Zemsta za zemstę/Tom trzeci/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom trzeci
Część druga
Rozdział VIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Mniemany służący wyszedł na peron, niosąc Urszulę na rękach.
Zawiadowca podszedł do przedziału pierwszej klasy zupełnie pustego i otworzył drzwiczki.
— Tu, proszę pana — rzekł. — Tu jest miejsce... nie trzeba będzie dodawać wagonu.
Mniemany służący umieścił panią Sollier w przedziale, którego drzwiczki za nim zamknięto.
— Załóż pan kartę: przedział wynajęty... — zawiadowca do nadkonduktora prowadzącego pociąg.
— Ten przedział cały jest zapłacony.
Rozkaz został wykonany i pociąg ruszył w dalszą drogę wśród kłębów śniegu.
Opuśćmy go na chwilę na drodze do Paryża, a połączmy się z powozem wiozącym nieprzytomną Renatę, Pawła Lantier i Wiktora Beralle, na ulicę Szkoły Medycznej.
Syn Paskala od pierwszego rzutu oka poznał młodą panienkę.
Była to Renata!
Renata, pensjonarka pani Lhermitte!
Renata, przyjaciółka panny Lambert!
Renata, o której wczoraj z taką miłością mówił z panną Honoryną de Terrys.
Renata, którą uważał za straconą i którą cudowny, niewytłómaczony dla niego, przynajmniej w tej chwili wypadek, pozwolił mu ją odnaleźć w nocy, w Paryżu, zagrzebaną w śniegu na brzegu rzeki, która ją miała pochłonąć, jako ofiarę zbrodni, zemdloną, może bez życia...
Łatwo zrozumieć straszliwy niepokój młodzieńca.
Jedyna myśl dręczyła jego umysł... — Czy też Renata jeszcze żyje?
Można było, niestety! o tem powątpiewać, do tego stopnia biedne dziewczę było skostniałe.
Paweł wsparł główkę dziewczęcia na swojem ramieniu, przykładając rękę do jej lewej piersi, w miejscu gdzie się znajduje serce.
Ani ruchu!... Ani drgnienia?
Ujął drobne rączki Renaty w swoje dłonie; — wyglądały jak gdyby z marmuru.
Przycisnął silniej martwe ciało, w nadziei, że jej użyczy trochę gorączkowego żaru, który go palił.
Ciało to było ciągle bezwładne i zimne jak posąg alabastrowy.
Paweł czynił nadludzkie usiłowania, aby nie wybuchnąć łkaniem i ukryć swoją rozpacz.
Powóz, pomimo ślizgawicy, biegł prędko.
Przewidujący stangret kazał ostro podkuć konia, który pędzony przez zimno, biegł niby rumak czystej krwi.
Nareszcie fiakr stanął.
Przyjechali.
Wiktor żwawo zeskoczył z kozła i pobiegł do odźwiernej.
— I cóż? — zapytał Pawła, przestraszony jego zmienioną twarza.
— Nic! — odpowiedział ten ostatni głuchym głosem.
— Trzeba natychmiast wezwać lekarza.
— Tak.
— Pobiegnę po niego.
I podmajstrzy podskoczył gotów dzwdnić do wszystkich drzwi, dopóki nie znajdzie doktora.
Paweł zawołał na niego.
Wiktor powrócił do powozu.
— Nie — rzekł syn Paskala Lantier — o tej porze może musielibyśmy długo czekać, a czekać nie można.
— Zatem — co zrobić?
— Nade mną mieszka jeden mój przyjaciel, student medycyny... — Jest to dzielny chłopak, bardzo zdolny, który nam dopomoże z całem poświęcęniem... Zajmij się przez chwilę tem biednem dziewczęciem... Ja każę otworzyć bramę i zapłacę stangreta.
— Musi nam pożyczyć jednej latarni dla wejścia na schody... — rzekł Wiktor.
Stangret usłyszał.
— Oto jest... — rzekł wyjmując latarnię i podając ją Pawłowi. — Jestem gotów do usług... — Poczekam na panów... — Najprzód co najpilniejsze. Trzeba się stosować do okoliczności i dopomagać bliźniemu o ile można, czy tak?... Potrzebując z kolei przysługi, człowiek jest bardzo rad ze spotkania kogoś poczciwego, który jej nie odmawia.
Paweł wyrzekł kilka słów podziękowania, przebiegł chodnik i gwałtownie zadzwonił.
Otworzono drzwi, Wiktor trzymał Renatę ciągle nieprzytomną.
Przeszedł sień i wstąpił na schody.
Student prawa niosąc w drżącem ręku latarnię, oświecał mu drogę.
Przybywszy do mieszkania wydobył klucz potworzył drzwi.
— Do mego pokoju... na moje łóżko... — rzekł do Wiktora.
Podmajstrzy był posłusznym.
— Teraz — mówił dalej syn przedsiębiercy — bądź łaskaw zapłacić stangreta... — ja biegnę do swego przyjaciela...
— Dobrze... lecz daj mi pan latarnię, o którą ten poczciwiec będzie się upominał...
W pomieszaniu student tracił głowę.
Wiktor zapalił dwie świece, wziął latarnię i wyszedł.
Paweł rzucił wzrokiem rozpaczy na dziewczę blade i sztywne jak trup i pobiegł na górne piętro.
Na jednych drzwiach przybity był bilet wizytowy:

Juliusz Verdier
student medycyny.

Paweł zaczął dobijać się gwałtownie, jak gdyby chciał drzwi wysadzić..
A jednocześnie wołał
— Otwórzcie! otwórzcie prędko!
Juliusz Verdier musiał zapewne spać głęboko, gdyż zamiast jego głosu, dał się słyszeć inny, świeży i dźwięczny.
— Kto tam?
— Ja, Zirzo, wasz sąsiad z dołu... — odpowiedział Paweł. — Otwórz prędko!... Obudź Juliusza!...
Panna Zirza była to ładna dwudziesto dwu lub dwudziesto trzy letnia dziewczyna, blondynka z nibieskiemi oczyma, zamieszkująca w cyrkule łacińskim, gdzie zaniedbując swój stan kwiaciarki, studyowała medycynę z Juliuszem Verdier.
— To pan Paweł, doprawdy? — zawołała przezedrzwi.
— Tak... sto razy tak, to ja!... otwórzże...
W zamku dał się słyszeć zgrzyt klucza.
Drzwi się uchyliły.
— Zatrzymaj się pan chwilkę nim wejdziesz — rzekła — jestem w koszuli... uciekam...
Właśnie też Paweł miał czas czekać!
Popchnął drzwi i ujrzał Uciekającą postać nimfy, okrytą przezroczystą tkaniną.
Trzymając świecę w ręku, wszedł do pokoju sypialnego.
Studentka obudziła studenta.
Juliusz Verdier zerwał się na równe nogi.
— Co tam? — zapytał przecierając oczy. — Czy buda się pali?
— Nie, mężusiu... — To nasz sąsiad z dołu, pan Lantier, ma do ciebie interes.
— Ty, Pawle! — zawołał student medycyny kompletnie przebudzony, spostrzegając pomięszane oblicze przyjaciela. — Co tobie?... co się stało?...
— Bardzo ważny przypadek... Wstawaj!...
— W takie zimno! — Po co?
— Idzie o życie młodego dziewczęcia?
— Dziewczęcia?... — powtórzyła Zirza, która się okręciła firanką i pokazała tylko różowy buziaczek, stargane włosy i oczy błyszczące ciekawością.
Przyszły lekarz wyskoczył z łóżka i wkładał na siebie ubranie.
— Cóż to za dziewczę? — zapytał.
— Powiem ci później... Teraz nie pora rozprawiać — tu idzie o życie... — Pójdź!
— Idę z tobą.
— Czy ja bym się nie przydała na co? — zapytała pieszczotliwie Zirza. — Gdy idzie o zachód przy kobiecie, to my to lepiej od was potrafimy.
— Ma słuszność... — rzekł Juliusz Verdier. — No hop! mój różowy króliku! ubieraj się jak najprędzej.
— Czekam na was u siebie... — zawołał Paweł.
I zbiegł jak uragan po schodach.
Zirza włożyła spiesznie pończochy, spódnicę, związała włosy, ubrała się w czerwoną kurtkę studenta i była jednocześnie z nim gotowa. — Zeszli do sąsiada.
Paweł i Wiktor stali przy łóżku patrząc na Renatę, która, ciągle leżała nieprzytomna.
Juliusz Verdier zbliżył się do niej i popatrzywszy przez chwilę, ujął jej zimną rękę leżącą na materacu.
Obok niego nieruchoma Zirza podziwiała miłą, twarz Renaty bez względu na śmiertelną bladość i zmianę rysów.
— Biedne dziewczę! — rzekła wzruszona.
— Rozbieraj ją prędko i ułóż w łóżku, a ja tymczasem rozmówię się z Pawłem, gdyż chcąc zwalczyć chorobę, trzeba znać jej źródło... — odparł student medycyny.
Trzej mężczyźni przeszli do drugiego pokoju, aby zostawić Zirzie swobodę działania.
— Bez próżnej gadaniny... — mówił dalej Juliusz Verdier... — nietrać czasu?... Co się przytrafiło temu dziewczęciu?
Paweł opowiedział w krótkich słowach co wiedział i to co czytelnik wie tak samo, a nawet lepiej od niego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.