Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Zamaskowana miłość czyli Nieostrożność i Szczęście
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1911
Druk E. Nicz i S-ka.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amour masqué imprudence et bonheur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


H. BALZAC.


ZAMASKOWANA MIŁOŚĆ
CZYLI
Nieostrożność i Szczęście.

1911.
Księgarnia E. WENDE i S-ka w Warszawie
(T. Hiż i A. Turkuł).




DRUK. E. NICZ i S-ka, WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 70.




Słówko objaśnienia.

Wydawcy francuscy, puszczając w obieg niniejszą powieść Balzaca, w lat wiele po jego śmierci, czuli się w obowiązku, wytłomaczyć czytelnikom powód tak spóźnionego ukazania się w druku, utworu znakomitego pisarza.
Z wyjaśnienia ich dowiadujemy się, że otrzymali rękopis niedawno, od znanego literata Lucjana Aubanela, któremu cenną pamiątkę podarował Maurycy de Talleyrand-Périgord książe de Dino, dołączając szczegóły, odnoszące się do powstania powieści zatytułowanej początkowo przez Balzaca „Nieostrożność i szczęście”.
Balzac, bywając częstym gościem w domu księżnej de Dino — matki obecnie żyjącego księcia — postanowił ofiarować jej upominek, jedyny w swoim rodzaju. Napisał więc powieść i dał jej tytuł „Zamaskowana miłość“ i złożył ją w ręce dostojnej swej przyjaciółki. Wykonana na zamówienie Balzaca, artystyczna oprawa wykwintna kosztowna, nosi na sobie ex-libris Biblioteki książąt de Dino.
W tej to bibliotece spoczywał więcej niż pół wieku ten oryginalny utwór, czytany tylko przez nieliczne grono najbliższych, a złożony na półkach, w sąsiedztwie niewydanych także rękopisów Alfreda de Musset i Eugeniusza Sue, którzy tak samo ofiarowali byli księżnej swe utwory, jako pełen uszanowania hołd złożony przyjaźni.
Właścicielka tych cennych darów, niejednokrotnie opowiadała synowi o ich pochodzeniu pokazując słynną oprawę i wymieniając wszystkie szczegóły, odnoszące się do powstania ofiarowanej jej powieści.
Ci co przeczytają ten utwór niezawodnie nie będą się dziwili pochlebnym wzmiankom jakiemi powitano jego zmartwychwstanie.
Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, wydawcy mogli zasłużyć się swym czytelnikom, oddając w ich ręce nowy skarb literacki, szczątek bogatej puścizny słynnego autora. Zasłużyli się również rozgłośnej sławie literatury francuskiej, wzbogacając ją nieznanem dziełem w wydaniu przystępnem dla ogółu, interesującego się skarbami przeszłości.



I.

Wybiła północ, w całym Paryżu wrzało życie; wszyscy byli w ruchu, wszyscy zdążali na zabawę; był to ostatni poniedziałek karnawału.
Leon de Tréval, młody oficer konnicy poszedł na bal Opery. Błąkał się już przeszło godzinę, w tłumie, którego fale płynęły i odpływały w inne strony; nie znał nikogo, nie rozumiał niedorzecznych słów, rzucanych mu przez zamaskowane kobiety, dusił się od kurzu, topił od gorąca, odurzał go pisk nieustający, widm ubranych w czarne domina, i rozważając czy to może się nazywać przyjemnością zmierzał już ku drzwiom z zamiarem wyjścia.
W tej właśnie chwili weszły do sali dwie zamaskowane kobiety, wyróżniające się wdziękiem ruchów i postawy i wykwintnym strojem; prowadził je pod rękę towarzysz bez maski, bardzo szlachetnej powierzchowności. Pochlebny szmer powitał ich wejście, a gromadka młodych trzpiotów, pociągnęła za niemi, sypiąc swobodnemi słówkami.
Leon poszedł razem z nimi; zaciekawiony tłum zwiększał się z każdą chwilą i wkrótce kilka masek charakterystycznych, za któremi ciągnęli ciekawi — sprawiło takie zamieszanie, że młodszą z dwóch masek rozłączono z towarzyszami. Obejrzała się wokoło zaniepokojona, szukając opiekuna; wzrok jej padł na Leona, który szedł za nią zainteresowany i pochwyciła go żywo za rękę:
— O, proszę cię! — zawołała zalękniona — wydobądź się z tłumu i pomóż mi odszukać moich towarzyszów.
— Jestem na twoje rozkazy, piękna masko; nie lękaj się, zechciej pójść ze mną i powierzyć się mojej opiece; osłaniając ją jedną ręką, drugą odsuwał wszystko co stało na drodze, aż udało mu się dostać do sali zegarowej, gdzie posadziwszy ją na ławeczce, chciał pójść po chłodzący napój.
— Nie! zostań! — rozkazała maska. Dobrze mi tu. Doprawdy, wstydzę się teraz mojego przestrachu bez przyczyny.
— A ja go błogosławię, temu zawdzięczam szczęście, żeś mnie wybrała za opiekuna.
— Tak, przyznaję, że mi wyświadczyłeś rzeczywistą przysługę i jestem ci wdzięczna. Błagam cię nawet o dalszą opiekę, i o pomoc w odszukaniu mojego towarzystwa.
— Co? Chcesz mnie już opuścić? Ach! choćby tylko w nagrodę, powinnaś mi podarować trochę czasu.
— Dobrze! Porozmawiajmy więc w nagrodę — odrzekła wesoło.
Usiedli obok siebie i zaczęli rozmowę, która trwała długo, prowadzona w tonie zalotnym; z wielkim dowcipem.
Lecz w końcu, ujmująca maska wspomniała, że chce wrócić do swoich towarzyszów.
— Któż oni są, ci znajomi? — zapytał Leon, matka, siostra, mąż?
— Mąż? Nie! Bogu dzięki!
— Nie jesteś zamężna?
— Już nie.
— Jakto! już wdowa? Jakże cię żałuję!
— A któż ci powiedział, że zasługuję na współczucie? Czy to wszyscy mężowie są dobrzy, czy wszyscy mężczyźni tkliwi? Czy jest choć jeden taki, którego wartoby żałować?
— O! co za klątwa rzucona na cały ród męzki! Szczęśliwy, stokroć szczęśliwy ten, kto obudzi w twojem sercu uczucie słodsze i sprawiedliwsze!
— Dla mężczyzny? Niech mnie Bóg od tego uchowa!
— Jakto? Chcesz skazać na wieczną rozpacz wielbicieli, którzy zapewne...
— Nie mam wielbicieli; przybywam z innego kraju, — nie znam tu nikogo.
— Nikogo? Ach! piękna masko, ja pierwszy zaciągam się na listę i będę zawsze najbardziej oddanym, najwierniejszym...
— Najwierniejszym? Wielki Boże! Odejdę zaraz, jeżeli będziesz dłużej przemawiał w takim tonie...
— Jakto? Czyż wierność...
— Wierność, to łańcuch, który pozornie dźwiga ten, co chce nim skrępować innych. Jestem wolna, zupełnie wolna i wolną chcę pozostać na zawsze. Niema takiego człowieka, dla którego zmieniłabym swe postanowienie.
— A ja nie jestem już wolny, czuję to, lecz się na to nie skarżę; ja sam tylko będę dźwigał okowy; nie możesz zapobiedz, zabronić, żebym cię pokochał, żebym miał nadzieję...
— Nie! Nie! nie chcę miłości, nie chcę o niej słyszeć, a nadewszystko nie chcę, ażeby ktokolwiek łudził się nadzieją...
— Ależ, masko okrutna! Masko niepojęta! Czegoż więc żądasz? Co trzeba uczynić, by przynajmniej twoją litość sobie zjednać?
— Nie trzeba być szaleńcem, ani zwodnikiem nie trzeba przesadzać uczuć, które odczuwa się słabo; nie łudzić się, że romantycznemi frazesami i sztuczną słodyczą, uda się skłonić rozsądną kobietę do zmiany postanowienia; trzeba być uległym, dyskretnym, cierpliwym; czekać aż wyjaśnią się moje myśli, aż moja wola coś postanowi... a może... wtedy...
— Może wtedy?.. Dokończ, śliczna masko! rozstrzygnij o moim losie... Będę ci posłusznym; przyrzekam ci milczeć — ulegać — być cierpliwym — przyrzekam wszystko...
Mówiąc to Leon, wpatrywał się z zachwytem i nadzieją w przekorną maskę, z poza której wielkie czarne oczy, łagodne i błyszczące, śledziły go uważnie, spokojnie, z uwagą.
Nie zwracając uwagi na ton namiętny jego mowy, maska mówiła dalej z zajęciem:
— Ta wstążeczka, oznaka waleczności wskazuje, że służysz w wojsku?
Leon zmieszany jej spokojem, skinął tylko głową na znak potwierdzenia...
— W którym pułku?
— Jestem kapitanem w szóstym pułku jazdy — odrzekł z odcieniem niechęci.
— Zapewne teraz na urlopie? Czy twoja rodzina tu mieszka?
— Nie, moja rodzina, uczciwa, szanowana lecz niezamożna, mieszka daleko, na prowincji. Przybyłem tu z moim pułkiem, i tak samo jak ty, miła masko, jestem niedawno w Paryżu; jak ty, nie znam tu nikogo; jak ty, swobodny, niczem nie związany, z sercem wolnem, przyszedłem tu trafem poto, by postradać serce, wolność, spokój...
— I żeby poznać okrutnicę, niewdzięczną istotę, nieprawdaż? Wszystko to są wielkie słowa, używane zwykle w takich okolicznościach. Otóż ja, sprawiedliwsza względem trafu — nieraz łaskawego, — zaczynam przypuszczać, że ten traf oddał mi w tym razie przysługę, i że może... zawdzięczać mu będę jedyne szczęście, którego pożądam w życiu...
— Ach! Godna uwielbienia istoto! Czemuż nie mogę upaść do twych stóp i przysiądz, że Leon de Tréval, wdzięczny i uległy, uczyni wszystko, by się odwdzięczyć za tak słodkie wyznanie... a
— Wyznanie? — powtórzyła maska. Ach! Więc ja uczyniłam wyznanie?... Otóż to zarozumiałość męzka.
— Jakże się nie szczycić tem, czego się pragnie tak gorąco? A teraz ja z kolei zapytam, czy nie będę mógł ujrzeć twarzy tej istoty, która dręczy mnie z upodobaniem? Czy nie będzie mi dozwolone uchylić tej maski zazdrosnej, która zasłania twoje rysy?
— A może nawet nieszpetne...
— Ach! Niech mi wolno będzie spojrzeć na nie raz tylko, wyczytać...
— Czy nie umiesz czytać w moich oczach?
— Oczy są czarujące, ale gdyby jeszcze dodać do nich uśmiech...
Maska powstała i wyrzekła poważnie już i chłodno:
— Nie! Nie zobaczysz mnie nigdy, nigdy nie poznasz, i nie dowiesz się nic o mnie!..
Leon osłupiały stanął:
— Czy można zrozumieć podobny kaprys? Nie powinienem więc narzucać się pani dłużej!.. Jak widzę, życzy pani sobie odnaleźć swoich towarzyszów; trzeba ich poszukać...
Ale ona przerwała, nie zwracając uwagi na jego gniew!
— Leon de Tréval... Tak brzmi twoje nazwisko, nieprawdaż? — spytała rozmarzona. Kapitan w szóstym pułku jazdy? Czy długo jeszcze będziesz w Paryżu?
— Ach! Cóż ci na tem zależy, okrutna masko, jeżeli nie chcesz mnie już nigdy więcej widzieć, jeżeli...
— A zkądże to wnosisz, że nie chcę cię już nigdy widzieć? Jak niewiele potrzeba, by zamącić sądy panów tego świata! A ja jednak bardzo pragnę cię zobaczyć, tak bardzo, że...
— O! mój Boże? Co się z tobą stało, moja droga? — zawołał za nimi głos kobiecy. Szukamy cię od dwóch godzin...
Była to towarzyszka pięknej maski. Towarzystwo zeszło się, opowiadając sobie wzajemnie, co się komu zdarzyło.
— Jestem wyczerpana zmęczeniem i nudą — mówiła świeżo przybyła maska — i proszę was jak o łaskę: wracajmy!
— Jak najchętniej; ja także, o ile mi się zdaje, nie mam tu już nic do czynienia!
— Jakto! Już? Tak prędko? — wykrzyknął Leon. Czy pozwolisz mi przynajmniej odprowadzić się do powozu?
Maska oparła się na jego ramieniu i poszli za pierwszą parą idącą przodem.
— Ach! Przez litość — błagał Leon — dokończmy rozmowy, tak nieszczęśliwie przerwanej... Dokończ tych słów czarujących; a była właśnie mowa o widzeniu się kiedyś; kiedy? gdzie? jak?.. Pomyśl tylko, że za chwilę postradam wszystko, oprócz wspomnienia... Nie zechcesz-że dodać do niego źdźbła nadziei?
— Pan więc raczył zapomnieć o gniewie?
— Daj pokój docinkom... przez litość. Chcesz mi się wymknąć... A w jakiż sposób mógłbym...
— Może być, że przybędę tu znowu, na bal maskowy w półpoście...
— Trzy tygodnie! O! bogi nieśmiertelne! Całe trzy wieki!
— Tak! za trzy tygodnie! lub nigdy...
— Umrę do tego czasu, umrę z niecierpliwości i tęsknoty!
— A toby pokrzyżowało bardzo moje zamiary!
— Twoje zamiary?
Doszli już do drzwi; podjechała kareta, której barwy ani herbu niemożna było rozróżnić w ciemności; murzyn otworzył drzwiczki.
— Czy mogę przynajmniej mieć nadzieję, że będziesz współczuć mojej udręce?
— Rozumie się, że będę dużo myślała o tobie...
Wymawiając te słowa, maska wsiadła lekko do karety i konie ruszyły jak błyskawica.
Leon ścigał wzrokiem karetę, która uniosła jego zdobycz i nie chcąc już powracać na bal, poszedł do domu miotany burzliwemi myślami, ze wzruszeniem w sercu, marząc o swej przygodzie i wyrzucając sobie, że nie potrafił nic uczynić, by ją przedłużyć na przyszłość.
— Kto ona jest — rozmyślał — ta kobieta czarująca i dziwaczna? Jej szlachetny układ, skromność, duma, wyniosłość obejścia, wyłączają przypuszczenie, żeby to mogła być kurtyzana... Ale czego ona żąda? Dlaczego budzi i gasi moje nadzieje? Żywi jakieś zamiary, dopytuje się o szczegóły mego życia; mówi, że poznanie ze mną, może jej przynieść szczęście... to znowu, że jej nigdy nie zobaczę, że jej nigdy nie poznam!.. Może być, że chciała tylko zażartować ze mnie... Ach! gdybym miał tę pewność, potrafiłbym się pomścić!.. Ale na kim? W jaki sposób? Może nie przyjdzie na ten bal; może już na zawsze straciłem jej ślady... Szkoda, bo jest śliczna, jestem tego pewny... Co za rozkoszna miękkość ruchów, tej postaci giętkiej i wykwintnej! Jakie piękne oczy, jaki głos ujmujący! Jaki dowcip i urok w jej rozmowie!.. Te trzy tygodnie będą dla mnie bez końca... Trzeba zużytkować ten czas na poszukiwania, odnaleźć jej ślady... A tymczasem trzeba się starać zasnąć...
Ale Leon nie mógł spać; wstał wcześnie i natychmiast zajął się poszukiwaniami.


II.

Pierwszy tydzień zeszedł mu na bezustannem przebieganiu ulic, sklepów, widowisk, cukierni, ściganiu każdej kobiety, której postawa przypominała nieznajomą, na tysiącznych pomyłkach, często niegrzecznych, a bez żadnego rezultatu, oprócz przeświadczenia o zupełnej bezowocności wszystkich zabiegów. Zniechęcony już w drugim tygodniu, w trzecim zaczął się zastanawiać czy ma dłużej być igraszką zalotnicy, która może ukrywa się przed nim dlatego tylko, by się cieszyć jego udręczeniem, kiedy otrzymał bilecik, zawierający tylko te słowa:
Pan de Tréval, pamięta zapewne, że oczekują go w czwartek, na balu w Operze, o pierwszej po północy, pod zegarem“.
Nadzieja jego ożyła, gdy czytał list. W dniu oznaczonym, zaledwie północ wybiła na zegarze, Leon już siedział na wskazanem miejscu, miotany gwałtownem wzruszeniem i żywą ciekawością.
Upłynęła cała godzina, gdy piękne białe domino przeszło przed nim lekko, dało mu znak i zwalniając kroku, żeby się oddalić od swego towarzystwa, oparło się na ramieniu Leona, który przycisnął czule utoczoną rączkę. Uradowany widokiem maski, szczęśliwy i pełen nadziei, malował wymownemi słowy ile wycierpiał, opisywał swoje daremne poszukiwania, swoje obawy, swoją niecierpliwość; maska słuchała spokojnie, ale przerwała mu wkrótce:
— Mnie lepiej się powiodło — rzekła — bo dowiedziałam się o tobie wszystkiego, co pragnęłam wiedzieć.
— O mnie?
— Tak; powiedziałeś mi ścisłą prawdę, a prócz tego dowiedziałam się jeszcze, że potrafiłeś sobie zjednać przyjaźń kolegów i szacunek zwierzchników. Dowiedziałam się, że jesteś uczciwym, nawet względem kobiet — i że dotrzymujesz święcie danego słowa.
— To tylko obowiązek; ale mówmy o mojem szczęściu... Jakto? zajmowałaś się moją osobą? Raczysz tak interesować się moim losem, że życzyłaś sobie nawet wiedzieć, czy zasługuję na twój szacunek — że dowiadywałaś się...
— Tak, bo to jest potrzebne do moich zamiarów...
— Ach! te zamiary! Mam nadzieję dowiedzieć się czegoś o nich... Dokończ, czarująca masko! Pozbądź się nieufności względem szczęśliwego śmiertelnika, którego serce zajęte tobą, czeka tylko jednego słowa, żeby ci się oddać na zawsze!
— Byłoby to dla mnie wielkiem zmartwieniem — odpowiedziała żywo.
Leon milczał przez długą chwilę.
— Ach! — przemówił wreszcie — skończ tę okrutną zabawę. Dlaczego mnie dręczysz ciągłemi zmianami, dobroci i surowości? Dziś jest bal ostatni... Nie spodziewaj się, że potrafisz mi się wymknąć; pójdę za tobą i będę cię ścigał bez wytchnienia, dopóki nie zdobędę pewności, że cię jeszcze zobaczę, że mi wolno będzie złożyć moje serce u twoich stóp, dopóki nie dowiem się, jakie masz zamiary...
— O! nie! nie! nie! Muszę pierwej przekonać się o twojej uległości i ostrożności; muszę ci postawić pewne warunki, a słowo honoru, stwierdzone twoim własnoręcznym podpisem, będzie dla mnie rękojmią, że je wypełnisz.
— Moje słowo honoru? Mój podpis? — powtórzył Leon trochę zadziwiony, temi wyszukanemi środkami ostrożności i tonem uroczystym, którym wygłaszano punkta umowy, zawieranej na balu Opery.
Spojrzał na towarzyszkę; zachowanie jej zdradzało zakłopotanie i rozmarzenie; widoczne wzruszenie podnosiło szybkim oddechem piersi, zdawało mu się prawie, że pod maską dostrzega rumieniec. Ona także przyglądała się jemu, pomieszana i niepewna.
Leon, sądząc, że trzeba ją znaglić do postanowienia większą natarczywością, wyrzekł z zapałem:
— Śliczna, niepojęta istoto! Zgadzam się na wszystko, powtarzam przysięgę, złożoną na pierwszym balu, przysięgę na uległość, posłuszeństwo i dyskrecyę; przyjmuję z góry warunki, jakie mi postawisz, jeżeli tylko w zamian, dasz mi zawrotną nadzieję, że cię zobaczę, że będzie moją ta...
— Trzeba będzie jednak zgodzić się na to — odparła z roztargnieniem, odpowiadając więcej własnym myślom, niż temu, kto do niej mówił.
Ale Leon zwrócił uwagę tylko na jej wyrazy, które go upoiły do reszty.
— Ach! to już zbytek szczęścia, czarująca masko! Dopełnij miary twej łaski, i wyjdźmy z natrętnego tłumu; pozwól mi zdjąć tę ohydną maskę, usłyszeć słowo rozkazu i powtórzyć ci swobodniej moje przysięgi i życzenia...
Mówiąc to, prowadził ją zlekka ku wyjściu; lecz ona zatrzymała się nagle, wysunęła rękę z pod jego ramienia i odzyskując wyniosłość, która widocznie stanowiła jej wrodzoną cechę, powiedziała spokojnie i zimno:
— Jesteś pan w błędzie, panie de Tréval; pańskie niedyskretne uniesienia i próżne zapewnienia, obrażają mnie i rażą. Nie jestem — chciej mi wierzyć — tem, za co ośmielasz się mnie uważać, i mam prawo wymagać od ciebie więcej względów, ostrożności i delikatności. Ale przebaczam ci tę pomyłkę, do której mogło cię upoważnić — przyznaję — dziwaczne moje postępowanie; lecz musisz poddać się wszystkim moim wymaganiom; jutro otrzymasz odemnie wiadomość i dowiesz się o moich warunkach, a do tej chwili, uzbrój się w cierpliwość i rezygnacyę.
Wyrzekłszy to, rzuciła się w tłum, chcąc mu się wymknąć, ale on pogonił za nią spiesznie.
— Nie! Nie puszczę cię! — zawołał. Nie odejdziesz tak odemnie, okrutna! Rozpalasz moje serce, rozbudzasz wyobraźnię, poto tylko, ażeby mnie opuścić...
— Odprowadź mnie więc do karety — powiedziała rozkazująco.
Pochwycił jej rękę i rozpoczął na nowo błagania i żale, nie otrzymując wcale odpowiedzi.
Wierny murzyn stał przy drzwiach; nieznajoma wskoczyła do powozu, mówiąc do Leona:
— Do jutra! Licz na moją obietnicę.
— Pozwól mi przynajmniej odwieźć się teraz! — zawołał, gotów wskoczyć na stopień karety...
— Zamknij drzwiczki i jedźmy! — wyrzekła stanowczo.
Murzyn spełnił rozkaz; z przed oczu Leona znikła kareta i ta, która była celem jego marzeń.


III.

Łatwo się domyślić, z jaką niecierpliwością Leon oczekiwał jutra. Ileż razy wracał do domu, spodziewając się zastać list przyrzeczony? Jakże się ucieszył, gdy go otrzymał! Ale z jakiem zdziwieniem przeczytał treść listu?
„Pan de Tréval, wczoraj wieczorem wyrażał gorące pragnienie zobaczenia osoby ubranej w białe domino, z którą rozmawiał na balu Opery; przyrzekał poddać się wszystkiemu, czego ona będzie żądała w zamian.
„Oto warunki, pod jakiemi pan de Tréval może mieć nadzieję osiągnięcia tego, o co prosił z takiem naleganiem:
„1-o. Pan de Tréval będzie jutro, o północy, u siebie w domu; zaufany człowiek, którego już widział, przyjdzie po niego, zabierze go do powozu, i zawiezie do miejsca przeznaczenia; ale pan de Tréval musi zgodzić się na to, że mu zawiążą oczy.
„2-o. Nie będzie o nic pytał swego przewodnika, nie będzie próbował go przekupić (co zresztą byłoby bezskuteczne), lecz pójdzie za nim z zupełną uległością.
„3-o. Musi przyrzec, że będzie zachowywał się cicho, że nie dopuści się żadnego wybuchu, że nie będzie się uskarżał na ciemności, że nie będzie żądał od osoby, którą tam zastanie, ażeby przerwała milczenie, które postanowiła zachować.
„4-o. I, że wreszcie, kiedy przewodnik przyjdzie po niego, pozwoli się odprowadzić do powozu i odwieźć do domu, z zachowaniem tych samych ostrożności, nie czyniąc daremnych poszukiwań; że będzie czekał cierpliwie na wyjaśnienia, które interesowana osoba nadeśle mu, do czego zobowiązuje się uroczystą przysięgą.
„5-o. Jeżeli pan de Tréval, zgadza się na te warunki, niech napisze u dołu tego papieru, że je przyjmuje, niech położy pod tem swój podpis i odda list w kopercie do swego odźwiernego, gdzie po niego zgłosi się posłaniec.”
Przeczytawszy to osobliwe zawiadomienie, zdziwiony Leon, siedział długo jak skamieniały, wydany na łup sprzecznych myśli, miotany różnorodnemi uczuciami.
Jak tu pogodzić uroczyste środki ostrożności, tego dziwacznego układu, z wyjaśnieniami, jakie mu przyrzekano? Jak pogodzić te propozycje, ze szlachetnem obejściem, z tonem zimnym i przyzwoitym nieznajomej maski?
Powtarzał sobie, że byłoby szaleństwem i nieostrożnością podpisać podobny układ, wikłać się w tak nieprawdopodobną awanturę... a jednak, wdzięczna postać pięknej maski stała mu ciągle w oczach, brzmiały w pamięci echa ożywionej rozmowy na balu, i sam kontrast tej jej dumy i słabości, podniecająca niezwyczajność położenia, podrażniona ciekawość, miłość własna wchodząca w grę, wszystko to razem składało się na nieprzezwyciężoną pokusę. Pomyślał przez chwilę, że nawet niebezpieczeństwo może grozić w tej wyprawie z nieznajomym przewodnikiem do nieznanego miejsca, jeżeli zwiąże się słowem honoru, i wystawi na wszystkie możliwe przygody... Ale to niebezpieczeństwo, stanowiło jeden urok więcej.
— Nie! — zawołał w końcu — nie cofnę się! Można zdobyć się na krok szalony, za tak czarującą nagrodę, jaką mi obiecują.
Pochwycił pióro mądry Kato i jak szaleniec podpisał:
Przyjmuję wszystkie warunki, które mi postawiono i zobowiązuję się słowem honoru wypełnić je sumiennie. Proszę tylko o pozwolenie zabrania ze sobą mojej szpady.“

Leon de Tréval.

List zabrano tego samego wieczora, a nazajutrz rano, Leon otrzymał krótki bilecik, zawierający tylko te słowa:
Wolno zabrać szpadę; ale honorowi i bezpieczeństwu pana de Tréval nic nie zagraża.“
Nigdy jeszcze dzień nie trwał tak długo.
Od dwóch już godzin Leon ubrany, przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju, kiedy usłyszał ze wzruszeniem turkot powozu, zatrzymującego się przed domem. Pochwycił szpadę, zbiegł po schodach i zastał na dole murzyna, który wsadził go do karety i z uszanowaniem, poprosił łamanym językiem, o pozwolenie zawiązania oczu.
Leon nie opierał się.
Powóz, po długiej jeździe, zatrzymał się na rozkaz murzyna, który pomógł Leonowi wysiąść i poprowadził go pieszo z jakie sto kroków. Weszli potem do domu po kilku schodach, Leon minął kilka obszernych pokojów i wszedł do pokoju przepełnionego miłym zapachem; wtedy zdjęto mu z oczu przepaskę, a rozejrzawszy się w około zobaczył, że jest w ciemnym pokoju, z którego drzwi prowadziły do wykwintnego buduaru, oświetlonego alabastrową lampą.
Murzyn, stojący obok niego, ze ślepą latarką w ręku, wskazał mu drzwi do buduaru i wyrzekł cicho:
— Honor i milczenie.
I znikł natychmiast.
Leon odpina szpadę i idzie z pośpiechem... Kobieta... Jego nieznajoma! w skromnym negliżu, z twarzą zakrytą gęstą zasłoną w postawie napół leżącej na sofie...
Leon rzuca się de jej stóp.
— Jakże jestem szczęśliwy! — woła. Ale co widzę? Czy zawsze chcesz przedemną ukrywać swe oblicze? Przez litość! Dość już tajemnic! Dość zasłon!
Wyciąga rękę, by odchylić zasłonę, a nieznajoma nie powstrzymuje jego ręki... Lecz w tej chwili gaśnie lampa...
Leon uszanował tajemnicę... Nie przerwał nakazanego milczenia. Szczęście jego przeszło wszelkie oczekiwania, i nawet nie pomyślał o złamaniu danych zobowiązań.
Czas płynął szybko i noc już była późna, gdy w pokoju rozległ się szmer jakiś. Otworzyły się ukryte w ścianie drzwiczki i Leon został sam... Wnet ukazał się murzyn i z wielkiem uszanowaniem poprosił, by Leon pozwolił zawiązać sobie oczy i raczył pójść za nim.
— Nie! — odpowiedział Leon z uniesieniem. Nie wyjdę ztąd, dopóki nie zobaczę tej istoty czarującej... dopóki nie otrzymam...
Ale przerwał mu głos kobiecy, wymawiający w pobliżu dwa tylko wyrazy:
Honor i milczenie!
Leon zwrócił się w tę stronę zkąd głos dochodził, ale dotknął tylko ściany, a w niej namacał drzwi zamknięte. Przez szparę drzwi ujrzał oddalające się światło, które wnet znikło.
— Okrutna! — wyrzekł z cicha. Zatrzymaj się na chwilę... Jedno słowo tylko!...
Honor i milczenie! — powtórzył murzyn stanowczo.
— Tak! — wyrzekł Leon ze smutkiem, honor nakłada na mnie więzy... przyrzekłem... Poddaję się... Mam nadzieję, że idąc za moim przykładem, z równą uczciwością i druga strona dotrzyma danej obietnicy...
Zawiązano mu oczy. Leon prowadzony przez murzyna wyszedł i wsiadł do powozu. Wkrótce był już w domu, gdzie miotany naprzemian wzruszeniem, rozkosznemi wspomnieniami i gwałtownym żalem, uszczęśliwiony, niespokojny, szalenie rozkochany — zadawał sobie pytanie, czy to wszystko nie było snem tylko i — zasnął — by ten sen snuć dalej w sennem marzeniu.


IV.

Ale któżby zdołał odmalować jego niepokoje, jego udręczenia, kiedy upłynęło kilka dni, potem tydzień, dwa — trzy, a on nie otrzymał żadnej wieści od swej nieznajomej, która nie raczyła się nawet postarać o uspokojenie jego niecierpliwości.
Myśli miał dręczące.
— Co znowu! — mówił sobie. Więc odwołano się do mego honoru, do mojej prawości, jedynie dla zadowolenia przelotnego kaprysu kobiety bez zasad, kobiety złych obyczajów? Ale nie. Jestem niesprawiedliwy, niewdzięczny... Czułem przecież bicie jej strwożonego serca... O! moja cudna kochanko! czemu się chronisz przed moją miłością? Czemu wyniosłaś mnie na szczyt szczęścia, poto by zepchnąć w przepaść? Czy wspomnienie tych chwil, które przepełnia moją duszę i burzy spokój, nie ma żadnej władzy nad tobą?
Leon, przemawiając tak często do nieobecnej, a tajemniczej kochanki, otrzymał wreszcie list, jakby w odpowiedzi na wezwanie. Poznał to samo pismo, które skreśliło poprzednio warunki spotkania, i otworzył list drżąc cały. Treść była taka:
„Ileż twoich złudzeń muszę dziś rozproszyć! I zgasić nadzieję szczęścia! I rozwiać tyle uroków! Sądzisz, że jesteś zwycięzcą, a dowiesz się, że uległeś tylko cudzej woli, że twoja miłość własna chełpiła się swą niezwalczoną przewagą nad słabą kobietą — a w rzeczywistości, ty byłeś tylko posłuszny jej rozkazom. Oczekujesz niecierpliwie chwili, kiedy ją znowu zobaczysz, kiedy ją poznasz, kiedy umocnisz jeszcze swoją władzę nad nią, wśród nowych miłosnych uniesień z twojej, a nowej słabości z jej strony... lecz ta chwila nie nadejdzie nigdy; pomiędzy tą kobietą a tobą — wszystko skończone.
„Ale twoja prawość — delikatność twego postępowania — zasługują na pewną wdzięczność z mojej strony; i okażę ci ją najlepiej, wtajemniczając cię w moje zamiary, które tak bardzo cię zaciekawiły, i wyjaśniając ci powody mego postępowania, które może ci się wydawać dziwacznem, nieostrożnem nawet, ale którego — dzięki tobie — nie będę miała powodu żałować.”
„Źle dobrany związek małżeński w którym zaznałam tylko nieszczęścia, upokorzenia, niesprawiedliwości i tyranii, natchnął mnie nieprzezwyciężonym wstrętem do złowrogich więzów, które krępując słabszą stronę, wzmacniają silniejszego i uprawniają jego niesprawiedliwość. Odzyskawszy wolność w dwudziestym piątym roku życia, bogata, niezależna, poprzysięgłam sobie, że pozostanę wolną, ale wkrótce zrozumiałam, że tę wolność trzeba okupić ofiarą najsłodszych uczuć; rozglądając się wokoło, nie widziałam nikogo, ktoby potrzebował mojej miłości, moich starań, ktoby mnie kochał i mówił mi o swem przywiązaniu... Ogarniał mnie coraz większy żal, że nie jestem matką i w końcu, ten brak stał się dla mnie prawdziwą zgryzotą... Zrodzona pod gorącem niebem, wszystko odczuwam żywo, duszę mam płomienną... Cóż ci więcej powiedzieć?.. Oto powzięłam dziwny zamiar; cieszyć się rozkoszą macierzyństwa, nie nakładając na siebie więzów, których nienawidzę... Nie sądź jednak, że jestem pozbawiona moralnych zasad, że konieczne prawa społeczne uważam za przesądy; nie! szanuję je — a jeżeli uchyliłam się od nich ten jeden raz — jedyny — to dlatego, że wyjątkowe okoliczności, dają mi możność ocalenia pozorów i mojej dobrej sławy.
Projekt ten, zrazu niewyraźny, zajmował mnie coraz silniej, rozmyślałam nad nim ciągle; wyznaję nawet, że romantyczna jego strona, dodawała mu jeszcze uroku w moich oczach... Myśl ta opanowała mnie zupełnie. Wiesz teraz, w jaki sposób udało mi się wykonać ten plan, i że tobie zawdzięczać będę jedyne szczęście, którego mi brakowało. Miałam z początku zamiar pozostawić cię w nieświadomości, ażebyś łatwiej mógł zapomnieć; ale zmieniłam postanowienie, zrozumiawszy po namyśle, że winna ci jestem wyjaśnienie. Zresztą, jeżeli spełnią się moje życzenia, jeżeli umrę, zanim istota, będąca przedmiotem moich starań, zdoła się obejść bez opieki... Pozostawię jej cały majątek, ale sądzę, że nie mam prawa pozbawiać jej naturalnego opiekuna.
Bądź więc pewny, że gdziekolwiek powoła cię obowiązek, otrzymasz — gdy nadejdzie czas — pierścionek napół przepiłowany, z wyrytą datą urodzin dziecka — jeżeli w oczku pierścionka znajdziesz brylant, będzie to znakiem, że urodził się syn, jeżeli szmaragd — to dziewczynka. Druga połowa pierścionka dostanie się dziecku, w razie mojej śmierci, ze wskazówkami gdzie ma ciebie szukać; gdy ci odda ten pierścionek, przystający do twojej połowy, nabędzie tem prawo do twojej opieki, a szacunek jaki dla ciebie powzięłam, daje mi pewność, że nie odwoła się do niej napróżno.
Żegnam cię, Leonie! Żegnam na zawsze! Nie czyń nic, ażeby mnie odszukać; byłoby to napróżno, bo wyjeżdżam wkrótce. Zapomnij o dziwacznej istocie, której nie znasz, której nie poznasz nigdy; zapomnij o śnie tej jedynej nocy, która nie powtórzy się już nigdy... Bądź szczęśliwy, jak tego pragnę, a serce moje radować się będzie twem szczęściem...”
Bądź szczęśliwy!” — wykrzyknął z gniewem Leon rzucając list. Szczęśliwy! — kiedy mi oznajmia na zimno, że jej nigdy nie zobaczę, kiedy mi daje poznać całą wartość tego, co postradałem na zawsze! Ale niech się nie łudzi, że zdoła mi się wymknąć! Należy już do mnie i sama zadzierzgnęła węzeł, który nas łączy... Czy poto tylko, ażeby go rozerwać? Tak! Będę jej szukał — będę ją ścigał wszędzie! Dopomnę się o moje prawa... Nie zdoła się od nich uchylić...
Lecz po chwili namysłu westchnął:
— Niestety! Zapominam, że ona wyjeżdża... Może powraca do swej ojczyzny i niezmierzony ocean nas rozdzieli... Ach! Jakże jestem nieszczęśliwy! Czemuż poszedłem na ten bal? Czemuż byłem tak szalony, że przyjąłem jej zdradzieckie warunki?
Nagła strata nadziei, tak głęboko dotknęła Leona, że chorował przez dni kilka. Gdy już mógł wychodzić, zaczął gorliwie prowadzić poszukiwania, ale sam obcy w Paryżu, nie miał sposobów dopięcia celu i wkrótce musiał powrócić do bezczynności, trawiony żalem i tęsknotą najgorszą ze wszystkich cierpień; nadała ona nawet jego charakterowi odcień melancholii, który mu już pozostał na zawsze.
Wychowany w uczciwych zasadach, wśród uczciwej rodziny, Leon nie wiódł nigdy rozpustnego życia obozowego; nauka i obowiązkowe zajęcia wojskowe, męczące i zaszczytne kampanie w jakich brał udział, nie zostawiały mu czasu na trwałe stosunki miłosne; zdolny do głębokiego przywiązania, nie kochał nigdy, więc to pierwsze wrażenie tem głębsze pozostawiło ślady. I kiedy traf szczęśliwy dał mu spotkać kobietę, której dodawała jeszcze uroku tajemnica, jaką się osłaniała — ta kobieta zniknęła jak cień. Leon zostanie może ojcem, a nie będzie mógł nigdy uścisnąć tego dziecięcia, z którem łączył się obraz tak mu drogi, obraz, którego nigdy już nie ujrzy!
Myśli te dręczyły go bezustannie; ale odczytując ciągle list, odnalazł w nim ostatecznie jakiś błysk nadziei.
Nie przepadła jeszcze całkowicie nadzieja ujrzenia nieznajomej; tajemniczy pierścionek, o którym ona wspominała, ten znak gorąco pożądanego zdarzenia — ten pierścionek, nie byłże węzłem pomiędzy nimi? Jeżeli tak się wszystko układa, ażeby dziecko mogło odnaleźć kiedyś ojca, los i życie tego ojca, nie są też zupełnie obojętne, a myśl, że ta niewidzialna, a uwielbiana, zajmuje się jego losem, przyniosła już pewną pociechę zrozpaczonemu.
Ale spotkało go nowe zmartwienie; pułk jego otrzymał rozkaz wymarszu do małego miasteczka w północnej Francyi, a Leon, wychodząc z pułkiem, wpadł znowu w rozpacz. Opuszczając Paryż, tracił ostatnią nadzieję odkrycia śladów tej, której szukał, i sam mógł łatwiej zostać zapomniany, gdy zapadnie w głęboką prowincyę; poselstwo oczekiwane z taką niecierpliwością, mogło go tam nie dojść. Musiał jednak wyjechać — a pobyt w małem miasteczku, bez żadnego towarzystwa, bez żadnej rozrywki, oprócz samotnych przechadzek, nie pomagał do rozproszenia smutnych myśli Leona.


V.

Kiedy Leon, rozpamiętywał swe troski na smutnem wygnaniu, i liczył niecierpliwie miesiące, które miały upłynąć do chwili nadejścia zapowiedzianego poselstwa, jego nieznajoma spędzała także czas na ustroniu, lecz w ślicznej miejscowości, położonej na drodze z Tours do Bordeaux, oddając się z całym zapałem płomiennej wyobraźni, rozmyślaniom nad słodkiem szczęściem, jakie zdobyła. Wszystko było dla niej nowością, wszystko ją cieszyło w niezależnem życiu, jakie wiodła.
Urodzona na Martynice, wychowana na wsi między niewolnikami, młoda Elinor, w szesnastym roku życia, nie znała żadnego skrępowania, oprócz woli pobłażliwych rodziców surowego prawa towarzyskiego, zbawiennego przymusu, nigdy jej nie hamowały.
Ale jej piękność, zaczynała być głośną i wzbudziła zachwyt w panu de Roselis, najbogatszym plantatorze na Martynice. Oświadczył się o rękę młodziutkiej Elinor, a jego bogactwo tak olśniło ambitnych rodziców, że oddali mu córkę bez wahania.
Pan de Roselis, człowiek czterdziestoletni, był piękny, lecz charakter miał niegodziwy i nikczemny. Dawniej zarządzał plantacyą, która z czasem stała się jego własnością; nigdy z niej nie wyjeżdżał, a nawyknienie do despotycznych rządów, rozwinęło w nim rozmaite wady, towarzyszące zawsze nieograniczonej niczem władzy i życiu pędzonemu w odosobnieniu od ludzi.
Podejrzliwy, gwałtowny, bez żadnych zasad, zepsuty, cieszył się zrazu, że jego żoną została najpiękniejsza w kraju panna, lecz wkrótce, zachował dla niej jedynie uczucie niskiej zazdrości, dręczył ją z całą srogością despotycznego charakteru.
Elinor otoczona niewolnicami, wśród których było dużo ulubienic jej męża, musiała znosić od nich różne ubliżenia; jej dusza wrażliwa i dumna przepoiła się głęboką urazą i powzięła dla wszystkich mężczyzn nienawiść i wzgardę, na którą zasługiwał ten jeden, dobrze jej znany.
Rodzice jej pomarli ze zmartwienia, widząc, że skazali na taką niedolę jedyną córkę, a mąż, przesycony życiem, którego wszystkie rozkosze wyczerpał, wybierał się właśnie do Francji, gdzie już złożył kapitały na nabycie ziemskiej posiadłości, kiedy zaskoczyła go śmierć podczas rozpustnej orgii.
Piękna Elinor de Roselis została w dwudziestym piątym roku wdową, najbogatszą w całej kolonii, lecz obrzydł jej kraj, w którym doznała tylu nieszczęść, i dlatego postanowiła spełnić zamiar męża i osiedlić się we Francji. Przyjaciółka jej z lat dziecinnych, pani de Gernancé, szczęśliwsza w swym związku małżeńskim od Elinory, postanowiła również przenieść się do Francji; wynajęły więc wspólnie statek i pani de Roselis, powtórzywszy na grobie rodziców przysięgę, że żadnemu mężczyźnie nie da nigdy prawa do rozrządzania swoim losem, wsiadła na statek, tworząc tysiące projektów, ciesząc się różowemi nadziejami.
W pierwszych latach swego nieszczęsnego, małżeńskiego pożycia, pani de Roselis martwiła się bardzo brakiem dzieci i dopiero z czasem pogodziła się z tem, skutkiem obawy, jaka się w niej zrodziła, żeby jej dzieci nie odziedziczyły wad męża, które sprawiały jej tyle cierpień.
Ale żal ocknął się z nową siłą, wśród uciech odzyskanej wolności; samotna bez rodziców i rodziny, bez żadnego uczucia w sercu, w chwili wyjazdu do obcego kraju, gdzie nie znała nikogo, zrozumiała, że niezależność nie jest jeszcze pełną szczęścia, i że każdy potrzebuje mieć jakiś cel, wiążący go do życia. Widok dzieci przyjaciółki, otaczających ją podczas podróży, zwrócił jej myśli w danym kierunku, a biorąc udział w ich zabawach, pieszcząc je, pieszczona wzajem przez nie, powzięła poraz pierwszy dziwaczną myśl, którą wprowadziła potem w wykonanie. Długa podróż, dała jej sposobność do obmyślenia całego planu w taki sposób, żeby uniknąć poważnych niebezpieczeństw, jakiemi zagrażał; coraz więcej zachwycona swym projektem, w miarę jak się rozwijał w jej myślach, rozmyślała wyłącznie o nim, wylądowując na ziemię francuską, w Bordeaux.
Po krótkim tam pobycie, pojechała z państwem de Gernancé do Paryża, gdzie mieli spędzić zimę. Wiemy już z jaką nieostrożnością, i z jakiem powodzeniem wykonała szalony zamiar, i jak szczęśliwie los jej posłużył, stawiając na jej drodze Leona de Tréval, którego uczciwość i honor, ocaliły ją od niebezpieczeństwa na jakie się wystawiła.
Nie chcąc przypuścić do tajemnicy nikogo, oprócz wiernego murzyna, poleciła mu w przerwie między jednym balem a drugim wynająć na odległem przedmieściu domek, który urządziła odpowiednio. Ukryta sprężyna do zgaszenia lampy — drzwiczki ułatwiające ucieczkę — wszystko było obmyślone przezornie w tym planie, bynajmniej nie przezornym.
Ponieważ mieszkała w jednym hotelu ze swymi towarzyszami podróży, umiała ich wprowadzić w błąd, zapowiadając, że wyjedzie na wieś nazajutrz po balu. I w oznaczonym dniu, wbrew namowom przyjaciół, pożegnała ich i wyjechała z murzynem, ale tylko do najętego domku na przedmieściu. Całą służbę wysłała na wieś, o kilka godzin wcześniej, i dzięki temu wszystko poszło według jej życzenia.
Po tej schadzce przygotowanej tak starannie, pozostała jeszcze pewien czas w ukryciu, w tym samym domku; ztamtąd napisała ten list, który tak zmartwił Leona i w kilka dni później wyjechała na wieś.
Przybywszy tam, postarała się rozpuścić w okolicy wiadomość, że mąż jej, chory w chwili odjazdu, umarł na statku w czasie przeprawy; żałobne ubranie potwierdzało jej słowa. Dawała też do zrozumienia, że pozostała jej nadzieja posiadania dziecięcia z tego związku; po upływie kilku miesięcy, nadzieja ta zamieniła się w pewność, widoczną dla wszystkich, i pod koniec jesieni, pani de Roselis, ku wielkiemu swemu uszczęśliwieniu, wydała na świat córkę, którą wychowywała w zamku.
Z jakiem uniesieniem radości, przytulała do serca to dziecię, całe swe szczęście, cel wszystkich uczuć!
— Będziesz mnie kochała — mówiła do niego. Tak, będziesz mi wdzięczną za moje starania, za miłość, którą cię otoczę; będę żyła dla ciebie tylko, nie obawiając się opuszczenia i niewdzięczności, za moje poświęcenie... Mam wreszcie na świecie kogoś, z kim mnie łączą najsłodsze, najsilniejsze węzły, mam nadzieję, że twoje niewinne pieszczoty, twoja dziecięca wesołość, wystarczą do mojego szczęścia...
Było też zupełnie naturalnem, że wśród uniesień tej niezaznanej dotąd radości, ożyło wspomnienie tego, któremu ją zawdzięczała: Pani de Roselis myślała jak szczęśliwym czułby się Leon, gdyby mógł ujrzeć to dziecię i przypomniała sobie daną mu obietnicę, zawiadomienia go o przyjściu na świat dziecka.
Wysłała więc murzyna do Paryża, żeby tam kazał zrobić pierścionek według ułożonego planu. Dała mu nakaz wywiedzenia się w ministerjum wojny, gdzie przebywa pułk Leona i pojechania natychmiast do niego z wiadomością. Murzyn miał oddać pierścionek osobiście i odjechać zaraz, nie dając panu de Tréval czasu na pytania. Poseł spełnił dane polecenia roztropnie i dokładnie.


VI.

Leon, niespokojny odkąd zaczął się listopad, powracał pewnego rana z ćwiczeń, smutny i zamyślony. Miał już wejść do domu, gdy usłyszawszy tentent konia, odwraca głowę — poznaje murzyna — i wydaje okrzyk zdumienia i radości. Murzyn dojeżdża do niego i nie zsiadając z konia, woła:
— Mam rozkaz oddać to panu...
Podaje mu opieczętowane pudełeczko, daje ostrogę koniowi i odjeżdża galopem. Leon zaskoczony znienacka, patrzył za nim i dopiero spojrzawszy na pudełeczko, upewnił się, że to zjawisko nie było złudzeniem lecz rzeczywistością.
Otwiera z pośpiechem pudełeczko; znajduje w niem połowę pierścionka, kształtu ślubnej obrączki, z wyrytym napisem „22 listopada 18...“ W pierścionku widzi wprawiony bardzo piękny szmaragd...
— Dziewczynka! — zawołał Leon... Moje dziecko. I ani listu — ani jednego słowa! Ona wciąż naigrawa się ze mnie... Wszystko skończone! Może już nigdy nie dowiem się nic o niej... Ale kto ona jest — ta niepojęta istota, która rozporządza tak moim losem, krępuje całą moją przyszłość? Ona — ciągle niewidzialna — śledzi mnie wszędzie, znajduje w głębokiej prowincji i według kaprysu, odszukuje mnie i porzuca! Nieszczęsny ten bal! Złowrogie spotkanie!
Wzburzony jego umysł roztrząsał na wszelkie sposoby tę zagadkę lecz nie mógł znaleźć uspakajającego wyjaśnienia...
Cały długi rok upłynął Leonowi w ten sposób. Z nadchodzącą wiosną, zaczęły się rozchodzić pogłoski o wojnie; mówiono o wyprawie do Hiszpanii, a wojsko marząc o sławie i awansach, radowało się, że nadszedł koniec spokojnego życia w prowincjonalnym garnizonie.
Leon szczególnie, dręczony wspomnieniami i przymusową bezczynnością, które je podsycała, oczekiwał niecierpliwie hasła wymarszu. Ale jakże się zadziwił, otrzymawszy depeszę z ministerjum wojny mianującą go adjutantem jenerała X... i rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Paryża, do tegoż jenerała.
Leon, który go nie znał i nie miał żadnej protekcji, nie mógł pojąć czemu zawdzięcza tę nominację; ale przecież od niejakiego czasu spotykały go ciągle nadzwyczajne zdarzenia. To ostatnie, przejęło go radością, natchnęło nadzieją. Może być, że jego nieznajoma miała w tem jaki udział? W takim razie byłaby to droga do odkrycia jej nazwiska, i miejsca jej pobytu. Wreszcie — powracał do Paryża, a choć miał tam bawić krótko, może jaki szczęśliwy traf, dopomoże mu w jego poszukiwaniach?
I tak przybył Leon do stolicy, przyjęty uprzejmie przez jenerała, który umieścił go w swoim pałacu i zaprosił do stołu.
Skutkiem różnorodnych zajęć nie mógł zaraz po przyjeździe zająć się poszukiwaniami, o których bezskuteczności przekonał się już dawniej, lecz później, traktowany przyjaźnie przez swego dowódcę, którego stał się ulubieńcem, ośmielił się zapytać, komu zawdzięcza swoje zaszczytne stanowisko? Jenerał odpowiedział, że do mianowania Leona adjutantem skłoniło go polecenie pana de B... z ministerjum wojny i zasługi Leona, położone w czasie poprzednich wojen.
— Myślę — dodał jenerał — że wypadałoby ci wybrać się do pana de B... z podziękowaniem. Mam zamiar być u niego w tych dniach, wieczorem, więc, jeżeli sobie życzysz, mogę cię tam wprowadzić...
Leon, lubo zawiedziony w nadziejach, przyjął z wdzięcznością propozycję i w kilka dni potem, jenerał zawiózł go do pana de B.
W salonie zebrało się sporo gości, a pani de B... zebrawszy kilka partji do karcianych stolików, powróciła na swoje miejsce przy kominku, do kółka kilku pań i panów rozmawiających wesoło, kiedy jej przedstawiono Leona. Ale napróżno próbował on otrzymać objaśnienia, których tak pragnął; po kilku uprzejmych słowach, pani de B... wmieszała się do ogólnej rozmowy, zwracając się do jednego z panów z prośbą, by dokończył opowiadania, które był przerwał, a Leon, zawiedziony w oczekiwaniu, zaczął wraz z resztą towarzystwa, słuchać opowiadania.
Opowiadano sobie różne zdarzenia ucieszne lub osobliwe, kiedy pani de B... która chciała dać każdemu z gości sposobność do błyśnięcia kolejno dowcipem i wymową, zwróciła się do Leona i zapytała z uśmiechem, czy podczas odbytych kampanii i wśród zdrożności wojskowego życia, nie miał jakich przygód godnych opowiedzenia? Leon, mając ciągle w pamięci smutną swoją przygodę, opowiedział ją, składając na karb jednego z kolegów w pułku, a opowiedział zajmująco, gdyż był mocno przejęty treścią.
Gdy skończył, zaczęły się żywe rozprawy, nad tą dziwaczną zachcianką niezależności... Panie sądziły surowo nieusprawiedliwioną lekkomyślność, która popchnęła kobietę, do tak niebacznego narażenia swojej sławy i potępiały ją za to, że poświęciła obowiązek dla niewłaściwego umiłowania wolności. Panowie zaś utrzymywali, że jej postępek jest dowodem charakteru i bujnej wyobraźni; że wykonała swój plan równie zręcznie jak odważnie, i że musi to być kobieta czarująca. Wszyscy przyznawali, że chcieliby być na miejscu tego oficera, ale wszyscy zapewniali, że nie daliby się tak wyprowadzić w pole — że żadne przysięgi nie powstrzymałyby ich od wyszukania i ujęcia pięknego zbiega.
— Coprawda — wyrzekła oschle niemłoda jakaś pani — niepotrzebne były te ceremonje z osobą, która sama tak mało się szanuje...
— Przyznaję, że trudno ją usprawiedliwić — odezwała się młoda i bardzo ładna osoba, siedząca w rogu kominka. Ale można to jedno przypuszczać, że potężne a tajemne powody, musiały w niej zrodzić tak głęboki wstręt do powtórnego związku; pragnienie macierzyństwa dokonało reszty, a któraż z nas, pieszcząc swe dziecię, uśmiechające się do matki, nie znalazłaby dla błędu tej kobiety, jakiegoś usprawiedliwienia?
— Ale to przynajmniej przyzna pani, że dopuściła się ona okrutnego żartu, względem tego biednego oficera?
— A cóż tak złego mu uczyniła? — spytała lekceważąco zagadnięta.
— Co złego? — wybuchnął Leon. Więc to nic nie znaczy, że tego człowieka ściga bez przerwy wspomnienie czarującej kobiety, której wdzięk i rozum wznieciły w jego sercu gorącą miłość — której posiadanie stało się dlań rozkoszą, gdy ona tymczasem unika jego widoku, ucieka przed jego uczuciem? Że rozpaliła jego uczucia poto jedynie, by go rzucić na pastwę żalu, a utrzymuje z nim stosunki tylko dla rozżarzenia jego miłości, którą lekceważy? On uważa się za jej małżonka — jest ojcem jej dziecka, a nigdy może nie ujrzy tych istot, będących przedmiotem tak naturalnego uczucia. Nie wie gdzie one są, a sam jest pod niewidzialnym nadzorem; śledzą go, znajdują, rozporządzają się jego osobą; narzucają mu obowiązki, temu najnieszczęśliwszemu z nieszczęśliwych, który wie, że nie otrzyma w nagrodę szczęścia rodzinnego, jakie dla wszystkich jest dostępne — dla wszystkich, z wyjątkiem jego jednego tylko...
— Przyznaj pan jednak, że jest w tem trochę przesady; bo i dlaczego nie miałby się ożenić?
— Ach! czyż to możliwe dla niego, pani? Przypuściwszy nawet, że czas zatrze w jego pamięci wspomnienie tego szczęścia, jestże on wolny? Dopóki ta, którą kocha, pozostanie wolną, czy może on sam pozbawić się swobody? A gdyby znikła jej dziwaczna odraza do naturalnych związków, gdyby mógł kiedyś otrzymać rękę tej, której tak gorąco pragnie, czy mógłby się pocieszyć potem, że sam swoją wolność skrępował?
— W uczuciach, jakie mu pan przypisuje, jest dużo delikatności — odrzekła ta sama osoba, która poprzednio mówiła, zwracając na Leona spojrzenie pełne słodyczy i zajęcia.
Leon wzruszony jej słowy, mówił z jeszcze większym zapałem:
— A ten pierścionek podzielony między niego a dziecię, nie jestże węzłem, łączącym na zawsze ich oboje? Gdziekolwiek on będzie, może się zdarzyć, że dziecię odwoła się do jego uczuć, do jego opieki ojcowskiej... On jest w mocy dziecka, lecz tego dziecka nie posiada! A co najstraszniejsze w tem wyjątkowem położeniu, to, że poznać może swe dziecię tylko wtedy, jeżeli na zawsze postrada jego matkę. Pierwsze zjawienie się tej ukochanej istoty, będzie dla niego znakiem, że tamta druga, droższa mu jeszcze — nie żyje; i szczęście ojcostwa musi on okupić utratą tak gorąco kochanej kobiety!
Głos Leona zadrżał, gdy wymieniał ostatnie słowa, i łza zabłysła w jego oku.
— Na honor! Mój kochany Leonie — wyrzekł uśmiechając się jenerał — tak dramatycznie odmalowałeś położenie tego młodzieńca, że możnaby posądzać, iż brałeś wzór z natury...
Pani de B... widząc zakłopotanie i wzruszenie Leona, zmieniła przedmiot rozmowy. Leon stał ciągle na tem samem miejscu, obok pięknej pani, która przedtem zwracała się do niego.
Po chwili namysłu, wyrzekła ona z wielką słodyczą:
— Zająłeś nas pan bardzo losem swego przyjaciela. Trudno odmalować wymowniej jego uczucia...
— A ten opis jest zupełnie wierny, pani! Ale rozpoczynająca się wojna, przyniesie może ulgę w smutku tego nieszczęśliwego; da mu nadzieję chlubnego końca, gdy w życiu nie może już spodziewać się szczęścia...
— Co pan mówi?! — zawołała żywo piękna pani. Jeżeli pan ma jakikolwiek wpływ na niego, trzeba go odwieźć od tak okropnej myśli, trzeba mu przedstawić, że powinien żyć dla tego dziecka...
— A dlaczego miałby uznawać obowiązek, który nie daje mu żadnych praw? Jakie prawa mogą do jego życia rościć ci, którzy mu to życie zatruli? Ale kule — dodał, uśmiechając się smutno — kule umieją usuwać dużo trudności...
Jenerał wezwał go w tej chwili do siebie. Pożegnali się, obdarzeni życzeniami zwycięztwa, szczęśliwego powrotu...
— Ten młody oficer jest bardzo sympatyczny — odezwała się pani de B... po wyjściu jenerała i adjutanta. Ładna twarz i szlachetna dusza; szkoda byłaby wielka, gdyby poległ w Hiszpanii...


VII.

Od tego dnia, pani de Roselis (bo jak łatwo zgadnąć ona to była) nie mogła już odzyskać spokojnej tej beztroskliwości i dumnej obojętności, którą miała zachować na zawsze. Teraz dopiero zrozumiała całą doniosłość i niebezpieczeństwo popełnionego błędu. Kiedy usłyszała surowe sądy kobiet i lekceważące uwagi mężczyzn, które ją objaśniły, jak wiele ma do zawdzięczenia rzadkiej delikatności Leona.
Wzmogło to jej szacunek dla niego, a myśl o tem, że unieszczęśliwiła człowieka, który ją uwielbiał, który jej się podobał, wbrew jej woli — myśl o niebezpieczeństwie, jakie mu zagraża, niepokój o niego, podsycający miłość i wspomnienia — wszystko to złożyło się na obudzeniu w jej sercu uczuć, nieznanych jej dotąd.
Trawiona pragnieniem samotności i ujrzenia dziecka, postanowiła wyjechać.
Na pożegnalnej wizycie, którą złożyła pani de B... dowiedziała się, że jenerał X... i jego sympatyczny adjutant są już blisko hiszpańskiej granicy, gdzie rozpoczęły się kroki nieprzyjacielskie. Serce jej się ścisnęło; zabawiła krótko i gnana bolesnym niepokojem, wróciła do domu, przyspieszać przygotowania do wyjazdu.
Ale jakże innem było jej usposobienie obecne od tego, z jakiem przybyła do Paryża, skłoniona namowami pani de Gernancé, ażeby w nim spędzić zimę!
Przyjechała szczęśliwa, młoda, myśląc tylko o rozrywkach, a można sobie wystawić, jak przyjęto wdowę piękną i bogatą w świecie, w którym szczęście już stanowi zasługę.
Wprowadzono ją do domu pani de B... z której mężem łączyły pana de Gernancé ścisłe stosunki, a gdy zaczęły się rozchodzić pierwsze pogłoski o wojnie, Elinor postanowiła posłużyć się tą znajomością, ażeby uzyskać dla Leona stanowisko zaszczytniejsze i mniej wystawione na niebezpieczeństwo. Powiedziała panu de Gernancé, że rodzina tego oficera, prosiła ją o protekcyę, ale sama zastrzegła, ażeby jej nazwiska nie wymieniano.
Powodzenie uwieńczyło jej starania a przypadkowe spotkanie dokonało zupełnej przemiany jej duszy.
Jechała więc znowu pani de Roselis drogą do Tours, niespokojna, zadumana, wyrzucając sobie lekkomyślność, której następstw nie przewidywała przedtem. Żywa wyobraźnia przedstawiała jej jako pewność wszystko, co się mogło stać najokropniejszego, a serce jej roztkliwiało się nad złowróżbnemi obrazami, które wywoływała sama zawczasu. Murzyn, pozostawiony w Paryżu, miał jej przesyłać wszystkie wiadomości z Hiszpanii, którą zaczęła się żywo zajmować.
Ujrzawszy dziecko uczuła, że jest jej coraz droższe; uderzyło ją mocno podobieństwo, którego przedtem nie zauważyła, a po tem odkryciu, posypały się na jego twarzyczkę, nowe czulsze jeszcze pocałunki.
Pani de Roselis, w zupełnej samotności spędziła lato, śledząc z rozkoszą postępujący szybko rozwój ukochanego dziecka; każdy miesiąc dodawał nowych uroków, rozwijając jego umysł. Elinor zachwycała się dzieckiem, lecz często oglądała się za kimś, ktoby podzielał z nią macierzyńskie zachwyty.
— Smutno to jednak — myślała — nie mieć nikogo, z kim mogłabym pomówić o mojem szczęściu, ktoby je tak, jak ja, odczuwał... Ach! — westchnęła, tłumiąc westchnienie wysiłkiem dumy — tylko ojciec mógłby się tak, jak ja, radować temi dziecięcemi urokami... Ale kto wie, czy dumny tyran, nie krępowałby mnie później w sposobie wychowania dziecka, czy jego nieubłagana surowość... Nie! Leon nie byłby tyranem... Ma łagodne wejrzenie i uśmiech słodki... Byłby niezawodnie dobrym ojcem...
Rozmyślała nad tem, że Leon jest daleko, narażony na niebezpieczeństwo wojny, że może szuka śmierci — że może już nie żyje...
I pisała, prosząc o wiadomości z Hiszpanii, a dawny jej spokój, dawna wesołość, wracały chwilowo tylko, wtedy, gdy przychodziły wiadomości gdzie jest Leon, i że się ma dobrze...
Zima się zbliżała, a przyjaciele pani de Roselis, nie pojmując, co ją może zatrzymywać tak długo w samotności wiejskiej, pisali listy, naglące do powrotu. Pani de Roselis, nie mogąc się zdecydować na rozstanie z małą Leonią, którą coraz goręcej kochała, nie śmiąc wyznać jej istnienia przed panią de Gernancé, odkładała wyjazd, pod różnemi pozorami.
Dopiero w styczniu wróciła do Paryża. Ale świetne zabawy, wesołe towarzystwa, które ją tak cieszyły zeszłego roku, postradały teraz dla niej wszelki powab; wydawały się jej czcze i męczące; wracała do domu znużona, niezadowolona, czuła się osamotniona i zaczynała rozumieć, że tę niezależność, którą uważała za szczyt szczęścia, trzeba opłacać pustką serca i nieodłączną od niej nudą i tęsknotą.
Zmęczona natrętnemi hołdami tłumu lekkomyślnych wielbicieli, których nadzieje ośmielało jej położenie, myślała czasami, że może lepiej byłoby związać się z jednym, jedynym, by się wyzwolić od innych; czuła, że kobieta młoda i ładna, żyjąca w świecie, potrzebuje opiekuna, któryby dla niej nakazał szacunek, i wspomnienie Leona — choć nie zdawała sobie z tego jeszcze sprawy — powracało ciągle, lecz już nie tak, jak przedtem, obojętne...
Nagle rozeszła się wiadomość o krwawej bitwie w Hiszpanii...
Elinor, zaniepokojona i opanowana smutnemi przeczuciami, pobiegła zaraz do pani de B... Rozmowa toczyła się właśnie o sprawie, która ją żywo obchodziła; ale jakież ogarnęło ją wzruszenie, gdy pani de B... wymieniwszy cały szereg nazwisk oficerów, którzy polegli w tej bitwie, dodała na końcu:
— Czy pani przypomina sobie, ujmującego adjutanta jenerała X., który opowiadał nam takie niezwykłe zdarzenie? Otóż i on znikł od czasu bitwy; nie znaleziono go ani wśród poległych, ani wśród rannych...
Elinor odpowiedziała tylko okrzykiem zdumienia, a na szczęście dla niej, obecni, zaczęli z zajęciem roztrząsać zniknięcie adjutanta. Wysłuchawszy rozmaitych przypuszczeń — jednych gorszych od drugich — pani de Roselis opuściła towarzystwo, z niezbitem przeświadczeniem, że, pomimo wszelkich uprzedzeń, mężczyzna zdołał jednak zamącić jej szczęście i wywrzeć wpływ na całe życie...
Pozostała jeszcze cały miesiąc w Paryżu, spodziewając się ciągle jakiejś wyraźniejszej wiadomości, ale, że nic nie rozjaśniło mroku, osłaniającego losy Leona, postanowiła powrócić na wieś.
Napróżno pani de Gernancé, zdziwiona jej smutkiem, niespokojna o zdrowie, obawiając się złego wpływu samotności na jej usposobienie, opierała się temu wyjazdowi; pani de Roselis wyjechała, ale niepokój i zgryzota nie odstąpiły jej. Na widok dziecka, wzmogły się jeszcze.
— To dziecko nie ma już nikogo, prócz mnie! — myślała ciągle. Ten, kto mógłby mnie kiedyś zastąpić, może już nie żyje...
Oczekiwała z niepokojem przybycia poczty, ale przez całe dwa miesiące, nie otrzymała żadnej wieści o Leonie.


VIII.

Raz, nad samym wieczorem, pani de Roselis siedziała w parku, przyglądając się zabawom Leonii, i marząc o tym, którego przypominał jej widok dziecka, gdy usłyszała rozmowę zbliżających się służących, którzy szukali pani. Jeden z nich mówił:
— Pani musi być w parku, ze swą córeczką...
— Z córeczką!? — powtórzył ze zdumieniem, głos pani de Gernancé.
I jednocześnie ukazała się ona sama. Przyjaciółki padły sobie w objęcia.
— Moja droga Elinor! — przemówiła serdecznie pani de Gernancé. — Nie mogłam już dłużej znieść tego niepokoju; listy twoje były tak krótkie i rzadkie, odczuwałam w nich odcień takiego smutku, że chciałam osobiście przekonać się o twojem usposobieniu; przyjechałam na krótko, żeby podzielić z tobą samotność i rozweselić cię, jeśli zdołam...
Elinor dziękowała tkliwie za ten dowód przyjaźni, a pani de Gernancé z zadziwieniem i ciekawością, przyglądała się dziecku, które służący uważali za dziecko swej pani, i które ciągle szczebiocąc, wołało co chwila matki.
Kiedy powróciły do domu, pani de Roselis uśmiechając się, rzekła:
— Widzę twoje zdumienie i odgaduję ciekawość... Tak, moja droga, miałam tajemnicę, której nigdy nie byłabym śmiała wyznać przed tobą; ale jutro, dowiesz się o wszystkiem i poznasz powód mego smutku...
Pomimo znużenia podróżą, pani de Gernancé mało spała, bo ją dręczyła ciekawość poznania tajemnicy, której nie mogła odgadnąć.
Wstawszy nazajutrz bardzo wcześnie, poszła do pokoju Elinory, i razem wyszły do parku, żeby tam rozmówić się swobodnie. Pani de Roselis szła milcząca obok przyjaciółki, zakłopotana wyznaniem, jakie zamierzała jej uczynić.
Zaczęła wreszcie, wahając się trochę:
— Nie czas już ukrywać przed tobą tajemnicę, którą zawsze miałam zamiar ci odkryć, choć odkładałam wyznanie, pewną będąc, że nie pochwalisz mego postępowania... Ale wreszcie... trzeba ci powiedzieć... to dziecko, które cię tak zaciekawia... to moja córka... Chciałam być matką, a nie mogłam się zdecydować na powtórne jarzmo, którego ciężar tak strasznie dał mi się we znaki...
Pani de Gernancé nie mogła się powstrzymać od okrzyku zdumienia; Elinor, nie dając jej przyjść do słowa, opowiedziała o nieostrożnym planie, jaki powzięła w czasie morskiej podróży i w jaki sposób go wykonała.
Miała właśnie opowiedzieć o przyjściu na świat dziecka, kiedy pani de Gernancé przerwała jej, wołając żywo:
— Ileż starań, ile środków ostrożności, spotrzebowałaś do tego szalonego postępku! Jakże mogłaś tak się narażać! Narażać swoją dobrą sławę, swoje stanowisko w świecie! I w jakim celu tyle ofiar? Dla zdobycia połowicznego szczęścia, z którem trzeba się ukrywać, którego nie można ujawnić! Widzisz, do czego cię doprowadziły niedorzeczne uprzedzenia! Kierując się fantazją, upędzałaś się za złudzeniem, i zamiast prawdziwego szczęścia, zdobyłaś tylko zadowolenie przelotnego kaprysu! Ach! wierzaj mi i zbliż się jak najprędzej do tego, kto jest ojcem twego dziecka; nie pozbawiaj swej córeczki jej najlepszego przyjaciela, jej naturalnego opiekuna; nie wyrzekaj się sama uroków miłości, słodyczy przyjaznego stosunku...
— Nie jest to już dziś w mojej mocy! — wybuchnęła pani de Roselis. Posłuchaj, jaka kara spotkała mnie za ten błąd, który tak surowo mi wyrzucasz...
I przypomniała jej adjutanta, o którym tyle mówiono u pani de B... i którego wszyscy tak żałowali.
— Jakto? To on?! — wykrzyknęła pani de Gernancé. Cożeś uczyniła, Elinoro! Jakże cię żałuję! Widzisz sama, że ta lekkomyślność zniweczyła twój spokój i swobodę, a jako słuszna kara, spotyka cię to, że nie możesz już naprawić popełnionego błędu. Nie masz praw małżonki — nie masz praw matki — i przez całe życie będziesz musiała rumienić się i wstydzić uczuć najnaturalniejszych, godnych szacunku! I ty, piękna, świetna, obdarzona tak hojnie darami losu, wyrzekłaś się dobrowolnie szczęścia, którem może cieszyć się najmarniejsza z kobiet — tego słodkiego szczęścia, jakie daje mąż i dziecię! Ale to jeszcze nie wszystko. Czytam wyraźnie w twem sercu; napróżno przez dumę, chciałabyś to ukryć przed ludźmi i przed sobą... Serce twoje nie jest już wolne — kocha — oddało się bezpowrotnie...
Pani de Roselis, zakryła twarz rękoma; z oczu jej łzy popłynęły.
— Droga Elinoro! — wyrzekła łagodnie pani de Gernancé, biorąc w objęcia płaczącą. Widząc twoje łzy, czuję, że mam zawiele przyjaźni dla ciebie, by módz cię potępiać. Nie poddawaj się żalowi i wyrzutom, na które może jeszcze znajdzie się ratunek; miejmy nadzieję, że Leon żyje, że wszystko da się naprawić...
Elinor, usłyszawszy to, przestała płakać i zawołała wyniośle:
— Naprawić?! Nie! moja droga. Nie sądź, bym się zgodziła tak łatwo na to, co ty nazywasz naprawą... Popełniłam błąd, to prawda, ale nie przez słabość; lecz z zupełnym rozmysłem, po długich rozważaniach udręczeń, jakie znosiłam... Opłakuję, to prawda, los szlachetnego człowieka, którego życie zamąciłam, a może nawet skróciłam; nie będę szczęśliwą, dopóki nie dowiem się, że on żyje... Ale wyrzec się niezależności — przyznać się do tego, że byłam słabą — dopuścić się takiej niekonsekwencyi w postępowaniu — na to nie zgodzę się nigdy!
Pani de Gernancé zrozumiała, że jeszcze nie nadeszła odpowiednia chwila do zburzenia uprzedzeń i złamania dumy Elinory; ale od tego dnia, przedmiotem ich rozmów stał się Leon, a Elinor, mówiąc ciągle o nim, rozdmuchiwała mimowiednie uczucie, tlejące w głębi jej serca.
Pani de Gernancé znowu opowiadała jej o swem szczęściu doznanem, zapewniając, że mogłoby się ono stać i udziałem Elinory, gdyby tylko zechciała. Lecz Elinor, choć niekiedy wzruszona i zachwiana w uporze, uśmiechała się słuchając namów przyjaciółki, innym znowu razem, upierając się przy swoich złudzeniach, oburzała się na samą myśl wyrzeczenia się tych zasad, dla których tyle już poświęciła. Ale obie przyjaciółki zgadzały się w jednem; w gorącem pragnieniu powrotu Leona.
Siedziały tak właśnie pewnego rana, mówiąc jak zwykle o Leonie, gdy przyszedł lokaj z oznajmieniem, że służący jakiegoś podróżnego błaga o pomoc dla swego pana, który chory i mocno cierpiący, omdlał w powozie, stojącym na końcu alei.
Pani de Roselis wydała zaraz rozkaz przygotowania wszystkiego, czegoby mógł potrzebować chory, a wiedziona litością, wrodzoną kobiecie, poszła z przyjaciółką przyjąć podróżnego.
Wyniesiono go już z powozu; leżał na trawie, blady, nieruchomy, zbroczony krwią; zrozpaczony służący płakał, opowiadając, że otworzyły się źle zabliźnione rany, i że pan tego nie przeżyje.
Pani de Roselis zbliża się, lecz zaledwie spojrzała na martwe ciało, z krzykiem rzuca się w objęcia towarzyszki i kryje twarz na jej piersiach...
— To on! — szepcze stłumionym głosem. Przyjechał tu, umrzeć w moich oczach!
— Uspokój się, przez litość! — odpowiada cicho pani de Gernancé. Zbierz odwagi! Nie zdradzaj się przed ludźmi...
Słowa jej oprzytomniły Elinorę. Czując niebezpieczeństwo swego położenia, zbiera opuszczające ją siły i każe nieść do zamku rannego, pogrążonego wciąż w omdleniu.


IX.

Leon otworzywszy oczy, zobaczył, że leży na łóżku, a lekarz bandażuje mu ranę; zapytany służący chciał opowiedzieć wszystko, co się zdarzyło, ale przerwał mu lekarz, nakazując milczenie i zupełny spokój.
Pani de Roselis, oczekująca niecierpliwie, zaniepokoiła się wiadomością, że wielka utrata krwi osłabiła niezmiernie rannego i że, gdyby wystąpiła gorączka, możnaby się obawiać, że chory jej nie przetrzyma. Lekarz zalecił jak najzupełniejszy spokój; zabronił wchodzić do pokoju chorego paniom, które miały czuwać tylko nad tem, by mu niczego nie brakło.
Nazajutrz, jeszcze przed świtem, Elinor zadzwoniła na służącę i dowiedziała się z przerażeniem, że w nocy rozwinęła się gorączka i że wkrótce potem chory stracił przytomność. I wtedy dopiero, rozpacz jaka ją ogarnęła, objaśniła ją, jak bardzo drogim jest jej Leon, i zmusiła wyznać przed sobą, że bez niego nigdy już nie zazna szczęścia. Zmiękła duma, rozwiały się czcze uprzedzenia; jedna tylko myśl jej pozostała — myśl o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. Pani de Gernancé, miotana obawą, by niepokój Elinory nie zdradził jej tajemnicy, nie pozwoliła jej przez cały ten dzień wchodzić do pokoju chorego; ale następnej nocy, kiedy wszyscy spali, wśród uroczystej ciszy, w której potężnieje boleść, a niepokój przemienia się w mękę nie do zniesienia, Elinor nie mogąc usnąć, nie mogąc zapanować nad obawami, wstaje — idzie do korytarza i zatrzymuje się pod drzwiami pokoju Leona, nasłuchując, co się z nim dzieje. Chory ciągle majaczył, a jego głos drżący, przytłumiony, dochodził do niej chwilami. Nie panując już nad swą rozpaczą, Elinor otwiera drzwi cicho... wchodzi...
Dozorczyni zasnęła. Elinor przy słabem świetle lampy poznaje tę ujmującą twarz, która tak silnie wyryła się w jej pamięci; ale oczy Leona patrzą błędnie, twarz jego rozpłomieniona gorączką; utrudniony oddech podnosi z wysiłkiem lekkie prześcieradło, które zdaje się przygniatać chorego swoim ciężarem, Elinor osuwa się na fotel stojący przy drzwiach i zasłania dłońmi twarz zalaną łzami.
Szmer lekki jej stłumionego płaczu, budzi Leona z chwilowej śpiączki.
— Czy to ona? — pyta z wysiłkiem chory. Czy przyjdzie?... Umieram... Niechże ją ujrzę przed śmiercią... Powiedzcie jej, że umieram! Ale gdzie jej szukać? Postradałem ją... postradałem na zawsze!...
Umilkł, a po chwili zaczął znowu:
— Moje dziecko... Niech je tu przyprowadzą... Czy można mi tego odmawiać, gdy umieram? Biedne dziecię! Nie szukaj ojca... Nie masz go już... Nie może cię nawet pobłogosławić w ostatniej godzinie...
Usłyszawszy to Elinor, nie mogła już stłumić łkania.
Leon drgnął, odwraca głowę ku niej, ale jego oczy wciąż błędne — nic nie widzą...
— Co to za schronienie tajemnicze? Kto spoczywa na tej sofie? To ty! Ty, którą uwielbiam... Ty, której szukałem... Pozwalasz mi upaść do twych stóp... Spoczywasz w moich objęciach... Ale ta maska! Zdejm, zdejm tę maskę... Co? Chcesz znowu uciekać? Nie! Nie! Teraz już mi się nie wymkniesz...
I dźwigał się z wysiłkiem.
— Leonie! — wykrzyknęła Elinor, biegnąc z pośpiechem ku niemu — Leonie! Stój!
Leon spogląda na nią ze zdumieniem, wahająco; a po chwilowem milczeniu, odzywa się już spokojniej:
— Jakże jestem zgnębiony! Podnieś mi głowę... Ach! gdybym mógł zasnąć!..
Dozorczyni, obudzona krzykiem pani de Roselis, zbliża się, chcąc chorego podtrzymać; ale on odwraca się od niej, schyla głowę na piersi Elinory, i sen już spokojniejszy go ogarnia.
Wkrótce potem, weszła pani de Gernancé, zaniepokojona o przyjaciółkę. Wstała także przed świtem, a nie zastawszy jej w sypialni, pobiegła do pokoju chorego i zatrzymała się na progu, zdumiona widokiem, jaki jej się ukazał, Leon spał, oparłszy głowę na ramieniu Elinory, która siedząc na krawędzi łóżka, nieruchoma, pochylona nad głową kochanka, napróżno usiłowała powstrzymać łzy, które płynęły obficie z jej oczu.
Pani de Gernancé podeszła do łóżka.
— Co tu robisz, Elinoro! — wyrzekła cicho. Jakaż to nieostrożność!
— Nie mów nic! — przerwała jej pani de Roselis. Żadna siła mnie ztąd nie oderwie dopóki ten nieszczęśliwy nie ozdrowieje, lub nie umrze... Niech cały świat dowie się, że go kocham, że do niego należę. Będzie to słuszna pokuta za mój błąd... Ach! Byleby tylko żył! Mniejsza o wszystko!
Umilkły obie, lękając się obudzić chorego, a Leon spał ciągle spokojnie i mocno.
Po upływie kilku godzin otworzył oczy, i podnosząc je z trudnością, ujrzał drżącą Elinorę, która układała jego głowę na poduszce. Zamknął oczy a po chwili znowu je otworzył:
— Gdzie jestem? — zapytał słabym głosem.
Widząc, że trzyma go w objęciach kobieta, która, sądząc z pozorów, nie jest prostą dozorczynią, zrobił wysiłek, by jej dopomódz do złożenia na poduszce ciężaru, jego oczy już przytomne, lecz zadziwione i niepewne, ścigają panią de Roselis aż za firanką, za którą usiłuje się ukryć.
— Czy to sen? — pyta Leon z wysiłkiem. Ta twarz.. widziałem ją! Ach! pani... czy mogę przypuszczać...
— Poznaje mnie! — zawołała z przestrachem, rumieniąc się gwałtownie.
— Raz jeden widziałem... u pani de B... o ile sobie przypominam... Ale dość raz widzieć, by zapamiętać na zawsze...
Jego duże oczy, omdlewające z osłabienia, nie odwracały się od jej twarzy.
— Cicho! Cicho! Nie mów pan nic. Nakazano panu zupełne milczenie... Trzeba leżeć spokojnie, nie myśleć... Spać i mieć nadzieję...
Przyszedł lekarz, oznajmił, że kilkogodzinny sen sprowadził jak najlepsze skutki, że gorączka ustała, i że — jeżeli nie powróci następnej nocy, chory powróci do zdrowia.
Elinor, wstrzymując oddech, wchłaniała chciwie pocieszające słowa lekarza; radość, której nie mogła ukryć, zabarwiła żywym rumieńcem jej twarz wybladłą i od łez wilgotną.
Z nadejściem wieczora, nie dała się odwieść od swego zamiaru i usiadła w kącie pokoju Leona, oczekując z trwogą tej gorączki, której się tak obawiano, ale gorączka się nie pojawiła, noc była dobra i nazajutrz lekarz oznajmił, że niebezpieczeństwo już nie grozi; lecz uważał za obowiązek uwiadomić panią de Roselis, że powrót do zdrowia będzie trwał długo, i że nie dałoby się bez niebezpieczeństwa przewieść chorego, dopóki jego rana nie zagoi się zupełnie.
Elinor, wysilając się na pozory zimnego współczucia, drżała z radości na samą myśl, że przez cały ten czas, przebywając razem z Leonem będzie mogła nim tylko się zajmować i że, powróciwszy mu życie, powróci i postradane szczęście.
Wkrótce też i Leon mógł wyrazić swoją wdzięczność uprzejmej gospodyni, którą — jak sądził — raz tylko widział w Paryżu, ale której piękność, dobroć i uczuciowość, zachował w pamięci...
Obie przyjaciółki przebywały najwięcej w jego pokoju; bawiły go rozmową, czytywały mu, rozrywały nawet przyciszoną muzyką; powtórzyła się historya rycerza Bayarda, pielęgnowanego przez dwie siostry. Elinor uważająca na każdy ruch chorego, uprzedzała jego życzenia, umiała mu zawsze wynaleźć najdogodniejszą pozycyę i otaczała tysiącem drobnych starań, których wartość odczuwa się żywo, nie zdając sobie nawet sprawy ze szczegółów.
Leon opowiedział że, ciężko raniony w krwawej bitwie pozostał nieprzytomny na placu boju, ale jakaś kobieta wzruszona jego młodością i losem, zabrała go do siebie i uratowała od niezawodnej śmierci, pielęgnując starannie. Zaczynał powracać do zdrowia, kiedy w okolicy zjawiły się oddziały partyzantów, skutkiem czego, musiał opuścić dom swojej opiekunki, ażeby nie wpaść w ręce nieprzyjaciół. Dostawszy się do Bajonny mimo licznych niebezpieczeństw, nie chciał tam zostać do czasu zupełnego wyzdrowienia, i puścił się zaraz w dalszą drogę, a zmęczenie podróżą spowodowało wypadek, któremu zawdzięczał tak długą gościnę w domu pani de Roselis. Jego opowiadanie rozstrzygnęło wreszcie niepewność, która tak zaważyła na losie Elinory.


X.

Ale biedna, mała Leonia straciła dużo od czasu przybycia nowego gościa; usuwano ją ciągle z pokoju chorego, którego mogłaby męczyć jej hałaśliwa wesołość. Elinor czuła pewien wstyd, na myśl pokazania dziecka Leonowi, jak gdyby on mógł odgadnąć łączące go z niem węzły; a dziecko zaś przyzwyczajone do ciągłego przebywania z matką, szukało jej bezustannie.
Zastawszy jednego razu uchylone drzwi pokoju chorego, Leonia popchnęła je i wsunęła ładną główkę do pokoju; oczy jej zalęknione a ciekawe, skierowały się na nieznajomego, którego dotąd nie widziała. Leon pierwszy ją spostrzegł i zdziwiony zapytał:
— Cóż to za śliczne dziecko?
Dziecko uciekło, ale matka z bijącem sercem, zarumieniona, zawołała ją, wzięła na ręce i posadziła na kolanach Leona.
Chory wzruszony wspomnieniami i nieznanem dotąd uczuciem, wpatrywał się w dziecię z miłością, pieścił je i drżącym głosem zapytywał o wiek.
Elinor zmieszana, sądząc, że Leon domyśla się prawdy, dodaje dziecku rok więcej niż ma ono rzeczywiście.
— Myślałem, że młodsza... mówi Leon wzdychając i zamyśla się.
A dziecko, już ośmielone, nie chce zejść z kolan nowego przyjaciela; Leon także nie może się z niem rozstać.
— Muszę was jednak rozłączyć — mówi uśmiechając się Elinor. Widząc pańskie wzruszenie, żałuję, żem przyprowadziła tu dziecko.
— Ach! Gdyby pani wiedziała, jakie myśli jej widok we mnie budzi!
— Mogłabym łatwo się domyślić, przypuściwszy, że to pan sam jest bohaterem opowiadanej nam u pani de B... przygody...
— A więc tak, pani! ja to jestem zdradzony, odepchnięty przez tę, która mnie sama wybrała; wierny, wbrew własnej woli, jej wspomnieniu, ja — który opłakuję cień, ścigam złudną marę, ja — który nie mogłem umrzeć i nie mogę żyć szczęśliwy!...
Elinor z wysiłkiem powstrzymywała łzy.
— Więc pan kocha ją zawsze?... — spytała nieśmiało.
— Nie wiem sam czy kocham, czy jestem tak słaby, ażeby ją kochać... Ale jej czarująca rozmowa, chwile, które z nią spędziłem, jej wdzięk, nawet jej kaprysy, wszystko wyryło się głęboko w mej pamięci. Ona mi zmarnowała życie, zniechęciła do wszystkiego...
— Ach! — zawołała Elinor wzruszona głęboko — taka stałość zasługuje na nagrodę... Bądź pan pewny, że kiedyś, skruszona i żałująca, postara się naprawić krzywdę wyrządzoną i uzyska przebaczenie...
— Nigdy! Od trzech lat, ta kobieta dumna i nieczuła, nie raczyła napisać do mnie ani słowa. Zapewne wróciła do swojej ojczyzny, do Indji, do Ameryki... nie wiem zresztą dokąd. Tryumfuje teraz dzięki mojej łatwowierności... Tak! Chcę o niej zapomnieć... Czuję od pewnego czasu, że to będzie dla mnie możliwem i może być — dodał ze wzrastającem wzruszeniem — może być, że stanie się to aż nazbyt prędko...
— Zapomnisz o niej, Leonie?
Pani de Roselis wyrzekła te słowa wymówki tak czule, że Leon spojrzał na nią zdziwiony. Zobaczył, że są łzy w jej oczach.
— Ach! pani, jakże cenię to współczucie! — wyrzekł po chwili milczenia. Czemuż tamta kobieta nie miała duszy podobnej do ciebie, ani twojej wzruszającej uczuciowości. Byłbym szczęśliwy... A moje dziecię, może równie ładne jak twoje, siedziałoby tak samo na moich kolanach...
I podnosząc na Elinorę rozczulone wejrzenie, dodał:
— I matka dziecięcia... przy mnie... także...
— Te wspomnienia, te wzruszenia, nie są wcale odpowiednie teraz dla pana — odrzekła zmieszana Elinor, biorąc na ręce dziecko. Muszę was rozłączyć...
— Przepraszam panią... Marzyłem przez chwilę... Poco mnie budzić tak prędko?
Elinora nie śmiała słuchać dłużej i uciekła z dzieckiem do pani de Gernancé, której opowiedziała wszystko.
Od tego dnia, mała Leonia gościła ciągle razem z matką, w pokoju chorego, który dopraszał się o nią bezustanku. Przywiązał się namiętnie do dziecka.
Dziecko także nazywało go swoim przyjacielem, pieściło, chciało cały dzień mieć go przy sobie wraz z matką. Jego naiwne przywiązanie do obojga, wywoływało często kłopotliwe położenia, radujące Elinorę, lecz wzmagające smutek i zadumę Leona.
Zdrowie chorego poprawiało się prędko; rana się goiła; czas upływający szybko w szczęśliwych warunkach rozwijającej się zażyłości, zbliżał się już ku zimie — grudzień nadchodził.
Pani de Gernancé nagle wspomniała o wyjeździe, aż oznajmiła stanowczo, że już dłużej nie może go odkładać; Leon wtedy niespodziewanie, wzruszony wyraźnym wysiłkiem na jaki się zdobył, poprosił o pozwolenie odbycia razem z nią podróży.
Pani de Roselis zadziwiona tem nagłem postanowieniem, próbowała je zmienić.
— Ach! pani! — zawołał Leon — pozwól mi odjechać; zadługo już cieszyłem się tem niebezpiecznem szczęściem, niedostępnem dla mnie. Pozwól mi usunąć się od ciebie, od tego dziecka, od twojej czarującej opieki, od tych dni, które tak prędko płyną; pozwól mi wrócić do samotności, w jakiej mam spędzić całe życie...
— Ale trzeba przynajmniej zapytać lekarza; czy pan może bez niebezpieczeństwa...
— Są niebezpieczeństwa, od których lekarz ani jego nauka, nie mogą uratować... Mojem przeznaczeniem jest uciekać od wszystkiego co miłe, od wszystkiego co może zachwycić, przywiązać... Im prędzej opuszczę te miejsca, tem lepiej...
— A więc, moja droga — zwróciła się Elinor do swej przyjaciółki — trzeba ci będzie oddać pod opiekę, mojego rannego rycerza; ale pamiętaj, że odpowiadasz mi za niego!
Leon, może trochę zdziwiony w głębi duszy, że tak łatwo pozwalają mu na odjazd, wyszedł zająć się przygotowaniami do podróży. Elinor uśmiechnięta, patrzyła za nim, gdy wychodził.
— Czy zechcesz mi wytłómaczyć co znaczy ta nowa komedja? — zapytała pani de Gernancé, która przyglądała się jej z niezadowoleniem. On widocznie lęka się pokochać ciebie, i dlatego ucieka... Na co więc czekasz, żeby mu się dać poznać, żeby zakończyć raz to szaleństwo, przeciągające się nad miarę? Czy znajdujesz przyjemność, dręcząc go na nowy sposób?
— Ach! moja droga! Jak to miło być swoją własną rywalką, podobać mu się poraz drugi, pod inną postacią! A on jest mi wierny, nawet w tej niestałości, zawsze delikatny, honorowy, ucieka — ażeby mnie nie zdradzić; pokochał mnie; kocha mnie tylko... jakże jestem szczęśliwa!
— A Leon, biedny Leon! Może nareszcie zechcesz pomyśleć i o jego szczęściu? Zdobądź się raz na postanowienie, Elinor! Jedźmy razem do Paryża, a tam możesz zawrzeć związek, który nie grozi ci nieszczęściem, o ile się zdaje...
— Nie, ułożyłam wszystko inaczej... Jedź z nim, a ja niedługo przyjadę za wami.
— Elinor! Elinor! Znowu jakieś romantyczne pomysły, znowu gra twoja wyobraźnia!...
— Moja najdroższa! Jeszcze raz, ten jeden, ostatni raz! Przysięgam ci, że to już będzie ostatni...
Leon wrócił niedługo; wzruszony i niespokojny; wszystko sprzyjało jego wyjazdowi.
Pani de Gernancé, niezadowolona z przyjaciółki, lecz zmuszona ustąpić jej woli, poszła do siebie, zająć się przygotowaniami do podróży; ale w ostatniej chwili rozstania, zabrakło wszystkim odwagi.
Płacząca Elinor polecała swego chorego opiece pani de Gernancé, która przyrzekła zabrać go do swego domu i pielęgnować troskliwie. Leon blady, poważny, stał przy powozie, powtarzając podziękowania, zapewniając o swej wdzięczności, a głos jego zdradzał żywsze uczucia; to brał na ręce, to znowu stawiał na ziemi dziecko, które krzyczało w niebogłosy, widząc, że jego ulubieniec odjeżdża...
Pani de Gernancé zbliżyła się do Elinory.
— Jeszcze czas — szepnęła do niej.
Pani de Roselis zawahała się, lecz po namyśle odrzekła:
— Nie! Jeden tylko jest sposób do uczynienia tego trudnego wyznania...
Pani de Gernancé wsiadła z Leonem do powozu, który ruszył prędko i znikł wkrótce.


XI.

Elinor zostawszy sama, uczuła, że ta samotność jest dla niej nieznośną; pokosztowane w ostatnich tygodniach szczęście, stało się już niezbędnem dla jej serca. Myślała więc tylko o tem, żeby jak najprędzej połączyć się z przyjaciółką i tym, którego uważała już za swego małżonka.
W tydzień po ich wyjeździe, przyjechała potajemnie do swego domu w Paryżu. Jedna tylko pani de Gernancé wiedziała o jej przyjeździe.
Po długiej z nią rozmowie, w której Elinor wytłomaczyła jej, w jaki sposób — zawsze romantyczny — postanowiła dać się poznać Leonowi, otrzymała nakoniec od przyjaciółki przyrzeczenie, że jej pomoże do wykonania zamiaru, poczem rozstały się, umówiwszy się co mają dalej robić.
Rozpoczęły się znowu bale maskowe w Operze i pani de Gernancé, uprosiła Leona, by zechciał jej towarzyszyć na bal; odmówił zrazu z uniesieniem, jakiego nie przewidywała. Obrzydło mu to miejsce, gdzie przez słabość wplątał się w awanturę, która wywarła wpływ na całe życie; postanowił nigdy już nie przestąpić progu tej sali...
Pani de Gernancé nalegała; prosiła, by ją tylko wprowadził tam, gdzie spotka kogoś, kto na nią czeka, kogo postanowiła intrygować. Leon nie mógł odmówić prośbie przyjaciółki pani de Roselis, więc zgodził się, choć ze wstrętem. Pojechali.
Gdy wszedł do sali, był bardzo wzruszony; tysiące wspomnień zbudziło się w jego sercu...
Pani de Gernancé obeszła z nim parę razy sale a potem nagle, udając, że spostrzega poszukiwanego, puściła jego rękę i pożegnała go, wracając mu wolność.
Zaledwie zniknęła w tłumie, Leon zadrżał, usłyszawszy głos dobrze znajomy, który przemówił tuż przy nim:
— Ach! mam cię, zdrajco! Nie mnie już teraz szukasz na balu Opery?
Leon odwraca się i widzi... kogo? Swoją tajemniczą nieznajomą. Toż samo białe domino, maska, nawet klamra brylantowa przy pasku, którą wtedy był zauważył.
— Ona! — wykrzyknął, chwytając jej rękę i wsuwając pod swoje ramię. — Znalazłem cię! Widzę cię, trzymam! Jakim-że niepojętym cudem to się stało?
— Czy to cię tak bardzo dziwi? Znasz przecie mój dar wywoływania cudownych zdarzeń.
— Tak, rzeczywiście, to jedno poznałem w tobie.
— Nie jeszcze to wszystko, co się zdarzyło w przeszłości; zobaczysz teraz co innego... Dostałeś się znowu w moją moc i możesz się spodziewać rzeczy nadzwyczajnych. Twój los już rozstrzygnięty, spełni się przeznaczenie...
W miarę jak maska mówiła, niezadowolenie Leona rosło, tłumiąc pierwszy odruch radosny, wywołany jej zjawieniem. Ten ton lekki, rozkazujący, wtedy, gdy powinna była wynagrodzić mu trzyletnie zapomnienie i inne winy, zranił go do żywego; niepochlebne dla niej myśli, jakie przez ten przeciąg czasu go opanowały, ocknęły się odrazu w jego głowie.
Zatrzymał się na miejscu.
— Czego pani żądasz wreszcie odemnie — zapytał zimno. — Jakąż nową scenę urządzasz? Jakie nowe środki obmyśliłaś, by mnie wyprowadzić w pole?
— Czy może mężczyzna zmienić się tak przez trzy lata? I to ten sam Leon, tkliwy, łagodny, ujmujący, który w tem samem miejscu przysięgał z zapałem, że będzie mi ulegał we wszystkiem?
— Ach! Jeżeli się zmieniłem, kogo powinnaś o to winić, okrutna? Czy nie ty sama odpychałaś moje wierne uczucie, czy nie ty, posługując się wdziękiem, niezwalczonym dla serca męskiego, zdradziłaś mnie, odepchnęłaś bez litości, bez wyrzutu sumienia? Czy nie ty wreszcie, rada temu, że dałaś mi poznać szczęście, które potem odebrałaś, skazałaś mnie na trzy lata żalu i zapomnienia?
— Leonie, jesteś zbyt surowy! Jestem znowu z tobą; chcę naprawić moje błędy, zwrócić ci szczęście, którego tak żałujesz...
— Czy mogę wierzyć twoim słowom? Może znowu za chwilę, znikniesz bez śladu, nie zostawiając mi nic, oprócz zadanego bólu; może obmyślasz jaki nowy podstęp...
Przerwała mu czule:
— Nie! Nie będzie już żadnych wybiegów, żadnych tajemnic... Ach! Leonie! i ja także cierpiałam... Ale zapomnijmy o szaleństwach, o udręczeniach, które już minęły. Poznaj mnie, przyjmij nakoniec, jako swoją małżonkę...
— Nie chciałaś nią zostać...
— Prawda, zawiniłam; ale chcę teraz za twoją miłość...
— Wzgardziłaś moją miłością czystą, trwałą, jaką dla ciebie żywiło moje serce... Jakiż to nowy kaprys, skłania cię teraz, żeby mi ją ofiarować? Czy tak pewna jesteś, że zachowałem bez zmiany moje uczucia? Czy miałem ciągle żywić niedorzeczną miłość dla niewidzialnej istoty, która mnie porzuciła? Któż ci mówi, że się nie zmieniłem, że ja teraz nie zerwę tych więzów, które w tobie przedtem budziły odrazę, że i ja nie pokochałem mojej niezależności? Nie będzie mnie ona kosztowała tak drogo, jak ciebie...
Straszne te słowa ugodziły w samo serce nieszczęśliwą Elinor. Wesołość, radosne nadzieje, z jakiemi przybyła na bal, rozwiały się. Upokorzona słuszną surowością tych niespodziewanych wyrzutów, czuła, że opuszczają ją siły i odwaga.
Leon zobaczył, że się chwieje i poprowadziwszy ją do ławeczki stojącej na uboczu, usiadł przy niej. Na szczęście, łzy przyniosły jej ulgę.
— Ach! przebacz mi! — zawołał Leon, wzruszony jej szczerym żalem. Przebacz mi, ty, której pojąć nie mogę! Jakże żałuję mojej niewłaściwej surowości! Ale po tylu dowodach twojej obojętności, czy mogłem przypuszczać że odczujesz moje słowa?
Nalegał na nią, by zdjęła maskę, by mu pozwoliła odprowadzić się do domu. Miała przez chwilę chęć ukazać mu twarz, której widok rozbroiłby go odrazu, ale powstrzymała ją obawa sceny, mogącej zwrócić uwagę wszystkich i chęć wystawienia go na jedną jeszcze próbę. Naciągnęła kaptur domina na same oczy i zmieniając jeszcze staranniej głos, wyrzekła smutno.
— Odprowadzić mnie? Nie! Godzina jest nieodpowiednia do odwiedzin, a ty sam, nauczyłeś mnie przezorności... Zdjąć maskę? Poco ukazywać oblicze kobiety, której nie możesz już kochać? Domyślam się powodu twojej oziębłości; wiem w czyim domu spędziłeś czas choroby, i czyje ręce cię pielęgnowały...
— A więc wiesz, że moja wdzięczność musi być wielka i uwielbienie gorące — odpowiedział z wielką powagą Leon. Tak, nie zapieram się tego! Przez trzy miesiące żyjąc pod jednym dachem z kobietą, w której najmniejszą zaletą jest piękność, pielęgnowany w chorobie przez tę kobietę uczuciową, rozsądną, która umie pogodzić skromność i godność kobiecą ze wzruszającą dobrocią, czy mogłem nie zachwycić się tylu zaletami? Czy mogę teraz zapomnieć o niej!
Elinor, przejęta radością słuchała wyznań Leona, ale czuła, że jeżeli zostanie z nim dłużej, zdradzi się mimowoli. Powstała więc zaraz i rzekła:
— Bądź szczęśliwy! Twoje szczęście i mnie uszczęśliwi.. Nie mówię już nic o sobie... Nic już od ciebie nie żądam... Jesteś wolny... Ale może przynajmniej pragnąłbyś zobaczyć swoje dziecię?
— Czybym pragnął?! Ach! chyba nie wątpisz o tem.
— Przyjdź więc do mnie jutro na śniadanie, a zobaczysz dziecię.
Dała mu adres domu, nie wymieniając swego nazwiska.
— Moja służba będzie już uprzedzona — dodała — Wpuszczą cię bez trudności...
I odeszła, wzruszona do głębi duszy.
— Coby się było zemną stało — myślała z przerażeniem — coby się było stało, gdyby nie to, że szczęśliwy traf dał mi sposobność zjednania sobie pod inną postacią, jego szacunku i miłości?


XII.

Leon również spędził noc bezsenną, miotany wielkiem wzruszeniem.
Odnalazł więc nakoniec cel tylu starań, od tak dawna pożądany. Zobaczy swoje dziecię... to dziecię, którego obraz tylekroć usiłował wywołać w swojej wyobraźni! Zapewne teraz nie odmówią mu tytułu męża, ojca! Te nazwy tak mu drogie, tak upragnione, staną się jego udziałem!
A jednak wspomnienie pani de Roselis, stawało ciągle przed nim, a porównanie nie wypadało na korzyść nieznajomej. Któraż kobieta na świecie, mogła dorównać Elinorze?
Punktualnie o naznaczonej godzinie udał się na wskazane miejsce, a pierwszym człowiekiem, którego tam ujrzał, był — murzyn, budzący tyle wspomnień!...
Powiódł Leona przez bogato umeblowane pokoje i otwierając drzwi, oznajmił pana de Tréval.
Leon wchodzi do buduaru, który mu przypomina żywo ten widziany przed trzema laty i dotąd zachowany w pamięci; na sofie, w tej samej co wtedy postawie, w takiem samem stroju, kobieta — uzupełniała złudzenie. Na kolanach jej siedziało dziecko...
Słysząc kroki Leona, zwraca ku niemu głowę.
— Co widzę? — woła Leon — Elinor? Czy takie szczęście może być na świecie? Ach, jeżeli to znowu jaka okrutna igraszka, skończ ją, albo umrę w twoich oczach!
Ale mała Leonia przybiegła do niego i rzuciła mu się na szyję, a pokazując połowę pierścionka zawieszoną na jej szyjce, zapytała:
— Przyjacielu Leonie! Czy mi naprawisz mój pierścionek?
Leon spojrzał na pierścionek i przejęty nagłem a gwałtownem wzruszeniem, osunął się na krzesło, powtarzając słabym głosem:
— Elinor... moje dziecię...
Elinor jest już przy nim; on obejmuje ją ramieniem, a drugiem podtrzymuje dziecko, siedzące na jego kolanach. Patrzą na siebie, płacząc oboje ze wzruszenia. Nie znajdują słów, na wyrażenie tego, co czują...
Elinor nakoniec, oparłszy głowę na ramieniu kochanka, zaczyna mówić pierwsza:
— Tak, to twoje dziecię i twoja nieznajoma, kochanka, przyjaciółka, twoja opiekunka, która pod tylu różnemi postaciami, zajmowała się zawsze tobą, a teraz, pragnie być tylko twoją szczęśliwą żoną i matką tego dziecięcia... Przebacz mi Leonie! Przebacz próby, na jakie cię wystawiałam; przebacz mi grzeszną nieostrożność, nad którą i ja także cierpiałam. Była to pierwsza nieostrożność, ale będzie i ostatnią; wyniosła i płocha nieznajoma, otrzymała wczoraj, na balu, zbawienną naukę, której twoja żona nigdy nie zapomni...
— Ach! i ty mi przebacz! — zawołał Leon — Moja ukochana, moje dziecię, przedmioty tylu niepokojów i żalów! Moje serce wynagrodzi sobie te trzy lata, wydarte miłości!
Pani de Gernancé wchodzi w tej chwili, i bierze przyjacielski udział w radosnych uniesieniach szczęśliwej pary, lecz zawsze rozsądna i rozważna, upomina przyjaciółkę.
— Przyznaj jednak, Elinoro, że nie schodząc z drogi wskazanej przez obowiązek moralny i prawa społeczne, byłabyś osiągnęła ten sam cel, oszczędzając obojgu trzech lat ciężkiego zmartwienia i wyrzutów.
— Nie mówmy już o tem — odrzekła pani de Roselis, całując ją serdecznie. — Nie mówmy nigdy! Przekonałam się teraz, że masz zupełną słuszność; kobieta, chcąca się wyzwolić z surowych więzów, jakiemi ją skrępowała moralność, może zapłacić za to zniweczeniem swego szczęścia.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: anonimowy.