Zasady i mięso/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zasady i mięso
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Po wódce i przekąskach obradujący areopag wychowawczy zasiadł do smacznej kolacji, którą spożywano z niepospolitym apetytem, zapijając zimnem piwem. W czasie jedzenia każdy poczuwał w sobie jakby podwójny obowiązek do walki w obronie zakładu.
Trzeba było widzieć Brzdączkiewicza przy kolacji. Mało powiedzieć że jadł ustami: jadł on całą swoją osobą, każda część jego ciała stosowała się do jedzenia, wszystkie zmysły zdawały się być czynne, nawet uszy się trzęsły. Znać było, że profesor umie to robić i że robi to z prawdziwem zamiłowaniem. Po dwakroć przybierał sobie sarniny z półmiska, powtarzając: „Taka sarnina i na zimno podana — rzecz znakomita!“...
Przy czarnej kawie z likierem jeszcze ktoś poruszył sprawę pensjonatu; ale teraz nie przemawiano już z takim zapałem, jak poprzednio. Mówiono półgębkiem — zwyczajnie, energja zużywała się na cele trawienia.
Gospodarz podał gościom pudełko z cygarami, które miały bardzo ładny pozór, przeto każdy sięgał po nie ręką, a Brzdączkiewicz gmerał w nich, oglądał przez okulary, obmacywał w łebkach i długo nie mógł postanowić, którą sztukę zapalić. Potem z filiżanką czarnej kawy, z kieliszkiem likieru i z cygarem w ustach usadowił się na fotelu zdala od towarzystwa. Zdawał się być zamyślony, puszczał kłęby dymu, popijał to kawę, to likier; później utkwił wzrok nieruchomy w jeden punkt, powieki mu opadły, kiwnął się, drzemał. Miła a dobroczynna praca żołądka wymagała spoczynku innych organów. Ocknął się, znowu popił, pociągnął cygaro, puścił dym i teraz zasnął już na dobre.
Nie wiedział, jak długo spał, gdy go zbudził któryś z kolegów, mówiąc:
— Czas na nas do domu! Ale możeby szanowny kolega jeszcze przemówił, powiedział, czego się trzymać... Domagają się takiego ultimatum.
— A-a-a! — zawołał profesor, zrywając się z fotelu. Ultimatum, ultimatum! Tu ziewnął. Jak tylko wrócę do domu, zabiorę się do pisania... W każdym razie jednak byłoby pożytecznie, abyśmy się jeszcze pojutrze zebrali. Rzecz ważna, chodzi o zasady, ideały.
Wszyscy zwrócili oczy na Dryblaskiego, zdając się mówić:
— Za ciebie walczymy, mój panie! Na jednej kolacji nie można poprzestać, jeżeli się ma nadstawiać swoją skórę w obronie cudzej.
Przełożony atoli zrobił dziwną minę, jak gdyby nie miał chęci wyprawiać drugiej kolacji.
Z kolei więc oczekiwano zaproszenia na pojutrze od Przytyckiego, który pedagogice zawdzięczał kamienicę, i on też, zrozumiawszy wymowny język spojrzeń, rzekł:
— W takim razie ja panów zapraszam na pojutrze do siebie.
Między przełożonym a Brzdączkiewiczem przed rozejściem się stanęła na boku umowa, że profesor przez dwa dni nie będzie przychodził do zakładu naukowego na lekcje i czas ten poświęci pisaniu rozprawy „W obronie ideałów“, gdzie ubocznie, lecz zasadniczo otrzymają też naukę dobrą wszyscy nieprzyjaciele Dryblaskiego i jego zakładu.
Biła północ, gdy się rozeszli i, gwarząc, dwójkami sunęli po ulicy. Wytrwalsi, więcej krewcy, podążyli jeszcze „Pod Bachusa“, aby wypić ponczu na „pohybel“ wrogów pensjonatu.
Brzdączkiewicz, zatopiony w myślach, poszedł prosto do domu i tej samej nocy, pod świeżem wrażeniem począł medytować nad pomysłami do swej rozprawy. Coś mu nie szło. Zdaje się, że największe wrażenie wywarła na profesora kolacja: przejadł się, był ciężki, leniwy. Przed chwilą jeszcze, kiedy szedł ulicą, wydawało mu się, że robota sama z pióra wystrzeli; czuł w sobie jakiś ogromny rozmach, zamyślał palnąć na wstępie przemowę, opłakującą nietylko obniżenie, lecz zupełny upadek ideałów wychowawczych. Tymczasem teraz ani rusz! Już jaki dziesiąty raz umaczał pióro w kałamarzu, a nie mógł się zdobyć na nic więcej, jak tylko na napis: „W obronie ideałów“. On, co tak szczodrze szafował wyrazami: „ideały, prawda, dobro, piękno“, nie mógł teraz jakoś nic ze swej duszy wykrzesać. Że Brzdączkiewicz żadnych ideałów nie był w stanie bronić, to pewna; ale czasami miewał takie chwile, iż mógł przynajmniej deklamować, zapalając się jedynie do dźwięku wyrazów.
Powstał z krzesła i w szlafroku, w pantoflach rozpoczął przechadzkę po pokoju w nadziei, że mu jaki dobry koncept przyjdzie do głowy. Nic nie pomogło, myśli popłynęły w zupełnie innym kierunku:
— Ja tam bardzo w to nie wierzę, żeby Dryblaski zbyt dobrze karmił swoich pensjonarzy. I dobrze robi, że naprzód o sobie pamięta. Dzisiaj panuje moda, żeby aż do znudzenia pisać o odżywianiu dzieci, a podług mnie jest to wierutne głupstwo. Niechże taki pędrak przynajmniej w młodym wieku czegoś doświadczy! Niech pozna, co to jest brak i niech ma jakieś pragnienie na przyszłość, a tem samem łatwiej zrozumie niedostatek u innych! Zwłaszcza też ci malcy w internacie Dryblaskiego — dzieci zamożnych rodziców, wszystko to będzie kiedyś opływało w dostatki — niech doświadczają! — Sofiści, frazesowicze, o dzieciach piszą, a o ludziach, co na posterunku społecznym stargali siły, nikt ani piśnie! Czy ja, dajmy na to, powinienem się znajdować w takiem położeniu?... Prawdę mówiąc, przez całe życie źle się odżywiałem; bo chociaż dawniejszych restauracji ani równać z dzisiejszemi, jednakże zawsze to restauracje. Dalibóg, Dryblaski dobrze robi, iż oszczędza!
Między nami mówiąc, pensjonat, gdy idzie, jest to dobry interes. Taki przełożony nie napracuje się, żyje dostatnio, regularnie, ma stanowisko, a jeżeli nie jest ideologiem i rządzi się roztropnie, może sobie zapewnić piękną przyszłość. Pytanie, dlaczego ja w swoim czasie nie otwarłem pensjonatu? Jeżeli przy tak marnem wynagrodzeniu, jak moje, mogłem zaoszczędzić fundusik w kilkunastu premjówkach, coby to było przy pensjonacie! Nie potrzebowałbym się dziś tułać po garkuchniach. W zasobnym prywatnym domu każdą rzecz na stół podaną śmiało jeść można: zdrowa, smaczna. A jak to jest przyjemnie, kiedy człowiek nie potrzebuje się wystrzegać nawet grzybów i ogórków! Wszystko wyśmienite, jędrne, aż miło. Naprzykład co za pyszną sarninę podali nam dziś na kolację! Sos przewyborny — palce lizać! Albo ta kapustka brukselska... Ha, rodzice któregoś z pensjonarzy musieli Dryblaskiego obdarzyć; bo, uważałem, i chlebek był wiejski. Ho, ho, nie ma takiego tygodnia, żeby przed pensjonat nie zajechał ze wsi wóz z przeróżnemi prowjantami: możnaby sklep spożywczy założyć! Jest to bardzo intratna spekulacja. A rozgłosu narobiło mu to, iż na wszystkie strony powtarzał: „Otwieram pensjonat wzorowy!“ Co tam jest za wzorowość? Dociągnąć od wakacji do wakacji, schować zysk w kieszeń i basta! Dryblasio mógłby nam częściej wyprawiać u siebie kolacyjki; ale czy to syty dba o głodnego? Ja mu kładę w uszy: „Trzeba nam się schodzić, solidaryzować pro bono publico, wymieniać myśli“. On nic, jakby nie słyszał. Zajechali go teraz porządnie... Ja dmucham, bo co mi to szkodzi?
Nareszcie profesor poszedł spać i tej nocy także nie mógł zasnąć. Rozmyślał nieustannie, jakby on to żył, gdyby był właścicielem pensjonatu, posiadał środki Dryblaskiego. Przesuwały mu się w myśli przed oczyma wspaniałe baranie pieczenie, sztuki wołowiny z kwiatkiem, ćwiartki cielęciny z nerką, surowe szynki, delikatne, co jak karmelki rozpuszczały się w ustach, ozory, pekeflajsze, marynaty, kuropatwy, kwiczoły, cietrzewie, kurczęta, raki i ryby.
Pachniały mu korzenne, pożywne zupy; nęciły go zawiesiste, ostre i nieostre sosy. Szczęśliwy idealista, jadł po raz drugi kolację! I teraz oto w jasnowidzeniu marzenia było wszystko lepiej jeszcze podane, niż u Dryblaskiego. Owiała pedagoga przepyszna wonna atmosfera świeżo ugotowanej kawy, na języku poczuł pieprzykowaty smak likieru, pod nosem zapachniał mu dymek wybornego cygara. Niewysłowiona błogość omdleniem ogarnęła jego zmysłowo-umysłową istotę i w tem uczuciu zasnął.
Musiał spać przyjemnie, raczyć się rozkosznie w sennych marzeniach, skoro nazajutrz, gdy wstał, aby się oddać życiu rzeczywistemu, spostrzegł, iż podczas snu nocnego popołykał kawałki waty maczanej w wodzie kolońskiej, które sobie był powtykał w wypróchniałe otwory pobolewających go zębów. „Sodoma i Gomora!“ — mruknął.
Nie poszedł do szkoły; ale ponieważ miał pracować w interesie najwyższych zadań wychowawczych, przeto mniemał, że mu przełożony nie powinien potrącać wynagrodzenia za opuszczone lekcje. Popijając więc herbatę, zabrał się do pisania.
Rzecz dziwna, i dziś mu nie szła praca literacka. Zmuszał się do myślenia o ideałach, a tu myśl marna, głupia, przyplątała się do głowy, owładnęła umysłem profesora i nie chciała go opuścić. Upornie narzucało mu się pytanie: „Co się mianowicie stanie w żołądku z watą, nieświadomie połkniętą podczas snu w nocy?“
Umysł człowieka żyje skojarzeniami: jedna myśl budzi drugą, i w tym łańcuchu, złożonym z licznych nieraz ogniw, zatraca się częstokroć wątek myślenia. Profesor zapomniał o ideałach. Mimowolnie przypomniało mu się bowiem, iż ongi był na świecie prorok Jonasz, którego losy życiowe zaniosły do żołądka wieloryba jakoby... Ale co innego przebywać w cudzym żołądku, a co innego mieć we własnym watę... Czy wata należy do rzeczy strawnych?
Jonasz i wieloryb pchnęły profesora do myślenia o rybach: liny, karpie, szczupaki, sandacze, karasie. Do tej gromady atoli należy także najżarłoczniejsze na świecie zwierzę — rekin. Skoro jest żarłoczny i wszystko trawi, musi mieć dzielne zęby i wyborny żołądek... Szczęśliwa bestja! Jednakże raz jenerał austrjacki przewoził z Wenecji ranionych żołnierzy na okręcie; powstała gwałtowna burza, statek się rozbił, żołnierze utonęli... W tydzień potem złowiono rekina, w którego żołądku znajdowały się: guziki żołnierskich mundurów, nawpół strawione bandaże i w masę zbite kawałki waty... Nawet rekin nie mógł strawić waty!
Brzdączkiewicz powstał z krzesła i szybkim krokiem chodził po pokoju. Rekin przypomniał mu nauki przyrodnicze, względem których profesor miał różne wątpliwości i niekiedy wyrażał się otwarcie, że prowadzą młodzież na manowce. Cenił jednakże niektórych nauczycieli-przyrodników, ponieważ od nich czerpał swoje wiadomości o płucach, żołądku, jelitach, sercu, wątrobie i t. d. „Nie mam nic przeciwko temu — mawiał — aby naturalista objaśniał takie i tym podobne rzeczy; ale wara mu od „psyche!“ Gdy trzeba w duszę spojrzeć, to już my, filolodzy“.
Nauczając w szkole, był też niekiedy łaskawy na przyrodników i tak przemawiał do uczniów:
Naturalia non sunt turpia! Badaniom naturalistów zawdzięczamy ważne odkrycia procesów trawienia, oddychania, krążenia krwi, co poznawszy, człowiek łatwiej już może się ustrzedz przed różnemi szwankami na zdrowiu. Pamiętajcie tylko, że wysokie sfery ducha nie są dostępne dla tych, którzy źrenice swoje zatopili w materji!
— Więc cóż się dzieje w żołądku z tą połkniętą watą?... Leży chyba zbita w masę i zawadza.
Uczuł w sobie jakby ucisk. Wziął w rękę zwierciadełko, zbliżył się do okna, aby mieć lepsze światło, i zaczął naprzód oglądać język, a potem — otwory w zębach. Naraz ogarnęło go uczucie zdziwienia, a także — przestrachu. Bo oto w dolnej szczęce z lewej strony brakowało mu jednego zęba. Ten ząb jeszcze wczoraj był na swojem miejscu: nadpróchniały, jakiś zaśniedziały, ale był, dotrzymywał placu, borykał się mężnie z twardemi jak podeszwa pekeflajszami i rostbefami, a teraz go niema.
— Gdzie mi się ząb podział? — zapytywał Brzdączkiewicz sam siebie i miał fizjognomję taką, jakby utracił wiernego druha. Odłamał się, już nie posiadał warunków bytu... Niestety, coraz gorsze restauracje, coraz słabszy żołądek, coraz mniej zębów! Kiedyż się ten ząb odłamał tak, że nic nie wiem o tem? Czy razem z watą poszedł do żołądka?...
Takie sprawy zajmowały umysł profesora i o obronie ideałów nie było mowy. Pobiegł do łóżka, przetrząsnął pościel, obmacał poduszki, szukał nawet pod łóżkiem — nigdzie nic nie znalazł. Znowu pochwycił zwierciadełko i, patrząc w nie, przeliczył wszystkie zęby. Westchnął, wyglądał jak wódz, który na polu bitwy zliczył poległych żołnierzy i nabrał przekonania, że z resztką pozostałych inwalidów nie będzie mógł odnosić zwycięztw.
Stał się smutny. Doznawał jakiegoś dziwnego, nieokreślonego wrażenia: wydało mu się, iż w tej chwili w żołądku jego panuje poważno-groźny spokój, coś w rodzaju ciszy zwiastującej zbliżającą się burzę. Wata, Jonasz, rekin — wszystko zmalało w umyśle wobec tej zagadkowej utraty zęba. Usiadł, zamyślił się, zafrasował. I tak siedział, objąwszy głowę oburącz.
Dwie są melancholje, mówi poeta, jedna ze słabości, druga z siły; jedna jest kamieniem u nóg tonącego, druga — skrzydłami u ramion człowieka, który się przez nią wzniósł po nad marną powszedniość życia. Atoli żadna z tych dwóch nie była stanem duszy profesora.
Rozpacz przecież nigdy nie rozrywała jego piersi i nigdy jeszcze w życiu pytanie Hamleta nie zepsuło mu apetytu. Tem bardziej też nie odczuwał w sobie olbrzymiej potęgi Prometeusza, co to daje człowiekowi prawo zuchwalstwa i prawo spoglądania z góry na małość życia. Zwątpić o sobie, zniszczyć się, a nie, to światu rzucić pogardę, nogami go deptać — są to wielkie dramaty silnie czujących i głęboko myślących ludzi.
Brzdączkiewicz kochał tylko życie drobnych trosk, małych wysiłków. Jeżeli czuł, to strach, że jakaś przeciwność może jego życie podkopać, skrócić. Jeżeli myślał, to o środkach uchronienia się przed niebezpieczeństwami.
On nigdy nikogo nie zachwycił, nie porwał, nigdy niczyjej duszy na tyle nie zniewolił, aby się wzrokiem lub słuchem trzeba było dłużej na nim zatrzymać. W szkole nauczał z tą nałogową akuratnością, z jaką wahadło zegara odbywa ściśle oznaczone ruchy — i nic więcej. Uczniowie go nie lubili nudzili się jego nauczaniem, ziewali, głupieli. On także nie lubił uczniów. Nie było więc nigdy w jego melancholji dumy czynu, jedynej rzetelnej dumy człowieka, działającego z potrzeby własnej duszy.
Atoli oprócz tych dwóch melancholji, bywają jeszcze małe męskie i żeńskie smutki, smutki zwyczajne, co karlą i upośledzają ludzkiego ducha, zmuszając go, aby się myślą i uczuciem naginał do trosk najpowszedniejszych, którym lada mucha zaradzić podoła.
Profesor właśnie zadumał się o tem, że przyszedł nań czas, w którym się rozstać trzeba z mięsem, podawanem na stół w większych sztukach, z mięsem jedynie dobrem. Wkrótce wypadnie zacząć jeść głównie mięsne płyny, siekaniny, ułatwiające żołądkowi pracę. Naprzód on już przewidywał swoje ciężkie położenie gastronomiczne wobec chytrych podstępów restauracyjnych. Dumając, przeliczał w myśli potrawy, w których nóż kucharza podstawia się za zęby stołownika. Bo skoro nadeszła fatalna pora kruszenia się zębów, to już należy szanować pozostałą resztę i nie narażać na szwanki.
W czasie całego tego rozpamiętywania nastręczyła mu się także myśl ogólna: „Życie człowieka zaczyna się bez zębów i bez zębów się kończy“. Wspomniał, iż bezzębny leżał niegdyś w kołysce i bezzębny legnie w trumnie. To go wyrwało z zadumy.
Zegarek wskazywał godzinę drugą i profesor pomyślał, że nie można się bezkarnie przegładzać. Ubrał się przeto i opuścił mieszkanie, a przez ulicę szedł, jakby bez celu. Bezwiednie przybył „Pod elektryczność“, co sobie uprzytomnił wtedy dopiero, gdy ujrzał przed sobą starszego kelnera, pana Ferdynanda, który, z ołówkiem za uchem i serwetą w ręku, a uprzejmym uśmiechem na ustach, po trzykroć się ukłonił i zapytał:
— Obiadek, czy porcyjkę z karty?
Pedagog spojrzał mu w oczy i rzekł z goryczą, niechęcią:
— A czy to wiadomo, co u was jeść...
— Mamy nowego kucharza, panie profesorze! Befsztyczek z rusztu z jajkiem, polędwiczka z jarzynką, rostbef z tatarskim sosikiem...
— Co, rostbef?... U was rostbef? — zawołał Brzdączkiewicz, rzucając jadowite spojrzenie na starszego kelnera, który się teraz cofnął o dwa kroki i rzekł zniżonym głosem:
— Pokornie przepraszam pana profesora! Jabym chciał jak najlepiej. Niewiadomo, co który gość lubi.
— Hm! — sapnął pedagog, zdejmując palto. Ale się zmiarkował już widać, gdyż przemówił łagodniejszym głosem: Cóżbyś mi radził, panie Ferdynandzie? Żeby to było, uważasz, jakby tu powiedzieć... — Mówiąc to, przebierał w powietrzu pięciu palcami prawej ręki, jak gdyby grał na skrzypcach.
— Uważam, panie profesorze! Kawałek mięsa świeżego, smacznego, soczystego, miękkiego..
Wyliczanie tych przedmiotów mięsa zrobiło Brzdączkiewiczowi oskomę; zdejmując powoli kalosze, łykał ślinkę i mówił:
— Miękkiego, soczystego i zdrowego... Trzeba kucharzowi wyraźnie zapowiedzieć, że dla chorego!
— O, nie potrzebuje mi pan profesor przypominać! Znam gust i osobę!... Każe dać dwa mostki cielęce w potrawie — dobrze? Potem się zbliżył do ucha profesora i, jakby w tajemnicy przed innymi gośćmi, rzekł: Słowo honoru, świeżuteńkie, mięciutkie, jak masełko... Dla samego gospodarza robili... Nie będzie pan profesor żałował, że mię posłuchał.
— Niechże tam już! — mówił Brzdączkiewicz, sadowiąc się za stołem. Ale co przedtem zakąsić po wódce, żeby się nie struć?... Żeby znowu nie było, jak z tą sardynką, miesiąc temu!
— Jest galantynka śliczności, dopiero co ją przynieśli z lodowni! Potem zaś błagalnym głosem przemówił: Tylko, panie profesorze, pokornie proszę nie siadać pod oknem, bo wieje! — Ta prośba, niby z troskliwości, była obliczona jako captatio benevolentiae. — Wódeczkę i przekąski czy tu przynieść, czy się pan profesor pofatyguje do bufetu?... Lepiej przynieść — prawda? Piwka też?...
— Napiję się przy bufecie, tylko wprzód odpocznę trochę... Kufelek piwa — proszę podać!
— Czy w szkle grubem, czy w cienkiem?
— Zawsze w cienkiem!
Brzdączkiewicz poszedł do bufetu i tam się załatwił z wódką. Zapachniały mu marynowane rydze; ale się wstrzymał. Gdy wrócił do stolika swego, zastał tu już nakrycie, chleb pieprz, musztardę, wykałaczki i kufelek piwa.
Tymczasem pan Ferdynand pobiegł do kuchni i tam nalegał na kucharza:
— Panie kuchmistrz, dawać żywo mostki, bo temu staremu marudzie o mało język z gęby nie wyskoczy! Dobry ananas, zdrowie sobie u nas chce kupić za trzydzieści pięć kopiejek, a na piwo daje wtedy tylko, kiedy mu się należy dwie kopiejki reszty!
Mostki cielęce przybyły na stół; profesor się nachylił, obwąchiwał, nareszcie jeść zaczął.
Starszy kelner, nie mając nic lepszego do roboty, z serwetą pod pachą stał w oddaleniu i patrzył na gościa — zapewne w milczeniu robił sobie uwagi.
— Proszę jeszcze o jedno piwo!
Na to wezwanie Ferdynand poskoczył i po chwili stawiał już na wojłokowej podstawce przelewające się przez wierzch pieniste piwo a jednocześnie zapytał:
— Jakże panu profesorowi smakują mostki?
— Ujdą! — odrzekł Brzdączkiewicz, poruszając wąsami, których się czepiał sos biały i gęsty jak krochmal. Tylko porcje jak dla dziecka: jestem głodny — cóż mi dacie jeszcze?
— Możeby ptaszka — potem leguminkę jaką?...
— Czy są jaja świeże?
— Oh, panie profesorze, prościuteńko ze wsi!...
— To proszę mi dać pięć jajek, sadzonych na buljonie!
I znowu pan Ferdynand w cwał pobiegł do kuchni, gdzie wykrzykiwał:
— Pięć jaj na buljonie, tylko prędko, dla tego samego mantyki, co i mostki.
— A jakże mu mostki smakowały? — spytał kucharz, mający fizjognomję cynika.
— Zmiótł i talerz wylizał! Dlaczego pan kuchmistrz pyta?
— Bo to była stara cielęcina z przedwczoraj... Ja mięsa nie mogę marnować, ale co podam, gość zje i musi chwalić!
— Niechże aby pan kuchmistrz kelnerom tak jeść nie daje!
— Restauracji nie zakłada się dla kelnerów, tylko dla gości — odparł poważnie kucharz, ręką zbierając żółtko, które mu przypadkiem wpadło w szaflik od pomyj. Było to jedno z tych pięciu, które za chwilę miał spożyć pedagog.
Po jajach — jeszcze kufelek jasnego łódzkiego, przy którego piciu Brzdączkiewicz tak zahaczył starszego kelnera:
— Powiedzże mi, panie Ferdynandzie, czy się kiedy u was nie przytrafił gościowi jaki przypadek?
— Co za przypadek, panie profesorze?
— No, naprzykład, żeby kto połknął coś niewłaściwego — przypuśćmy — kość...
— O, niech Bóg broni! My bardzo dbamy o gości... Czasem tam zajdzie jaki człowiek z niższej klasy, to się mniej uważa. Słowo honoru daję, panie profesorze, w naszym zakładzie porządny gość nigdy nie miał przypadku! W innych restauracjach znajdują podobno goście w potrawach włosy, nici, szpagat, drzewo, szkło, ćwieczki, węgle. Jeden kelner opowiadał mi, że w tej restauracji obok jakiś gość połknął raz z flakami igłę.
— Jakto — igłę rzeczywistą? I cóż się z nim stało?
— Musiał mieć boleści, panie profesorze... Rzecz taka ostra kłuje.
— Szelmy jedne! — krzyknął oburzony Brzdączkiewicz, chwytając nóż mimowolnie. Takich restauratorów powinno się oddawać do kryminału na całe życie!
Myśl, że ktoś w restauracji połknął igłę, tak wzburzyła profesora, iż nie pił już czarnej kawy i byłby odszedł, nie zapłaciwszy rachunku, gdyby mu Ferdynand nie przypomniał.
Gdy wrócił do domu, postanowił koniecznie napisać obronę ideałów. Na nic się nie zdało postanowienie. Uczuł bowiem w gardle coś takiego, jak gdyby połknął świecę łojową, spluwał nieustanie, a nawet robiło mu się ckliwo. Ulżyło się cokolwiek, to zaraz brał pióro w rękę, ale tylko podkreślał napis: „W obronie ideałów“, lub poprawiał w nim każdą literę i na tem się kończyło. Wszystkie myśli pedagoga znowu, krążyły około żołądka. Naprzód zaczął się przechadzać po pokoju i pomrukiwał: „Djabli wiedzą, co takiego! Czyżby te mostki?“
To znowu wystawał przy oknie i bezmyślnie wpatrywał się w okno przeciwległego domu, gdzie mu nareszcie jakaś panienka pokazała język. Rozdrażnił się jeszcze więcej uczuwał wewnątrz jakieś ściskanie, mdłości, a cała ludzkość mu obrzydła.
Dawniej zwykł był w takich razach używać sody; ale mu ktoś powiedział, że z tego w żołądku powstają mydliny, szkodliwe dla organizmu.
— Kto wie, czy to nie przedsmak gorączki gastrycznej, pomyślał i znowu siadł na fotelu, wyciągnął nogi przed siebie, a obiedwie ręce położył na żołądku.
Zjawiła się stróżka, nastawiła samowar i gorąca herbata przyniosła profesorowi ulgę. Ale i tak nie mógł jeszcze pisać obrony ideałów.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.