Zemsta za zemstę/Tom szósty/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom szósty
Część trzecia
Rozdział XXIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIII.

Wiktor Beralle zbliżył się do kantoru.
— Proszę o kieliszek rumu — rzekł do gospodarza — czekam tu na kogoś.
— Czy pan chce czekać w gabinecie?
— Tak jest.
— Niech pan idzie dalej i wybierze sobie... wszystkie są wolne. Zaraz podadzą.
— Wiktor przebył tłum, wszedł na wspomniony wyżej korytarz i wszedł do pierwszego gabinetu który mu się przedstawił.
Oprócz okna zaopatrzonego w kraty i wychodzącego na ogrody, pokoik ten miał drugie wychodzące do wielkiej sali i zasłonięte firankami niegdyś białemi, a teraz brudno-szaremi.
Gruba dziewka przyniosła podmajstrzemu zamówiony kieliszek, rumu i wyszła.
Młodzieniec zapalił cygaro i pozwolił upłynąć kwandransowi czasu, aby dać pozór rzeczywistości pretekstowi przez niego przedstawionemu.
Następnie wyszedł z gabinetu, wrócił do kantoru płacąc, rzekł do gospodarza.
— Osoba na którą czekam nie przychodzi. Dziś rano nie mam czasu. Jutro powrócę...
I wyszedł.
— Teraz — pomyślał ujrzawszy się na ulicy — idzie o to aby stanąć na straży przed więzieniem w Troyes...
Jakiś przechodzień wskazał musdrogę, którą się miał udać.
Przechodząc prze mały placyk, stanął jak wryty, z otwartemi usty, oczyma powiększonemi ze ździwienia.
Zresztą zdziwienie to było bardzo naturalne.
Po drugiej stronie placu ujrzał Paskala Lantier, ojca Pawła, wchodzącego do domu umeblowanego, noszącego na froncie szyld: Hotel Auby.
— Pan Paskal tutaj!
— szepnął zastanawiając się nad tém nieprzewidzianém spotkaniem — co to ma znaczyć?
Po chwili dodał:
— Ależ, zastanowiwszy się, nie wiem czego ja się dziwię... Przedsiębiorca znajdując się w podróży, tak dobrze mógł mieć interes w Troyes, jak i gdzieindziej. Z tem wszystkiem, to zabawna rzecz, abyśmy w jednym dniu znaleźli się tu wszyscy, ojciec, syn, podmajstrzy...
Po tym krótkim monologu, Wiktor puścił się w dalszą drogę.
Z ulicy Portowej w Troyes do więzienia jest daleko.
— Szczególniej daleko było dla obcego, który kierowany pobieżnie, nie zbyt jasno, objaśnieniami; co chwila błądził i musiał się cofać napowrót.
Nareszcie doszedł do celu.
W chwili gdy stanął przed więzieniem drzwi tegoż zamknęły się za studentem prawa.
— To tu — rzekł Wiktor do siebie — teraz trzeba się przechadzać, bo pan Paweł pewno jeszcze nie przyszedł.
Co do tego to się mylił, jak wiemy.
Udajmy się do więzienia za synem Paskala, rozmawiającym z odźwiernym, który mu otworzył.
— Proszę pana jeszcze nie czas do odwiędzin — rzekł dozorca bramy.
— Ja nie przychodzę w odwiedziny.
— Więc może pan co przynosi dla którego z aresztowanych.
— I to nie.
— To czegóż pan chce?
— Chciąłbym po prostu prosić pana pisarza o pewne objaśnienie.
— Źle pan trafiasz!
— Dla czego?
— Dzisiaj niedziela i oprócz uwolnień, które mogą mieć miejsce o ósmej zrana, kąncelarya w niedzielę bywa zamknięta...
Zamknięta! — zawołał Paweł zadziwiony — a to niesłychane nieszczęście, bo objaśnienia tego potrzebuję bez zwłoki!...
— A czy pan nadzorca nie mógłby pana objaśnić?
— Zapewne mógłby...
Czy nie możnaby się z nim zobaczyć?...
— I owszem... Zostaniesz pan do niego zaprowadzony.
Odźwierny zawołał jednego ze służby więziennej i wskazując na Pawła Lantier, rzekł:
— Zaprowadźcie tego pana do nadzorcy.
Oficyalista wziął jeden z kluczy wiszących na gwoździu, otworzył ciężkie drzwi prowadzące do wnętrza więzienia i gestem zaprosił młodzieńca, aby szedł naprzód.
Paweł wszedł na długi korytarz podparty ciężkiemi słupami i oświecony ostrołukowemi oknami, dawne miejsce przechadzki klasztornej.
Przeszedłszy tą galeryą dziesięć lub piętnaście kroków, oficyalista idący teraz naprzód znowu zatrzymał się przed drzwiami.
— Jesteśmy już, rzekł.
I zapukał.
Młodziutkie dziewczę drzwi otworzyło i zapytało:
— Czego chcecie Wilhelmie?
— Ktoś przyszedł do pana nadzorcy.
— Ojciec jest w domu, proszę wejść.
Student przestąpił próg, kłaniając się dziewczynce, która drzwi zamknęła.
— Proszę pana z sobą... — dodało dziecię.
I zaprowadziła Pawła do pokoju, służącego zarazem za gabinet do pracy, w którym człowiek pięćdziesięcioletni ubrany w przepisany mundur urzędników więziennych siedział przy stole.
— Ojcze, jakiś pan przyszedł...
Nadzorca zajęty pisaniem, podniósł głowę i ujrzawszy nieznajomego wstał z krzesła i postąpił ku niemu.
Dziewczynka wyszła.
— Pan do mnie ma interes? — zapytał nadzorca podając krzesło.
— Tak panie, w zastępstwie pisarza więziennego.
— Jestem na pańskie rozkazy, jeżeli go tylko będę mógł zastąpić...
— Nie wątpię o tem, jeżeli pan jesteś już od pewnego czasu przy tem więzieniu.
— Wszedłem do służby w niém przed dwudziestoma dwoma laty jako prosty dozorca i widziałem przed sobą dużo przesuwających się znajomych twarzy... O co idzie?
— O objaśnienie...
— Co do więźnia?
— Tak, panie.
— Jego nazwisko?
— Paweł Pellissier...
Nadzorcą zmarszczył brwi i zamyślił się.
— Paweł Pelissier... — powtórzył. — Czyś pań pewny, że to w istocie był Paweł Pelissier.
— Jaknajpewniejszy.
— Z naszych więźniów żaden się tak nie nazywa i prawie bym przysiągł, że nazwisko to nie znajduje się w naszych księgach.
Student nie zniechęcił się tym pierwszym zawodem i mówił dalej:
— Dopomogę pamięci pańskiej... Więzień o którym mowa, uciekł z tego więzienia...
— Jak dawno?
— Dwudziestego trzeciego października roku bieżącego...
— Bardzo dobrze... Wymieniasz pan datę i ta jest rzeczywistą... W istocie w noc z 23 na 24 mieliśmy ucieczkę, a ucieczka ta nastąpiła Wwnajszczególniejszych warunkach... Nikt nie mógł dojść nigdy jakim sposobem ów więzień, najprzebieglejszy lis w świecie, mógł wyjść z drogi otaczającej więzienie, na którą się spuścił za pomocą prześcieradła, przepiłowawszy kraty okna.
— Zatem W dniu który Wymieniam ucieczka rzeczywiścîe miała miejsce?
— Zpewnością, ale nie powiodła się biednemu zbiegowi.
— Jakto?
— Bo nie żyje...
— Nie żyje! — zawołał syn Paskala.
— Tak, panie... na drugi dzień nad brzegiem Sekwany, w stronie ku Troyes, znaleziono jego czapkę i różne inne rzeczy które do niego należało, co dowodzi, że usiłując przepłynąć rzekę, utonął.
— A! doprawdy, to dziwne!
— Dla Czego?
— Gdyż zbieg z 23 października wcale nie utonął, skoro przybył do Paryża...
— To być nie może!
— Jestem tego pewny... Mam nawet dowód.
— Dowód?...
— Niezbity...
— Zgadzam się jeżeli pan zechcesz, ale z dowodu tego nie wypływa, aby zbieg z 23 października nazywał się...
— Czy pan znasz jego prawdziwe nazwisko?
— Tak jak swoje własne! Ów łotr był moim współrodakiem... Rodem tak jak i ja z Troyes, pochodził z porządnej rodziny... Znałem go młodym... Wuj jego niedawno umarł w Viry-sur-Seine, zostawiając cały majątek swemu siostrzeńcowi, który mieszka w Paryżu... bogatemu przedsiębiercy... Ten wujaszek to był figura... deputowany... nazywał się pan Robert Vallerand...
— Robert Vallerand! — zawołał Paweł. — Jakieś pan wymówił nazwisko?
— Człowieka kochanego, szanowanego, żałowanego przez wszystkich, zmarłego w dniu 25 października, w dwa dni po ucieczce siostrzeńca...
Student zbladł jak trup.
— Jakże się ten siostrzeniec nazywał? — wyjąkał głosem drżącym ze wzruszenia.
Nadzorca odpowiedział:
— Ów łotr nazywał się Leopold Lantier.
Paweł przyłożył rękę do zamierającego serca.
Zimny pot zrosił mu czoło.
Zdawało mu się, że mu skronie pękają.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.