Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom piąty/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom piąty
Część trzecia
Rozdział IV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Jarrelonge wyszedł z dziedzińca i z ulicy.
Umysł jego oświetliło nagle żywe światło.
Paskal Lantier musiał być krewnym Leopolda.
Ten ostatni mając do rozporządzenia lokal należący do Paskala, z pewnością pracował dla swego, krewnego i z nim do współki.
Było to stowarzyszenie Lantierów i uwolniony więzień nareszcie doszedł do rozwiązania zagadki, napróżno dotychczas szukanego.
— Paskal — mówił do siebie — dał mi adres Leopolda i interes będzie dla mnie podwójnie dobrym, gdyż będę mógł układać się z jednym a potem z drugim i ciągnąć podwójnie... Wysunę się naprzód, będę zręcznym, oględnym i będę pamiętał o tem, aby się nie zdradzić...
Tak rozmyślając, Jarrelonge szedł ulicą Picpus aż do domu przedsiębiercy.
Odważnie zbliżył się i pociągnął za gałkę mosiężną.
Dzwonek zadzwonił.
Po upływie jednej, lub dwóch sekund przybyły usłyszał kroki rozlegające się po dziedzińcu.
Drzwi się otworzyły.
Ukazał się służący i zapytał:
— Czego pan żąda?
— Chciałbym pomówić z panem Paskalem Lantier...
— Wyszedł.
— Ale powróci... Czy nie mógłbym się z nim widzieć dzisiaj?
— Nie sądzę... Pan jest na obiedzie wmieście i powróci późno.
— Czy mi pan możesz dać adres jego krewnego?
— Jakiego krewnego?
— Pana Leopolda Lantier.
Służący po raz pierwszy słyszał to nazwisko.
— Nie wiem co pan chcesz powiedzieć... — odparł — nie znam tej osoby o której pan mówisz.
Dobra wiara służącego nie dopuszczała żadnej wątpliwości.
Jarrelonge pojął że niezręcznością byłoby nalegać i rzekł:
— Kiedy mógłbym się widzieć; z panem Paskalem?
— Spodziewam się, że pan będzie mógł przyjąć pana jutro, około południa...
— Zatem powrócę...
Drzwi się zamknęły i uwolniony więzień ujrzał się sam na chodniku.
— Nieprzyjemny zawód — pomyślał — ale jutro prędko nadejdzie... Już za późno na wycieczkę do Nogent, jaką miałem zamiar odbyć. Zabiję czas pijąc gdziebądź absynt, w oczekiwaniu na porę obiadową...
— Eks-wspólnik Leopolda puścił się w dalszą drogę.
Na rogu ulicy Saint-Mandé spostrzegł szyld zakładu ojca Bandu i pomyślał:
— — Knajpa... Mam co mi potrzeba.
Poczem skierował się ku restauracyi, w której znajdowali się krewni i przyjaciele Wiktora i Stefci.
Przestępując próg wielkiej sali nie domyślał się wcale, że zbliżał się do człowieka, który go gonił tak niedawno po ulicy Świętego Antoniego i Renaty, swojej pierwszej ofiary.
Zieloną papugę... — zalecił ojcu Baudu.
Usiadł. Podano mu.
Wnętrze restauracyi rozlegało się odgłosem wesołej rozmowy.
Zaproszeni, dla których uczta zaręczynowa była prawdziwą uroczystością, oddawali się hałaśliwej wesołości, której wprawdzie brakło dystynkcyi, lecz z pewnością nie brakł szczerości.
Wiktor Beralle śmiał się zarówno z innymi, tylko śmiech jego brzmiał fałszywie.
Na czole jego dawało się czytać żywe zajęcie, spowodowane nieobecnością jego brata, a zajęcie to w miarę upływu czasu, coraz się zwiększało.
Noc zapadała, miano usiąść do stołu o szóstej. Otóż Ryszard, wyszedłszy zrana, nie powracał.
Co to znaczyło?
Obawiał się odgadnąć.
Wirginia — młodsza z panien Baudu — siedziała literalnie jak gdyby na rozpalonych węglach.
Znalazła ona sposób odejścia od komina, przy którym pomagała matce i zbliżyła się do narzeczonego swojej siostry.
— Panie Wiktorze rzekła wzruszonym głosem — mama zaczyna się się dąsać, mówiąc o panu Ryszardzie... Gdybyś pan był grzeczny, tobyś poszedł, naprzeciw niego i prędko go przyprowadził.
Młody podmajstrzy zmarszczył brwi.
— E! moja kochana Wirginio — odparł z gestem zniechęcenia — gdzież chcesz abym poszedł?
— Dziś rano poszedł do halli.
— Tak, ale po drodze ztąd do halli jest tylu kupców win...
— Zatem pan sądzisz?...
— Niestety! gdyby nie to, to byłby już dawno powrócił.
Wirginia odeszła z wezbranem sercem i oczyma łez pełnemi.
Stefcia, Izabella i Renata nakrywały wielki stół na środku.
— Mamo — zapytała Stefcia ile nas będzie?
— Powinno nas być dwadzieścia cztery osób — odpowiedziała gospodyni gniewliwie, lecz będzie nas tylko dwadzieścia trzy.
— Dla czego, mamo?
— Do licha! dla tego, że pan Ryszard obiaduje w mieście, albo trawi swoje wino.
— W tym celu, trzebaby je pić, mamo Baudu! odezwał się san, Ryszard, który wszedł niosąc duży kosz i mały skórzany woreczek.
Straszliwe hura dało się słyszeć na jego przyjęcie.
— Lepiej późno jak nigdy! ale jednakże nie jest to zbyt wcześnie... szepnął Wiktor szczęśliwy, widząc że brał przyszedł i nie był pijany.
— Czy ty mi powiesz, nic dobrego, zkąd idziesz i którędy szedłeś? — rzekła gospodyni zbliżając się do niego, ująwszy się pod boki.
— Tak, mamo... — odparł Ryszard tonem pieszczotliwym.
— Znam ja się na twoich umizgach, ty niepoczciwcu, ale się nie dam na nie złapać! Odpowiadaj!
— Odpowiem ci mamo, jak postawię kosz na stole i wyłożę wszystko co się w nim znajduje.
I Ryszard nie wypuszczając woreczka, zawieszonego na ręku na łańcuszku niklowanym, uwolnił się od dużego kosza.
— Zkąd idę? — rzekł wtedy biorąc jeden po drugim przedmioty znajdujące się w jego głębokiem wnętrzu. Najprzód z Hawru, gdziem nazbierał tych małych raczków tak czerwonych jak policzki panny Wirginii; z Hawru chodziłem do Meuzy, gdziem złapał tuzin tych dużych raków! z Meuzy do Nicei, gdziem wyszperał te poziomki i zerwał te winogrona...
— Winogrona! zawołała mama Bandu osłupiała.
— A ztamtąd mówił dalej Ryszard poszedłem do pewnego cukiernika, od którego przynoszę te drobne ciastka i kasztany smażone i to wszystko nie przełknąwszy jednej biednej kropelki wina białego albo czerwonego... a dowodem tego jest, że kury co zdychają na pypeć z braku napoju, nie są tak jak ja spragnione!...
Wszyscy zaczęli klaskać w ręce i Wirginia czerwieńsza jak raki przyniesione przez jej kochanka, śpiesznie podała Ryszardowi na talerzu ogromny kielich nalany aż po brzegi.
— Zdrowie starszego brata i jego przyszłej! — zawołał podnosząc kielich w górę z gestem komicznym; zdrowie młodszej siostry, przyszłej! za zdrowie papy, mamy, stryjaszka, wszystkich krewnych i przyjaciół w ogólności, a na końcu moje!... Do ostatniej kropelki!...
I za jednym łykiem wychylił kielich do dna.
— I czyż on nie jest zabawnym dopóki nie przebierze miarki... — Szepnął Bandu rozczulony.
Wszyscy otoczyli stół, na którym leżała niespodzianka Ryszarda.
Mama Baudu wskazała ha woreczek skórzany, wiszący u ręki młodzieńca..
— A tam co jest? — zapytała.
— To mamo — odparł Ryszard — jest niespodzianka nad niespodziankami... To korona!... Zobaczycie!... Ale to nie mnie dotycze... To Wiktor poruczył mi załatwić ten sprawunek.
Poczem podając woreczek podmajstrzemu rzekł:
— Masz, starszy bracie. To twoja rzecz otworzyć...
Wiktor wziął przedmiot podawany mu przez brata.
Renata stojąca obok niego, wydała krzyk i jak śmierć zbladła.
Na woreczku przechodzącym do rąk podmajstrzego spostrzegła tarczę.
Na tarczy tej były wyryte dwie litery U i S.
Paweł zbliżył się żywo do dziewczęcia, na które wszyscy spoglądali ze zdziwieniem łatwem do zrozumienia.
— Co tobie, droga Renato? — zapytał jej.
Córka Małgorzaty drżącą., zaledwie mogąca utrzymać się na nogach, wyciągała ręce ku czarnemu skórzanemu woreczkowi.
— Patrzajcie... patrzajcie... — wyjąkała przytłumionym głosem.
— Na co?
— Ten woreczek... ten łańcuszek stalowy... ta tarczą... te litery...
Student, zaczął się przyglądać.
— Litery U i S... — rzekł.
— Tak jest... początkowo litery, które były na woreczku pani Urszuli... — mówiły dalej Renata.
— I to jest ten sam woreczek?
— Ten sam... Ja go poznają...
— Zatem — zawołał Paweł — skradziono, go pani Urszuli, zamordowanej na drodze żelaznej.
Nie potrzebujemy mówić, że świadkowie tej sceny byli bladzi ze strachu i zdziwienia.
— Zamordowanej!... — powtórzyły wszystkie głosy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.