakieś ruchy, wymawiającą z przestrachem niezrozumiałe zdania i usiłującą nadaremnie odpędzić ukazujące się i dręczące ją widma.
„Silnie zaniepokojoną tym jej stanem, zbliżyłam się szybko ku niej i przemówiłam...
Zirza zamilkła.
— Cóż zaszło, moje kochane dziecię? — zapytał studentki lekarz, słuchający jej z głęboką uwagą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.