Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom trzeci/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom trzeci
Część druga
Rozdział I
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

— Liczę na ciebie — odpowiedział Leopold na to zapewnienie Jarrelonge’a — a teraz pomówmy o interesach...
Wyjąwszy z kieszeni kamizelki kwit na bagaż, który mu Renata oddała i podając go towarzyszowi rzekł:
— Weź to...
— Cóż to jest?
— Widzisz przecie...
— Kwit na bagaż?...
— Tak jest, na bagaż małej... — Walizka znajdująca się na składzie... — zapisana w Maison-Rouge, pamiętaj... — jutro rano pójdziesz po jéj odbiór...
— Rozumiem... rzekł Jarrelonge biorąc papier.
— Pamiętaj przebrać się i ucharakteryzować, abyś nie mógł być poznanym.
Ja, mein herr... Czy to wszystko?... Niema innego polecenia?
— Przyniesiesz tutaj walizę... — Trzeba zobaczyć co jest wewnątrz.
— Dobrze...
— A teraz dobranoc... idź spać.
— Dobranoc.
Jarrelonge zapalił świecę i odszedł.
Leopold zostawszy sam przejrzał przedmioty zabrane z kieszeni Renaty.
Przedmioty te stanowiły: para rękawiczek, mały futeralik z kości słoniowej ze srebrnym naparstkiem i nożyczkami, kluczyk od walizy i list który nam jest znany.
— Musiała mieć przy sobie portmonetkę — rzekł sam do siebie... — W pośpiechu zapomniałem o niej... szkoda... ale koniec końcem nie wiele mi na tem zależy...
Schował list i resztę przedmiotów do szuflady gdzie także włożył swój pugilares i z kolei udał się na spoczynek.
Paskal Lantier przepędził wieczór okropny.
O północy zamknął się w swoim pokoju sypialnym i rzucił na łóżko, spodziewając się trochę zasnąć.
Sen nie przychodził, odpędzany przez nieprzerwany niepokój.
Nędznika nie przerażała myśl o spełnieniu szkaradnej zbrodni...
Myślał tylko o tem, czy się ją uda czy nie uda dokonać.
Odmówiwszy osobistego udziału w przyprowadzeniu do skutku projektów swego wspólnika, żałował tego postanowienia mówiąc, że gdyby był przy Valcie, jako czynny świadek spełnionych faktów, dręczące go obawy nie istniałyby dla niego; — wiedziałby już, czy Renata przybyła do Paryża aby wpaść w zastawione sidła i czy obecnie spadkobierczyni Roberta Vallerand nie należało się już obawiać.
Ta gorączkowa bezsenność ciągnęła się aż do świtu...
Wstał z łóżka, lecz rozdrażnienie jego nerwów i umysłu, zamiast się uspokoić, jeszcze się zwiększyło.
Wskazowki zegara zdawały się posuwać z powolnością, będącą złym znakiem. — W miarę jak upływały minuty, coraz więcej utrwalał się w przekonaniu, że się dowie o zniszczeniu swoich nadziei.
O dziewiątej jeszcze nie wyszedł ze swego pokoju, po którym chodził wzdłuż i w poprzek jak dziki zwierz w klatce.
W tem dzwonek brzęknął, krótko, niejako rozkazująco, gdyż nie podejmujemy się utrzymywać, aby dzwonek nie miał swego odróżniającego się dźwięku.
Paskal zadrżał.
Miał zejść, gdy ktoś zlekka zapukał do drzwi.
— Proszę... — zawołał.
Potem ujrzawszy swego służącego, dodał:
— Czego chcesz?
— Proszę pana, ktoś przyszedł i chce się z panem rozmówić.
— Kto taki? — zapytał przedsiębiorca niespokojnie, jak gdyby się już obawiał sług sprawiedliwości...
— Jakiś pan dobrze ubrany.
— Czy on ta już był kiedy?
— Nigdy go nie widziałem.
— Czy powiedział jak się nazywa?
— Nie pytałem go o to... odpowiedział że pan go nie zna, lecz że przychodzi z ważną wiadomością.
— Dobrze, zaraz idę.
Przedsiębierca zeszedł na dół i ujrzał się w obec Leopoldą ubranego starannie tak samo jak wczoraj, co mu dawało minę wyższego urzędnika.
Dwaj mężczyźni zamienili się ceremonialnym ukłonem.
Paskal wyjmując klucz z kieszeni, otworzył drzwi gabinetu i wprowadził doń nieznajomego.
— Czyś mnie pan poznał? — zapytał zbiegły więzień, skoro tylko drzwi zostały zamknięte.
— Od pierwszego spojrzenia, pomimo twego przebrania!... — Czekałem na ciebie z niecierpliwością... — Mów prędzej.
— Mam ci tylko powiedzieć dwa słowa:
— Jakie
— Interes skończony!...
— Nie żyje!... szepnął Paskal trochę bledniejąc...
— I uncyi nie ważyła!
— Zatem już koniec wszystkiemu?
— O! nie... — Wykonaliśmy dopiero jedną połowę programu... — Teraz idzie o wykonanie drugiej... daleko ważniejszej.
— Chcesz mówić o Urszuli Sollier?
— Właśnie... — Powiernica daleko jest niebezpieczniejsza niż Renata, gdyż posiada ów sławny list napisany przez Roberta Vallerand, który chętniebym nazwał kluczem do spadku... — Potrzeba działać prędko, a szczególniej zręcznie. — W obecnej chwili pani Urszula zapewne spostrzegła w Maison-Rouge ucieczkę panny Renaty i musi krzyczeć jak perliczka, wołając jej na wszystkie strony. Trzeba kuć żelazo — póki gorące.
— Cóżeś postanowił?
— Bardzo wiele i zapewniam cię, nie bardzo łatwego do wykonania... — Gospodyni leży w łóżku, jak panu wiadomo, stłukłszy nogę... — Trzeba, aby bez względu na to stłuczenie przyjechała do Paryża a doktór przy mnie powiedział, że najmniejszy ruch będzie dla niej niebezpiecznym.
— Czy znajdziesz sposób, aby bez względu na to, odważyła się narażać na niebezpieczeństwo?
— To się rozumie, tylko że pani Urszula to nie ośmnastoletnie dziewczę, nie pensyonarka bez do świadczenia, którą można zwieść listem, a szczególniej bezimiennym... — Musimy grać na pewno ze wszystkiemi atutami w ręku... — Jeżeli Urszula przez minutę tylko będzie miała podejrzenie, wszystko licho weźmie! — Nic z tego nie będzie!
— Do djabła!
— Powiedziałem ci to, że to rzecz trudna...
— Jednakże, masz jakiś, pomysł?
— Pomysł marnoto prawda... Mam zamiar użyć sposobu, którego skutek wydoje mi się pewnym, ale koniecznie musisz mi pan dopomódz...
— Ja!
— Jak? — zawołał Paskal z rodzącą się niespokojnością.
— Wystaw sobie, kochany panie Lantier, że zanim wszedłem z tobą w interes, sądziłem, że mi wypada zasięgnąć o panu pewnych wiadomości... — Człowiek lubi wiedzieć z kim i dla kogo pracuje, czy nie tak?
— Zapewne... — odparł przedsiębierca z przymuszonym uśmiechem, — i cóż wynikło z tego śledztwa?...
— Wiadomości najkorzystniejsze... — Dowiedziałem się naprzykład, żeś się pan dawniej bardzo zajmował chemią...
— To prawda.
— I to jest rzecz ważna! — Powiedziano mi także, że za młodych lat posiadałeś pan szczególny talent do naśladowania cudzego, pisma.
— Paskal zarumienił się a po tem zbladł.

— O! co się tycze tego... — zaczął.
— Nie zapieraj się przez skromność!... — przerwał Leopold. — Ja jestem, pewny tego co mówię... — Nawet mi przytaczano fakt, dowodzący twojej, rzadkiej zdolności kaligraficznej... O! grzeszek bez następstw!... pewien rewers na pięćset franków napisany przez twego ojca, podpisany przez niego i przedstawiony do wymiany u jego bankiera, który z uprzejmością wypłacił pieniądze... — Dopiero w terminie pański ojciec pewnym będąc, że w owym dniu nie podpisał żadnego rewersu, spostrzegł podstęp, ale strzegł się oskarżać pomysłowego autora...
Przedsiębierca siedział przygnębiony.
— Ale któż ci to powiedział? — wyjąkał.
— — Wszystko jedno kto mi opowiedział, — przerwał były więzień. — Główną jest rzeczą że fakt istnieje i jest — prawdziwy... — Mówiąc między nami, ponieważ od owego czasu dużo upłynęło wody, możesz twierdzić że ja czynię przypuszczenia.
— Ja tak utrzymuję... — szepnął Lantier.
— Czy zawsze pan posiadasz talent naśladowania, którym ja, z wielkiem zmartwieniem, nie jestem obdarzony?
— Zawsze.
— Potrafisz naśladować podpis?
— Jakiby nie był... Najtrudniejsze zakręty są dla mnie igraszką.
— Jest to rzecz bardzo użyteczna w interesach. A pismo?...
— Tem bardziej...
— Czy znasz jako chemik płyn, którymby można wy wabić dwa lub trzy wiersze pisma bez uszkodzenia papieru?
— Znam.
— I potem można pisać w tem miejscu, gdzie się znajdowało stare pismo?
— Jak najlepiej.
Leopold zatarł ręce.
— No! — zawołał — to trzymamy Urszulę Sollier!
— Cóż myślisz przedsięwziąć?
— Nie mam czasu aby ci to teraz tłomaczyć... czekaj tu mnie niedługo, za dwie godziny będę cię potrzebował. — Przygotuj preparata chemiczne...
— Czy się nie boisz, aby twoje odwiedziny, jeżeli będą zbyt częste, nie zostały zauważane?
— Dla czegóż, u djabła, miałyby być zauważane? — Przyjmujesz różnych ludzi... — Ja mogę być majstrem ciesielskim, handlarzem drzewa, żelaza, właścicielem kopalń, albo kim bądź innym?... — Nie bądźże bojaźliwym tchórzem?... — Odchodzę... Do widzenia...
I Leopold wyszedł odprowadzony przez Paskala aż do drzwi wiodących na ulicę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.