Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom szósty/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom szósty
Część trzecia
Rozdział VII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

— I dasz mi sześć tysięcy trzysta franków, jeżeli ci przyniosę listy?... — rzekł znowu Ryszard Beralle.
— To rzecz ułożona... przysługa za przysługę... odpowiedział Leopold.
— Cóż trzeba zrobić?
— Dziewczyna którą kocham i którą chciałem pojąć za żonę, ma jechać po odbiór niewielkiego spadku do Nogent-sur-Seine, gdzie przepędzi kilka dni... — Na czas swojej nieobecności nie śmiałaby zostawić u matki kompromitujących listów... Zabierze je z sobą... Przy moich wskazówkach łatwo ci będzie je zabrać...
Ryszard zadrżał.
W umyśle jego przyćmionym przez pijaństwo5 zabłysło niepewne światełko.
— To byłaby kradzież... — wyjąkał.
Leopold wzruszył ramionami i odparł:
— Tak, gdyby to były pieniądze, ale ponieważ idzie o rzecz niewinną, dzięki której może uniknę nieszczęścia całego życia...
— Dla czegóż sam tych listów nie weźmiesz?
— Bo dziewczyna ujrzawszy mnie, miałaby się na baczności jeżeli jest w istocie winną, a jeżeli nie, toby mi nie przebaczyła podejrzenia...
— Jakże ja listy dostanę?...
— Czy możesz ze mną jechać do Nogent?
— Mogę ci dokąd chcesz towarzyszyć...
— No, to ja ci powiem we właściwem miejscu i czasie, co trzeba zrobić.
— Dobrze. Kiedyż pojedziemy?
— Dziś w nocy.
— Dziś w nocy! — powtórzył Ryszard zadziwiony.
— Za dwie godzin, o dwunastej minut trzydzieści pięć.
— Zgoda... Ale moje pieniądze? — dodał opój, patrząc rozmawiającemu prosto w oczy z widoczną nieufnością. — Kiedyż odbiorę swoje pieniądze?
— Tysiąc trzysta franków natychmiast... a resztę jak mi doręczysz wzmiankowane listy.
Ryszard się głośno roześmiał, twarz mu się zaczerwieniła, żyły w skroniach nabrzmiały.
— Dawaj... — wybełkotał przerywanym głosem.
— Dawaj... chcę widzieć...
Zbieg z więzienia wydostał pulares dosyć dobrze wypchany.
Wyjął z niego bilet tysiąc frankowy, który położył na stole przed młodzieńcem, a potem, obok biletu ułożył piętnaście luidorów...
Oczy Ryszarda zabłysły.
— I to wszystko moje?... — zawołał kładąc drżące ręce na bilecie bankowym i na sztukach złotą.
— Twoje... — I mogę zapłacić mamie Baudu...
— Naturalnie...
— A po powrocie z Nogent-sur-Seine dostanę pięć tysięcy franków, które mi pozwolą ożenić się z Wirginią.
— Dostaniesz.
— No, tyś przyjaciel... ty... dobry... prawdziwy... ratujesz tonącego, słowo honoru!
I opój w swojem wylaniu, przycisnął ręce Leopolda do swojej piersi, a potem rzekł:
— Słuchajno... idzie mi bardzo o jedną rzecz.
— O co?
— Chciałbym przed odjazdem oddać te pieniądze mamie Baudu... poczciwa kobieta byłaby tak zadowolona...
— Czemużby nie? o której tam zamykają zakład?
— O w pół do dwunastej...
— No, to w drogę...
— Idziemy?
— Do twojej przyszłej świekry.
Ryszard się podniósł, ale musiał się przy trzy, mać Leopolda, ażeby nie upaść, nogi się pod nim uginały.
Na rogu ulicy Bercy znajduje się stacya dorożek.
Zbieg z Troyes wsadził swego towarzysza do dorożki i rzekł do woźnicy:
— Na godziny!... róg ulicy Saint-Mandé i Picpus. Jazda!... dostaniesz na piwo...
Stangret trzasnął z bicza i koń puścił się dobrym truchtem.
Stanęli we wskazaném miejscu prędzej niż w dziesięć minut.
— Kroćset! — zawołał opój ujrzawszy zamknięte okiennice — już zamknięto!...
— Tak, ale wewnątrz widać światło. Zapukamy.
Leopold wysiadł pierwszy i pomógł wysiąść Ryszardowi, który się ledwo trzymał na nogach, poczem dwa czy trzy razy silnie zakołatał do drzwi.
Gospodyni czekała na męża, którego niewytłómaczone opóźnienie niepokoiło ją niezmiernie.
— Kto tam? — zapytała.
— Ja, mamo Baudu... — odpowiedział brat Wiktora Beralle.
— Nie otwieram... — odparła restauratorka, poznając głos pijaka.
Do rozmowy wmięszał się były więzień.
— Otwórz pani... rzekł — zapewniam panią, że tu idzie o jej interes.
Te zagadkowe wyrazy sprawiły swój skutek.
Pani Bandu powiedziała sobie, że jej pewno przynoszą wiadomość o mężu, któremu się musiał trafić jakiś wypadek.
Odsunęła rygle i zakręciła kluczem w zamku.
Drzwi uchyliły się tylko, bo poczciwa kobieta trzymała jedną połowę na pół zamkniętą.
— Cóż tam chcesz? — zapytała. Ja o tej porze nie daję pić i powinieneś wiedzieć — rzekła zwracając mowę do Ryszarda, że twoje odwiedziny o każdej porze nie są dla mnie przyjemne. Jużeś mi dobrze się przysłużył!
Pijak chciał coś powiedzieć.
Były więzień przerwał mu mowę.
— Pani — rzekł kłaniając się gospodyni — przed chwilą powiedziałem, że tu idzie o jej interes, a to jest rzeczywistą prawdą. Będziesz pani miała tego dowód, jeżeli zechcesz mnie przez minutę posłuchać...
Ta prosta i rozumna przemowa uspokoiła mamę Bandu.
— Wejdźcie — rzekła otwierając drzwi całkowicie...
Obadwaj przestąpili przez próg domu.
— O co idzie? — zapytała znowu gospodyni zakładu.
— Jestem przedsiębiercą — odparł Leopold powstrzymując pijaka, który bełkotał i gestykulował owładnięty niezmierną ochotą wytłómaczenia się osobiście, czego nie mógł doprowadzić do skutku..... Potrzebuję rozumnego podmajstrzego, a znam Ryszarda oddawna... Ma on wielkie wady, ale nie sądzę aby był niepoprawnym... Przyszedł dziś wieczorem do mnie, prosząc o miejsce, którem mu obiecał, i błagając o zaforszusowanie summy którą pani winien, a której jak się wydaje, pani potrzebujesz obecnie... Wydawał mi się serdecznie tak zmartwionym sprawionym pani kłopotem, żem nie miał odwagi odrzucić jego prośby, i że przychodzę pani zapłacić...
— Mamo Baudu... mamo Baudu... — bełkotał Ryszard wylewając szczere łzy, których po większej części powodem było wino; teraz już nie powiesz, że jestem ladaco... nicpoń... kanalia!... Nie powiesz tego!
Dzielna kobieta była mocno wzruszona.
— To dobrze, chłopcze, coś zrobił... — odpowiedziała — jestem z ciebie zadowolona...
Poczem zwracając się do Leopolda, do dała:
— Dziękuję panu z całego serca... — rzekła — zaufanie jakie pan okazujesz Ryszardowi, z którego jestem pewna, okaże się godnym, wyświadczą mi wielką uciechę... Czy go pan zabierzesz na prowincyę?...
— Tylko na kilka dni... Potrzebuję aby dopilnował warsztatu który zakładam, ale wkrótce będzie w Paryżu...
— I wyjeżdżacie?
— Jeszcze dziś w nocy... Mamy tyle tylko czasu, ile potrzeba aby zajechać na kolej.
— Czy Ryszard uprzedził brata?
— Uprzedzi go jutro bilecikiem... Niech że się pani bez zwłoki obliczy ze swoim żałującym dłużnikiem.
— Ja na palcach znam jego rachunek... Z życiem należy się tysiąc dwieście ośmdziesiąt siedm franków.
Opój wyjął z kieszeni pieniądze, które mu dał Leopold i rozłożył je na stole...
— Zapłać mamo sobie... — rzekł — bo teraz już mogę cię tak nazywać, hę?
Radość z niespodziewanego odbioru pieniędzy, uważanych przed dziesięciu minutami jako bardzo niepewne, kazała dobrej kobiecie zapomnieć o coraz więcej niewytłómaczonem spóźnieniu swego męża, zwykle tak akuratnego.
— No! a posag? — odparła ze śmiechem. — A o posagu zapominasz?
— Bądź mama spokojna... bądź spokojna... niedługo usłyszysz coś nowego... tak, coś nowego...
— Zobaczymy... I dokądże to jedziesz, pustaku?
— Do Lille... — pośpieszył z odpowiedzią Leopold, dając znak Ryszardowi.
— Napiszże przynajmniej. Donieś że się poprawiasz i robisz rozumnym pod względem trunków. To sprawi przyjemność Wirginii.
— Napiszę, mamo, przyrzekam że napiszę... Wirginia, biedna kotka... To jej sprawi przyjemność... Powiedz jej mama że ją ubóstwiam i że będę pracował dla jej szczęścia, dla naszego szczęścia...
— Niezaniedbam... Szczęśliwej podróży pustaku i dobrego powodzenia.
Mama Bandu w resztę z tysiąca trzechset franków, chciała koniecznie wydać pokwitowanie, uściskała Ryszarda, którego wino i wzruszenie czyniło coraz płaczliwszym, poczem obadwaj wyszli z restauracyi, której drzwi gospodyni za niemi zamknęła.
— Ty jesteś blagier, mój stary... — bełkotał opój czepiając się towarzysza, aby nie runąć na ziemię. — Mój zwierzchnik... przedsiębierca... podmajstrzy w twoim warsztacie w Lille... I mama Baudu dała się złapać!... Nie, słowo honoru, ja się długo śmiać będę!...
— Cicho że! — przecież trzeba było usprawiedliwić twój wyjazd.
— Ty jesteś przepyszny, o mój dobroczyńco, i w dzień mego ślubu z Wirginią, będziesz moim drużbą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.