Zemsta za zemstę/Tom trzeci/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom trzeci
Część druga
Rozdział XV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV.

Zdawało się, że Paskal skamieniał.
Były więzień mówił dalej:
— Przed chwilą zacząłeś pojmować, a teraz zupełnie pojmujesz, widać to z twojej pomięszanej miny. Kogóż ty przekonasz że nie jesteś wspólnikiem swego stryjecznego brata, bandyty, zbiegłego więźnia, który nie mogąc sam dziedziczyć, popełniał jedną zbrodnię po drugiej, aby oddać spadek w twoje ręce, co było jedynym sposobem wzięcia w nim udziału? Bojaźliwy, słaby, niepomysłowy, bez energii, blizki podstępnego bankructwa, chcący się jakimbądź kosztem zbogacić, udałeś się do mnie i ja pracowałem na twój i na swój rachunek... to uderza w oczy... Nikt w świecie nie będzie o tem powątpiewał, jeżeli mnie zmusisz do wybuchu; ale się ty tego dobrze strzedz będziesz bacznie, hę?...
Przedsiębiorca zgnębiony siedział oniemiały.
Leopold mówił dalej ze śmiechem:
— Mój Boże, ja sobie tłómaczę twoje zdziwienie... Jest ono zupełnie naturalnem... Tyś myślał, że masz do czynienia z biedakiem, zbyt dobrze zapłaconym kilkoma biletami tysiąc frankowemi, od którego mógłbyś się bez trudu uwolnić przybierając względem niego ton bardzo wysoki... Zamiast tego, znajdujesz się w obec bardzo przebiegłego krewniaczka, który cię trzyma i o tem przekonywa... — Czu — jesz, się skrępowanym,, co cię rozstraja.... Boisz się mnie... A więc! boisz się niesłusznie... ze mnie dobry chłopak, nieobraźliwy, zapominam o wszystkiem... podajmy sobie ręce...
Nędznik powiedział prawdę. Paskal czuł się pod jego władzą.
Machinalnie wyciągnął rękę.
— Wybornie! — zawołał Leopold — doskonała zgodą! Widzisz, nie ma jak między familią. Żadnych umów pomiędzy nami... Odtąd będziemy iść zgodnie jak rzezimieszki na jarmarku... Nam trzeba milionów wujaszka Vallerand’a... Będziemy je mieli.
— Co czynić? — szepnął przedsiębiorca.
— Nie śpieszyć się... Nie popełniać żadnej nieroztropności... Nie dawać żadnego życia aż do zdjęcia pieczęci w zamku Viry-sur-Seine... Zobaczymy potem co wypadnie czynić... Wszak możesz poczekać aż do tego czasu bez wywrócenia koziołka?
— Tak, byleby hrabia de Terrys nie umarł...
— Tem się nie kłopocz; jeżeli umrze ja zajmę się jego spadkobierczynią...
— Nie obawiasz się Małgorzaty Bertin?
— Czemużbym się jej miał obawiać? — Co ta kobieta może? Szuka swojej córki, która już nie żyje.
A zresztą ona niema najmniejszego prawa do majątku Roberta, majątku, o istnieniu którego prawdopodobnie nie wie... Bądź spokojny, ja ci powtarzam, że mieć będziemy miliony... Notaryusz Audouard będzie zmuszonym do ich oddania... ja to biorę na siebie..
— A z tych milionów ja ci dam ładną cząstkę! — szepnął Paskal...
— Liczę na to tem bardziej; że inaczej nie byłbyś w stanie uczynić... — A teraz, odchodzę...
— Dla czego tak prędko?
— Jeszcze nie jadłem śniadania.
— Chcesz jeść ze zemną?
— Niepodobna, czekają na mnie... Nie oddalę się z ulicy Tocanier... Gdyby cokolwiek nowego zaszło, uprzedź mnie...
— To ci przyrzekam...
Dwaj łotrzy rozstali się.


∗             ∗

Pociąg do którego Jarrelonge przebrany za służącego i Urszula Sollier wsiedli do Maison-Rouge, zatrzymał się na dworcu paryzkim o kwandrans na dwunastą, z opóźnieniem o piętnaście minut.
Jak tylko podróżni wysiedli, lokomotywa została odczepioną i odbyła manewra aby się dostać do remizy, gdzie ją miano oczyścić.
Wiadomo powszechnie, że po przybyciu każdego pociągu specyalny agent rewiduje wagony aby się przekonać, czy w przedziałach nie został zapomniany jaki przedmiot.
Inny agent opatruje koła lub smaruje osie, poczem wagony bywają odprowadzane na boczną linię, gdzie są myte.
Pośpieszna trochę rewizya wagonów nie przyniosła żadnego rezultatu.
Człowiek mający obowiązek przekonania się o dobrym stanie kół i osi czego dopełniał, uderzając w każde koło młotem, rozpoczął swoje zajęcie, zaczynając od początku pociągu.
Z latarnią w jednem a młotem w drugiem ręku, dokonywał on drobiazgowe swoje czynności.
Czynność ta bardzo ważna, gdyż zapewniająca, bezpieczeństwo podróżnych, dokonywaną jest przez robotników, zwykle lotaryngczyków, alzatczyków lub belgów, w ogóle ponurych i nierozmownych.
Ten o którym mówimy był belgijczykiem.
Doszedł do przedziału, który zajmowali Jarrelonge i Urszula.
Gdy szedł wzdłuż szyn idąc przy ławeczce wagonu, poczuł uderzenie czemś w nogę.
Szybko spuścił latarnię, aby poznać naturę przedmiotu, który potrącił i ujrzał mały czarny skórzany woreczek ze stalową klamerką, którego zerwany łańcuszek zaczepił się pomiędzy stopniem a podpierającym go prętem.
— Woreczek! — szepnął robotnik schylając się aby go podjąć. — Ktoś z podróżnych musiał go oknem upuścić...
Chciał go podnieść do góry.
Łańcuszek stawił opór.
Odczepił go i zważył znaleziony przedmiot.
— Nie ciężki... — mówił dalej — odniosę to zaraz do zawiadowcy...
I otworzywszy drzwiczki wagonu, schował woreczek pod ławkę, zamknął i ciągnął dalej swój przegląd zanotowawszy numer przedziału 1326.
Gdy uderzał młotem w maźnice osi, umysł jego został zajęty myślą o znalezionym przedmiocie.
— Co też tam może być w tym woreczku? — szeptał. — Pieniądze? Nie, jak na to, to jest za lekki. Może bilety bankowe... a, to wiesz, mój panie...
W oczach jego zajaśniał blask.
Drżące od wzruszenia usta szeptały
— Gdybym się ośmielił... Ach! gdybym się ośmielił...
Przybywszy do końca pociągu, ostatni raz uderzył młotem i zatrzymał się.
Myśli zaprzątające mu głowę wzrastały i stawały się literalnie dokuczliwemi.
— I któż się dowie że się zaczepił u stopnia? — mówił sam do siebie. — Nikt... Ten... do kogo należy, niezawodnie jest przekonany, że on tam jest na drodze, w śniegu... Zamelduje... może już to i uczynił, ale nim śnieg stopnieje upłynie dużo wody... Gdybym go otworzył i zobaczył co jest w środku!...
Wróciwszy poszukał przedziału numer 1326, wziął woreczek z miejsca w którem go położył i schował pod kurtkę.
Już się nieopierał pokusie, nie wahał, — chciał wiedzieć co się znajdowało w znalezionym woreczku.
Minąwszy rzędy wagonów, przeszedł kilkaset kroków linią i wszedł do wagonu bydlęcego.
Tam usiadł w kuczki, postawił przy sobie latanię i narzedzia i usiłował odgadnąć, jak się woreczek otwiera, bez uszkodzenia klamerki.
Nie mógł odgadnąć sekretu który nie istniał: woreczek był zamknięty na klucz, ale zameczek był słaby. Jedno uderzenie młota było dostateczne do jego rozbicia; rozwarły się jego czarne boki.
Belgijczyk włożył rękę w otwór.
Pod palcami uczuł szelest miękkiego papieru, obwiniętego w dosyć cienką tkaninę.
Wydostał paczkę i rozwinął.
Nagle oczy jego przybrały straszliwy wyraz chciwości.
Ujrzał w batystowej chustce kawałki papieru na pół przezroczystego, z niebieskiemi winietami.
— Bilety bankowe! — rzekł głosem stłumionym przez wzruszenie. — Prawdziwe bilety bankowe!... Ile ich jest?
Gorączkowemi rękoma rozłożył je dla przeliczenia.
Było ich dziewięć.
— Dziewięć! — mówił dalej belgijczyk upojony radością, — dziewięć i wszystkie po tysiąc franków... a! to mi się podobał... Dziewięć tysięcy frankowi i ja bym to miał odnieść do kancelaryi zawiadowcy!... — A! godferdam! to byłoby zbyt głupio!...
Robotnik, którego sposobność czyniła złodziejem, schował bilety bankowe do kieszeni, a chustkę do woreczka.
— Doskonale schowane!... — szepnął ze śmiechem. — Co się tycze woreczka, idąc do domu, rzucę go na ulicy, na kupę śniegu.
Ukrył woreczek pod kupą słomy leżącą w kącie wagonu, która miała być nazajutrz spaloną, poczem po wrócił do pracy.
Na dworzec o trzeciej rano przybywał pociąg.
Po obejrzeniu kół i osi tego pociągu, belgijczyk kończył swoje zajęcie i mógł powrócić do domu.
Tej nocy śpieszył się więcej niż zwykle, i odbył przegląd maźnic bardzo powierzchownie.
W dziesięć minut po trzeciej uwolnił się od swoich narzędzi i latarni i udał się po ciemku do wagonu bydlęcego w którym popełnił przestępstwo.
Wydostał woreczek, znowu go ukrył pod kurtką wyszedł ze stacyi i udał się ku mieszkaniu położonemu przy ulicy des Recollets.
Uliczka ta zwykle mało uczęszczana i na końcu której, od strony przedmieścia świętego Marcina znajduje się szpital wojskowy, była zupełnie pustą, gdy robotnik kolejowy wszedł na nią.
Mieszkał on w małym hoteliku leżącym na drugim końcu ulicy, blizko kanału.
Przy każdym z chodników leżały ogromne kupy śniegu zgarnięte, aby oczyścić środek ulicy. Padające bezustannie grube płaty, powiększały ich objętość.
Belgijczyk wziął woreczek do ręki.
— A gdybym go wrzucił w otwór ściekowy? —— uczynił takie zapytanie.
Myśl wydawała mu się dobrą; odpowiedź była potwierdzającą: przyśpieszył kroku aby dojść do znanego sobie otworu ściekowego.
Przyszedłszy, przekonał się z zawodem, że gruby pokład lodu zupełnie go zasłaniał.
— A! do djabła... — szepnął.
I rzucił woreczek na kupę śniegu, w którym ten zagłębił się na kilka centimetrów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.