Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom piąty/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom piąty
Część trzecia
Rozdział XVIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVIII.

W chwili gdy córka Małgorzaty kładła się do łóżka, w Antwerpii, ulicą pustą i ciemną szło dwóch ludzi.
Szli obok siebie nie mówiąc ani słowa.
Przybywszy do punktu, gdzie się dwie ulice z sobą przecinają, jeden z tych ludzi trącił drugiego łokciem i rzekł do niego po cichu:
— Tamtędy... na lewo...
I zapuścili się w ulicę Van Wesembeke, zaledwie wytkniętą, i prawie przez całą długość składającą się z pustych placów.
Od trzeciej części ulicy ani jednego domu, ani jednego płomienia gazowego...
W chwili, w której wprowadzamy na nią czytelnika, niebo czarne, brzemienne śniegiem, czyniło ciemność jeszcze głębszą.
Lodowaty wiatr wiał z nadzwyczajną gwałtownością, kręcił chorągiewkami i wstrząsał źle umocowanemi okiennicami.
Przebywszy drugą trzecią część ulicy, nocni wędrowcy stanęli.
Jeden z nich zataczał się idąc.
Zaczerwieniona twarz jego pociła się alkoholem. Wzrok miał błędny.
W ręku trzymał kij sękaty, tak samo jak jego towarzysz.
— Tędy będzie przechodził — rzekł.
— Dobrze — odpowiedział drugi, którego dalszą część twarzy kryła się w grubym szalu... Ja stanę z tamtej strony w śniegu, na pochyłości. Zrób to samo po drugiej, stronie...
— A układ nasz trwa ciągle?
— Tak jest! do kroćset! Jak tylko minie na dwa kroki miejsce, gdzie przykucniesz, podniesiesz się i ogłuszysz go tęgim razem kija w głowę... Resztę ja biorę na siebie... Ale czyś pewny, że woreczek będzie miał z sobą?
— Tak jest, bo przyszedłszy po listy, zaraz ma odjechać do Paryża.
— No! to mój stary, stawaj do tańca!...
Były robotnik kolejowy, którego czytelnicy nasi poznali bez trudu, tak jak i Jarrelonge’a, spuścił się z pochyłości ciągnącej się z góry na dół, w śnieg, i mając głowę na równi z ulicą.
O dziesięć kroków dalej, ale z przeciwnej strony, wspólnik Leopolda, zajął taką samą pozycyę.
Poczem nieruchomie i milcząc czekali.
Podczas gdy dwaj nędznicy zaczajali się W zasadzce, Paweł Lantier wyszedłszy z hotelu, w którym jadł obiad, skierował się ku ulicy Starej Drogi, gdzie spodziewał się odzyskać papiery pochwycone przez Oskara Loos.
Jak tylko posiądzie cenne papiery, powróci na stacyę i wsiądzie do pociągu, który go zawiezie do Paryża.
Zakręciwszy silnie u ręki łańcuszek od woreczka biednej Urszuli, szybkim krokiem skierował się w stronę mieszkania starej flamandki.
Wiatr ze śniegiem wiał mu prosto w twarz.
Spuścił głowę i naprężał ciało opierając się zawierusze... Na pierwszym zakręcie ulicy stanął aby się zoryentować.
— To dalej... — szepnął zastanowiwszy — się przez dwie lub trzy sekundy.
Puścił się dalej, doszedł do ulicy Van Mesembecke i wszedł na nią.
Na ulicy tej, prawie pozbawionej domów, wiatr, który szalał po pustych placach, wiał jeszcze z większą wściekłością.
Paweł przyśpieszył kroku, pamiętając iść środkiem ulicy.
Student był paryżaninem i według: zwyczaju paryzkiego, nocną porą unikał chodników i sąsiedztwa budujących się domów, w zagłębieniach drzwi których mogli się ukrywać złoczyńcy.
Szybko doszedł do trzeciej niezabudowanej części ulicy, to jest do miejsca, w którém zaczaili. się złoczyńcy i stanął na wprost Oskara, którego minął.
Belgijczyk się nie poruszył.
— Co on tam robi? — zapytał Jarrelonge sam siebie, który pomimo ciemności dojrzał zbliżającego się Pawła.
Student postępował ciągle.
Jarrelonge zgrzytał zębami.
Wkrótce młodzieniec znalazł się po drugiej stronie zasadzki.
Wtedy uwolniony więzień domyślił się, że zaszło coś niezwyczajnego.
Wstał, rzucił się jak jaguar, i dwoma skokami stanął przy Pawle, który pomimo gwizdania zawieruchy usłyszał jego kroki i obrócił się, lecz nie mógł dokończyć rozpoczętego ruchu.
Straszliwy cios wymierzony w głowę, powalił go na obadwa kolana; jednakże nie stracił przytomności, i usiłował się podnieść.
W ciemności Jarrelonge nie dobrze wymierzył... Cios ześlizgnął się po filcowym kapeluszu Pawła.
Morderca rzucił kij i wydobył nóż.
Student chociaż prawie ogłuszony i wskutek tego mocno odurzony, z całych sił wołał o pomoc i włożył rękę do kieszeni.
Jarrelonge skoczył do niego z podniesionym nożem.
Paweł ujrzał połysk stali w ciemnościach nocy, i machinalnie podniósł rękę, do której miał umocowany woreczek.
Nóż spadł, ale dziurawiąc tylko worek, zastępujący napadniętemu tarczę.
Jarrelonge pochwycił go lewą ręką i powtórnie podniósł nóż nad piersią młodzieńca...
— Nie miał czasu uderzyc.
Nagle rozległ się strzał.
Jarrelonge odskoczył w tył, nie wypuszczając woreczka, którego łańcuszek kaleczył Pawłowi ciało.
Druga błyskawica rozjaśniła cienie nocy; drugi strzał obudził echo.
Tym razem bandyta puścił woreczek, nie wypuszczając jednak noża z dłoni.
Student dwa razy na oślep pociągnął za cyngiel swego rewolweru?
Druga kula utkwiła w ręku bandyty, który uczuł ból straszliwy.
Paweł straciwszy siły, padł na śnieg i utracił przytomność.
Jarrelonge zapominając o bólu miał dobić studenta, gdy w dali dały się słyszeć kroki.
I w tej chwili ktoś zawołał:
— Broń się!... Idziemy z pomocą!...
— Milion djabłów! — pomruknął nędznik. — Nie ma co, trzeba zmykać!
I zostawiwszy swoją ofiarę bezprzytomną poskoczył na spadzistość i znikł w nieprzejrzanych cieniach pustych placów.
Do teatru walki, której wynik nam jest znanym z dwóch stron zbliżały się kroki.
Agenci policyjni przybywający ze stron przeciwnych, znaleźli się przy ciele Pawła.
To ciało bez ruchu miało podobieństwo do trupa.
— Zamordowano jakiegoś nieszczęśliwego... rzekł jeden z policyantów nachylając się. Patrzcie, na śniegu jest plama... to krew...
— Towarzysze, prędko, nosze... — zakomenderował sierżant. — Znajdziecie je w ogrodzie zoologicznym... Przynieście pochodnie i zawołajcie o pomoc.
Dwóch ludzi pobiegło śpiesznym krokiem.
Dwaj drudzy klęcząc przy ciele Pawła, podnosili głowę.
— Krew z ust mu płynie — rzekł sierżant.
— Tak jest — odpowiedział jeden z agentów, kładąc rękę na piersiach młodzieńca. — Nie umarł... Serce bije...
— Podtrzymaj biedaka na kolanach... To znowu figiel tych łotrów z pod „Schadzki Marynarzy“!...
Ujrzawszy rewolwer, który Paweł trzymał w zaciśniętej ręce, sierżant dodał:
— To on strzelał... Gdyby choć był wpakował parę kul w brzuchy mordercom... No zresztą przekonamy się gdy przyniosą światło...
W tej chwili na rogu ulicy ukazały się drżąca światełka.
Agenci zaopatrzeni w pochodnie, wracali z noszami.
Za nim postępował dziesiątek osób ciekawych.
Wkrótce stanęli przy Pawle i oświecili jego twarz zakrwawioną i straszliwie bladą.
— To jakiś cudzoziemiec.
— Chcieli mu skraść woreczek...
— Ale z tem wszystkiem on nie popuścił go z ręki...
Te i tym podobne zdania krzyżowały się nad ciałem.
— No, milczenie!... — zakomenderował sierżant. Połóżcie tego biedaka nanoszę i prędko na od wach w Ratuszu.
Wydany rozkaz został natychmiast wykonany i nosze się oddaliły.
Sierżant pozostał z dwoma agentami na miejscu zbrodni.
Przy blasku pochodni przeglądał ulicę i jej spadziste boki.
Znaleziono kij rzucony przez Jarrelonge’a.
— To tem go ogłuszono — rzekł sierżant.
Poszukiwania prowadzono dalej.
Nagle jeden z agentów oddaliwszy się o parę kroków, wydał okrzyk zadziwienia.
— Drugi... tam!... tam!... — zawołał.
I wskazywał na pochyłości ciało człowieka leżącego twarzą w śniegu i trzymającego w stężałej ręce sękaty kij, podobny do pierwszego.
Agent mówił dalej:
— To zpewnością jeden ze zbrodniarzy... i młodzieniec zabił go... w swojej obronie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.