Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom trzeci/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom trzeci
Część druga
Rozdział X
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Studentka wyszła.
— Teraz — rzekł Juliusz do swego przyjaciela, jak tylko sam z nim został — siadaj naprzeciw mnie Omówmy poważnie...
Paweł usiadł w rogu kominka i zapytał drżącym głosem:
— Chcesz mówić o Renacie?
— Tak.
— Stan jej jest niebezpieczny, prawda?
— Pod tym względem znasz moją myśl zupełnie. Nic nie zmniejszałem i nic nie przesadzałem... — Zapewne, niebezpieczeństwo istnieje, chociaż szanse ocalenia wydają mi się liczne, ale trzeba wezwać lekarza...
— Lekarza! — zawołał syn Paskala...
— Bezwątpienia...
— Ja jestem studentem medycyny, tak jak ty jesteś, studentem prawa... — odparł ze śmiechem Juliusz Verdier, — przypuszczam, jeżeli ci to sprawi przyjemność, że obadwa jesteśmy studniami mądrości, ale obecnie ja tak samo nie mam prawa zapisać recepty, jak ty stawać w obronie przed sądem; gdyby nieszczęściem zaszło co złego, czemu nie chcę wierzyć, byłbym godnym nagany tak samo jak i ty, a odpowiedzialność moja daleko byłaby większą od twojej... Zatem, powtarzam, potrzeba lekarza.
— I lekarzowi temu — szepnął Paweł — potrzeba, opowiedzieć o wypadku, a raczej o zbrodni?
— Niewątpliwie, ale cóż to szkodzi? Czyż ty nie myślisz nawet pójść do komisarza policyi, aby złożyć zeznanie, aby powtórzyć mu to, co wiesz, coś widział... wreszcie objaśnić go o zbrodniczym zamachu, którego ofiarą stało się to biedne dziewczę.
— Nie! — odpowiedział stanowczo student prawa. — Nie, ja nie myślę i nie chcę tego uczynić.
Juliusz Verdier papatrzał na przyjaciela z osłupieniem.
— Chcesz zachować w tajemnicy zamach wymierzony na pannę Renatę? — zawołał.
— Tak jest.
— Masz powód do milczenia?
— Bardzo ważny...
— Jaki?
— Całą noc myślałem o tem co zaszło... — Pierwszą moją myślą było pójść złożyć zeznanie, jakieś mi to radził przed chwilą... Cofnąłem się od tego.
— Zastanów się, że milcząc, bierzesz na siebie straszną odpowiedzialność...
— Wiem o tem dobrze, lecz wiem także, że mówiąc, ściągnąłbym, może na Renatę nowe niebezpieczeństwa.
Student medycyny czuł, że jego zdumienie wzrasta.
— Nic a nic nie rozumiem... — rzekł; — wytłumacz się.
— Uczynię to, gdyż mam w tobie nieogrąnione zaufanie... W skutek — okoliczności, które opisywać byłoby za długo, i które nie mają bezpośredniego związku z tem co nas zajmuje, wiem, że urodzenie tej panienki jest otoczone tajemnicą. Wiem, że nad nią był zawsze rozciągany tajemny nadzór... że nie zna swojej rodziny... że nie wie czy jej ojciec i matka żyją lub nie... Te ciemności naumyślnie powiększone, kryją coś złowieszczego... W tym cieniu pewno się kryje jakaś opłakana tajemnica rodzinna lub wstyd... Uprzedzając policyę, czyż nie uchylam zasłony, która powinnaby być spuszczoną?... Czyż światło rzucone na przeszłość, nie będzie ze szkodą dla Renaty? W tej wątpliwości powinienem się wstrzymać, chybaby panna Renata sama mnie upoważniła do działania w jej imieniu...
— Ale czekać aby ci dała to prawo — rzekł Juliusz — jest to dawać zbrodniarzom czas zasłonięcia się przed poszukiwaniem.
— Jeżeli mnie Renata upoważni do ich ścigania i ściągnięcia na nich kary, przysięgam że ich odszukam, choćbym dla tego miał zostać agentem policyjnym! Renata zostanie pomszczoną, jeżeli, tego zapragnie..
Student medycyny uśmiechnął się.
— Zdaje mi się, że nadaremnem byłoby pytanie, że ty kochasz tę panienkę... — rzekł.
— Kocham ją z całej duszy! — odparł Paweł gorąco, — w niej złożyłem całkowitą nadzieję, całą swoją przyszłość, całe swoje życie! Tajemnica kryje jej urodzenie... Mało mnie to obchodzi co się kryje za tą zasłoną! Mało mnie obchodzi jaka krew płynie w jej żyłach! Czy to jej wina, jeżeli jest dziecięciem wstydu lub zbrodni? Trzebaby być szaleńcem, chcąc ją czynić za to odpowiedzialnym, a ja nim nie jestem. Kocham Renatę, która jest aniołem, a raczej ubóstwiam ją i zawsze będę ubóstwiał!... — czy rozumiesz?...
— Do kroćset!... to jasne!...
— Czy potwierdzasz moje tymczasowe milczenie?
— Potwierdzam.
— I zauważaj dobrze, że do zachowania milczenia aż do nowego rozkazu mam dwie przyczyny, z których druga jest nie mniej ważną jak pierwsza... Ludzie którzy chcieli zgładzić Renatę, mieli ważny powód do popełnienia tak nikczemnego morderstwa. (Pod tym względem wątpliwość jest niemożliwa). Nie, zabijali oni biednego dziewczęcia w celu rabunku... Tajemne interesa rodziny wymagały, aby Renata znikła... Mordercy sądząc, że ich niecne dzieło zostało spełnione, będą mysleli tylko o wyciągnięciu korzyści z popełnionej zbrodni... Przeciwnie, dowiedziawszy się, że ich ofiara została ocalona, przedsiębrać będą nowe zamachy.
— Wszystko to jest bardzo słusznem... odpowiedział Juliusz Verdier. — Masz słuszność, najzupełniejszą słuszność. Ale z tem wszystkiem potrzeba, aby panna Renata została powierzona opiece człowieka, któremu dyplom doktorski daje prawo podpisywania recept...
— Zgoda! — Czy nie znasz lekarza, w którymbym mógł położyć takie same zaufanie, jakie mam w tobie?
— Juliusz uderzył się w czoło.
— Ależ i owszem!... — zawołał — mam co mi potrzeba... Justyn Marechal, mój współziomek, towarzysz lat dziecięcych, zamieszkał w cyrkule Sorbony. Jest to przyjaciel pewny i dyskretny... je mu nawet na myśl nie przyjdzie, aby cię wybadywać...
— Trzeba się do niego udać...
— Ja pójdę... Jeżeli go zastanę w domu, to go przyprowadzę i będziemy tu za pół godziny... Oczekując na mój powrót nie odzywaj się do chorej ani słówka... ani słówka, to rzecz bardzo ważna...
— Bądź spokojny.
Juliusz wszedł do siebie, włożył palto, wziął kapelusz i pobiegł do cyrkułu Sorbony.
Justyn Marechal wychodził, udając się do chorych.
Na prośbę swego przyjaciela, poszedł na ulicę Szkoły Medycznej.
Po drodze Juliusz prosił go, aby studentowi prawa zadawał te tylko pytania, które mu się będą wydawały niezbędnemi — i obznajmił go w pewnym stopniu z położeniem rzeczy.
Paweł i Justyn nie znali się z sobą, lecz od pierwszego wejrzenia obudziła się między niemi sympatya.
Zamienili uścisk ręki, poczem młody lekarz zbliżył się do Renaty i po starannem zbadaniu jej stanu, oświadczył kategorycznie:
— Stan chorobliwego snu może się przeciągnąć... — rzekł — ale nie zdaje mi się niepokojącym.... Za cztery lub pięć dni usuniemy gorączkę...
Syn Paskala Lantier z upojeniem słuchał uspakajających słów lekarza.
Ten ostatni rzekł, zwracając mowę do Juliusza:
— Co uczyniłeś dotychczas?
Wysłuchawszy objaśnienia studenta, mówił dalej...
— Właśnie tego było potrzeba... Teraz zapiszę receptę i proszę pana, panie Pawle, abyś był spokojnym, gdyż odpowiadam za twoją chorą.
— Ach! panie, jakże mnie czynisz szczęśliwym, — i jakże ci jestem wdzięczny!
Juliusz Marechal zapisał receptę, która była wcale nie skomplikowaną i po nowej zamianie uścisków ręki, odszedł przyrzekając, że przyjdzie nazajutrz.
— Wszystko dobrze! — zawołał Juliusz po odejściu swego przyjaciela. Widzisz, miałem, słuszność, mała ocalona! Idź, każ zrobić lekarstwo... Ja pędzę do restauracyi dać polecenie, aby przysłano coś dobrego i dużo zjedzenia dla trzech wygłodzonych, współbiesiadników... Potem pójdę, obudzić Zirzę.
Paweł wskazując na Renatę:
— Czy ją postawimy samą? — zapytał.
— Rozumie się... Im mniej będziemy przy niej tem będzie lepiej. No, kolego, roześmiej się! Jesteś, w czyśću, lecz bramy raju będą dla ciebie otwarte!
Wesołość student a medycyny była łatwo udzielającą się. Na ustach Lantiera ukazał się uśmiech.
Dwaj młodzi ludzie wyszli razem.
Powróciwszy z lekarstwem, Paweł zastał Juliusza i Zirzę nakrywających do stołu.
Juliusz wziął flaszeczkę.
— Zajmijcie się gospodarstwem, moje dzieci... — rzekł. — Ja się zajmę obowiązkami dozorcy chorych...
Dał chorej miksturę, poczem gdy służący z restauracyi przyniósł śniadanie w dużym koszu, usiedli do stołu.
Wesoły nastrój Juliusza i Zirzy, opanował nareszcie i Pawła, który będąc pewnym, że Renata niedługo wyzdrowieje, czuł się bardzo szczęśliwym z jej odnalezienia.
Jasnowłosa studentka przepędziła dzień u łoża chorej, gdy tymczasem obadwaj młodzieńcy poszli na prelekcye.
Gdy powrócili na obiad, stan bezwładności Renaty trwał ciągle, lecz pierś była mniej uciśnioną, oddech nie tak syczący i Juliusz znalazł znaczna polepszenie.
Rozeszli się dopiero o jedenastej.
Paweł stał przez kilka minut w zachwycie przed tą słodką i zachwycającą twarzą silnie zarumienioną przez gorączkę.
— Czy to nie widziadło, nie złudzenie? — szepnął wyciągając ręce ku ubóstwianemu dziewczęciu. Ona tu!... przy mnie!... u mnie!... mogę nad nią czuwać!... powiedzieć jej że ją kocham!... Ach! Bóg który pozwolił mi ją ocalić, jest dobry i dziękuję mu na klęczkach! Ona wkrótce wyzdrowieje i jeżeli jej serce będzie należeć do mnie, tak jak moje do niej należy... jeżeli mogę się spodziewać, że zostanie kiedyś moją żoną, zaprowadzę ją do swego ojca, wołając z radosną dumą: — Oto jest moja ukochana!... oto jest twoja córka!...
Popatrzywszy na nią z uniesieniem, student ukląkł, ujął palącą rękę Renaty i przycisnął do ust tak z szacunkiem jak i z miłością.
Poczem wyszedł do drugiego pokoju, gdzie Zirza przygotowała mu posłanie na sofie.
Młodzieniec był okropnie zmęczony.
Sen, sen spokojny i wzmacniający — nie dał na siebie czekać i tym razem był pełen znaczeń wróżących szczęście.
Niestety! czyż stare przysłowie nie mówi:
Sen mara, Bóg wiara.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.