Zakopane Skarby/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Zakopane Skarby
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
W kółku rodzinnem.

Świadkiem pan cześnik i jego dostojna małżonka, u których co roku w dzień św. Stanisława bywam z całą moją rodziną, jako też i pan sędzia to samo poświadczyć może, że nigdy nie miałem zwyczaju, źle mówić o moich sąsiadach. A przecież Boleszczyccy worali mi się w moje łąki, wycięii mi pięć najpiękniejszych dębów, a nawet rzucili kalumnię na moją żonę, jakoby ona była niedobrą kobietą i zbyt często mnie łajała. Jakkolwiek to niewiele kobiecie potrzeba, aby się fukać i w domu zrzędzić, to przecież każdy poczciwy katolik wie o tem, że trudno o raj na tym padole płaczki i że często gęsto przyjdzie Bogu ofiarować zmartwienia domowe.
Ale wracam do Boleszczyckich.
Grunta Boleszczyckie zaczynają się zaraz za ogrodem starego mielnika, Mikołaja Ryby, który lat trzydzieści służył u mnie za ogrodnika i trudnił się przy tem robotą stolarską. I on miał nieraz do czynienia z panami na Boleszczycach, ale o tem później.
Do samych Boleszczyc można ztąd zajechać prostą drogą za jakie dziesięć pacierzy, a gdy do tego dodasz Gwiazdo jasna i zaranna, to będziesz już przed samym dworem, do którego niegdyś prowadziły trzy wielkie gradusy. Dzisiaj stoi ten dwór pustką, nietoperze i sowy gnieżdżą się w dachu dziurawym a między rozsypanem rumowiskiem pełzają gady i inne obrzydliwe potwory.
A przecież pamiętam, że dawniej bywało tam inaczej. Gdy moją żonkę, którą rodzi JMPani starościna Przemyska, w dom przywiozłem, a jest temu dzięki Bogu lat pięćdziesiąt, zaprowadziłem ją do mojej apteczki domowej, do spiżarni i kuchni, pokazałem jej oborę i całe obejście, ale że to było rozpieszczone paniątko, to zaraz do mnie:
— Wasze myślisz, żeś mnie wziął w służbę, jakby klucznicę jaką. Pokazujesz mi wódkę zaprawioną kminkiem, suszone śliwki i sadło z przeszłego roku. Co mi do cieląt i gęsi? Niech mnie wasze zapozna z sąsiedztwem, niech wiem, czy mogę tam bywać i bawić się.
Zrazu chciałem się skrzywić na to, bo jakoś nie po myśli było mi takie gadanie młodej mojej żonki, ale zważywszy zaraz, że kobiecie w domu nigdy sprzeciwiać się nie trzeba, potarłem ręką po czuprynie i rzekłem:
— A jużci i to nastąpi, moja królewno, myślałem tylko, że wprzódy trzeba się w domu rozejrzeć czy wszystko...
Nie dała mi dokończyć moja śliczna Basia, bo zmarszczywszy białe czoło, zapytała nagle:
— Gdzie jutro pojedziemy?
— Do JMPana Pawia, jeśli ochota — odpowiedziałem pokornie.
— Któż jest ten pan Paweł? — poderwała szybko.
— Szlachcic na zagrodzie i dobry sąsiad — dorzuciłem.
— Czy ma dwór okazały?
— Ubogi, ale poczciwy domek — rzekłem z odwagą.
Śliczna moja Basia rozśmiała się dosyć głośno, a choć już od tego czasu, dzięki Bogu, pięćdziesiąt lat upłynęło, ten śmiech jednak zatrzymałem dobrze w mojej pamięci i ilekroć on się w tych pięćdziesięciu latach powtarzał, zwiastował mi zawsze coś niedobrego, o czem mój proboszcz, ksiądz Jacek, wiele mógłby opowiadać. Ale że to w dawnych czasach przygotowano nas na to, że życie ludzkie nie składa się z samych róż i kwiatów, ale że ciernie i głogi między nie się wplatają, toż nie straciłem odwagi i młodej żonce odpowiedziałem z należytą determinacyą:
— Jeżeli ochota, to zaprzęgnę siwki do żółtej kolasy i zawiozę panią do Boleszczyc, przed biały, okazały dwór, do którego wstępuje się po trzech murowanych gradusach.
I któż mi powie, że nie wiedziałem, co mojej ślicznej Basi powiedzieć. Ledwo słowa moje usłyszała, uśmiechnęła się łaskawie, a ścisnąwszy mnie za rękę, rzekła:
— Wiedziałam o tem, że mnie tylko na próbę wasze wystawiasz, aby się o moim afekcie przekonać. Jutro po obiedzie wybierzemy się żółtą kolasą, i tak jest pełnia na niebie, możemy bawić w gościnie do późnego wieczora.
Radowałem się sam sobą, że tak dobrym konceptem przysporzyłem sobie szczęścia w domu, bo też cały ten dzień była tak dobrej myśli, tyle mi krotochwilnych nagadała rzeczy, że zasnąłem szczęśliwy, marząc o jutrzejszej wizycie.
Jakoż nazajutrz zaraz po obiedzie wskoczyłem na kozioł żółtej kolasy, bo wewnątrz dla różnych pudeł i pudełek, które jejmość z sobą wzięła, niebyło miejsce dla mnie, a za kilka chwil stała już nasza kolasa przed dworem w Boleszczycach.
Pan Jędrzej Boleszczycki był to sobie pan całą gębą. Cenił on wysoko swój klejnot starodawny, który sięgał aż po czasy Bołesławowskie. Boleszczyce mają w herbie krzyż i podkowę, a to dlatego, że mieli pierwsi wynaleźć podkowy i tym wynalazkiem przyczynili się do powszechnego dobra rycerstwa ówczesnego.
Przeszedłszy przez murowane gradusy, wchodziło się do dużej komnaty, w której przy samych drzwiach była kropielnica z wodą święconą, wyobrażająca krucyfiks na Golgocie. Z tej komnaty prowadziły drzwi na prawo do wielkiej, makatami ozdobionej sali, w której podejmowano gości znakomitych, a na lewo była tak zwana szara komnata, w której zgromadzała się zazwyczaj cala Boleszczyckich rodzina. A że pan Jędrzej właśnie coś na nogi zaniemógł, a ciepło z kominka dobrze mu robiło, więc nie podjął nas, jak to miał zwyczaj, w sali makatowej, ale zaprosił do owej szarej komnaty, dając nam miejsce w swojem kółku rodzinnem.
Nigdy nie zapomnę tego wrażenia, jakie wówczas zaznałem na widok tego naszego, staropolskiego kółka rodzinnego! Choć to jejmość moja, którą rodzi JMPani starościna Przemyska, strasznie na to nosem kręciła, że jej nie podjęto w sali makatowej, a nawet wróciwszy do domu, przez cale trzy dni Boleszczyckim tego darować nie mogła, mimo to do dziś dnia niczego innego nie pragnę, jak tylko tego, abym po najdłuższe lata miał taki sam ciepły kącik koło ojczystego kominka, wśród tak licznej a powolnej rodziny, jak to u JMPana Jędrzeja w Boleszczycach w tym dniu widziałem. I sam nie wiem, dlaczego to właśnie w onym dniu ten widok kółka rodzinnego w Boleszczycach tale szczególne na mnie zrobił — wrażenie. Zapewne przeczuwała dusza moja, że nigdy nie zaznam tej rozkoszy, która napawa serce na widok swego kółka rodzinnego. Bo w kole rodzinnem to jakoś i serce cieplejsze, i człowiek staje się lepszym, i świat nie taki zły, jak to wydaje się człowiekowi osamotnionemu, którego wszystko gniewa i dręczy.
Tak to w on dzień myślałem sobie, siedząc kolo IMPana Jędrzeja, i nie zważałem naw et, że pan Sylwan, jak go tam z pogańska nazywano, drugi z kolei syn pana Jędrzeja, wysokie, wąsate ułanisko z pułku Dziatyńskiego, przysiadł się do mojej Basi i cały wieczór ją bawił, co mi potem w mojem pożyciu domowem niemało kłopotu sprawiło. Ale że to człowiek zwykł o ziem zapominać, a tylko dobre pamiętać, toż i ja nie będę tutaj prawił o panu Sylwanie, który odtąd prawie codziennie w moim domu bywał, a gdym był w wielkiem nieszczęściu, to mi pomocy odmówił i jakby mnie nie znał, uciekł odemnie. Ale to zachowanie się pana Sylwana dowodzi tylko, że już wówczas w tem staropolskiem kółku rodzinnem rozgościł się duch niedobry, który wkrótce potem, rozerwawszy węzły rodziny, poprowadził nas na różne bezdroża. Bo jakże to może się dobrze dziać w narodzie, jeżeli przy ognisku domowem nie można skupić rodziny, a jeżeli i spędzisz ją razem, to siedząc obok siebie, każdy patrzy zezem. Wszak z rodzin składa się naród, kółko rodzinne jest to ogniwo tego wielkiego łańcucha, a gdy to ogniwo nie jest spojone miłością i cnotą, jakiż tam łańcuch będzie?...
Ale wracam do Boleszczyc. Na dużem krześle najbliżej kom inka siedział pan Jędrzej, Naprzeciw niego pani Jędrzejowa, staruszka bardzo gadatliwa, urodzona z Łąckich. Przy niej siedział Kajetan, najstarszy syn, głowa nie zbyt tęga, ale za to chłopisko co się zowie, jakby zrodzony do sochy i ekonomskicgo batoga. Nie wiele zjadł on książek, to też nie mówił o niczem innem, jak tylko o tem, gdzie siać jęczmień, a gdzie pszenicę. Cały boży dzień wałęsał się po polu, krzyczał i hałasował jakby sułtan jaki, ale gdy nadeszła hora canonica i trzeba było zasiąść w „kółku rodzinnem“, to taki był cichy i pokorny, jakby i trzech zliczyć nie umiał. Tutaj kończyło się jego państwo i królestwo.
O Sylwanie już wspomniałem. Usiadł on obok mojej żony, a chociaż moja żona późno w noc prawiła mi o nim i nie mogła dosyć nachwalić się jego erudycyi i konceptu, ja jednak moim prostym rozumem odgadłem, że to było chłopczysko do niczego, pędziwiatr i wielki niestatek, jak to się później okazało. Nawet i pułk Działyńskiego porzucił, utrzymując, że ma praw ą rękę złamaną, a przecież tej ręki wcale dobrze używał, jak to sam na własne oczy widziałem, gdy z moją Basią tańczył i jak wrzeciono z nią się wykręcał. Miał jednak dobre serce, tylko że długo w swoich dobrych afektach nie wytrwał.
Pan Amilkar, trzeci z kolei syn JWPana Jędrzeja, wyrostek udatnej postaci, siadł sobie w samym kącie, tak, że go ojciec nie mógł widzieć. Spostrzegłem, że zbyt często patrzył w duże zwierciadło na przeciwnej ścianie, w którym mógł się cały od stóp do głowy widzieć. Snać go to mocno bawiło, bo przekładał nogę na nogę, podnosił to jedno, to drugie ramię, marszczył czoło i co chwila podgartywał czuprynę, którą miał z francuska utrefioną. Na jego młodej twarzy było już wiele dumy i pańskości i widać było, że myślą latał gdzieś daleko po nad ognisko domowe, i że tylko surowy wzrok rodzica trzymał go w tem staropolskiem „kółku rodzinem“ miałem słuszność, bo gdy tego oka rodzicielskiego nie stało, to furknął ptaszek do cudzych bogów... ale o tem później.
Czwarty syn państwa Boleszczyckich nazywał się Makary. Biedny chłopiec musiał się aż z greckiej gramatyki dowiedzieć, że Makary znaczy tyle, co szczęśliwy. Był garbaty, ospowaty, a do tego miał jedną nogę krótszą. Ksiądz Ignacy napędzał go od dziecka do książek, utrzymując, że z niego może być tylko uczony. Jakoż zgadł ksiądz Ignacy swoim wysokim rozumem, bo Makary grzebał w książkach po same łokcie, a pani Jędrzejowa z trwogą patrzyła na chłopca, mówiąc, że się pewnie nie wychowa, chociaż Makary miał już wtedy lat dwadzieścia kilka. Czytywał on, jak mówili, Woltera ukradkiem, a nawet umiał znaki farmazońskie, ale w „kółku rodzinnem“ taił się z tem wszystkiem i był synem najprzywiązańszym.
Tak to powaga rodzicielska panowała nad złym duchem, który zawsze lubił się czepiać młodszego posolenia, ale przy ognisku domowem, nie wziął ten zły słuch nigdy góry nad sercem młodem, chociaż i krew młoda wielce mu sprzyjała.
Otóż zapomniałem jeszcze powiedzieć, że do tego „kółka rodzinnego“ należała panna Pulcherya, siostra JMPana Jędrzeja, pobożna i już wcale niemłoda niewiasta. Umiała ona mówić obcym językiem jak własnym i wesołe melodye grać na klawikordzie. Zajęła się przeto wychowaniem córki państw a Boleśzcżyckich, panny Anastazyi, która wtedy miała już lat ośmnaście. Była to panna ładna i wcale niegłupia. Dzieje ojczyste umiała na palcach, miała serce miłosierne i ze sługami obchodziła się po ludzku. W kółku bowiem rodzinnem upłynęły jej młode latka, a jak to mówią, czem człowiek za młodu nasiąknie, tem będzie i na starość. A przecież tylko w kole rodzinnem może człowiek ogrzać i serce i duszę, i na drogę żywota wziąć sobie coś z tego ciepła, które tak hojnie tryska z domowego ogniska.
Jeszcze była tam i panna Klara, sierota i wychowanka pani Jędrzejowej, bo jużci żadne staropolskie „kółko rodzinne“ nie obeszło się bez sieroty, o której to dawniej mówiono, że na dom sprowadza błogosławieństwo Boże. I żadna staropolska matron a nie czułaby się szczęśliwą, gdyby jakiejś sierotki sobie nie wyszukała, nie umyła, nie ubrała i do rodziny swojej nie przyłączyła.
Pannę Klarę uważano tu, jakby siostrę panny Anastazyi. Biedna sierota wypłacała się najgorętszem przywiązaniem do tego staropolskiego kółka rodzinnego, w którem nie czuła się więcej sierotą. Nawet pan Kajetan coś zbyt często rzucał oczkiem na pannę Klarę i rad jej krzesełko podawał, ale braciszek, pan Amilkar, śmiał się z niego, utrzymując, że panna Klara nic więcej niema, jak dwie suknie jedwabne, parę zgrabnych trzewiczków i nosek do góry zadarty.
Był tam także i ksiądz Ignacy, i pan Barłomiej, krewniak domu, a bez fortuny. Teraz dopiero o nim wspominam, ale nie czynię tego, jakobym ich chciał kłaść na ostatniem miejscu, bo ludzi nigdy nie cenię wedle fortuny, ani nawet wedle klejnotu, jeśli sami tego klejnotu nie rozumieją, ale cenię ich wedle dobrych uczynków.
I jak już mówiłem, w tem staropolskiem „kółku rodzinnem“ tak mi się dobrze zrobiło, żem nawet zapomniał w tej chwili o moim frasunku, jaki mnie napadł od dnia wczorajszego, w którym moja Basia po raz pierwszy tak dziwnie do mnie się rozśmiała.
Ksiądz Ignacy kończył właśnie opowiadanie o cudzych krajach, o których był wczoraj wyczytał wiele rzeczy ciekawych, pan Jędrzej jeszcze to i owo z własnego doświadczenia do opowiadania księdza proboszcza dorzucił, a potem zwróciwszy się do mnie, w te ozwał się słowa:
— Zawsze miałem afekt do rodzica waszmości, panie Michale, a zatem wierzę, że mimo młodej żonki, nie zechcesz zapomnieć o życzliwym ci sąsiedzie. Jestem stary, mocno stary, a jakkolwiek w kole rodzinnem czuję się. szczęśliwym, jednak po tem, czem w życiu już byłem, nie wystarcza mi to szczupłe kolko samych moich. Żyłem ja w czasach, kiedy to nas więcej razem się zbierało, a gdzieśmy nieraz wszyscy byli jednej myśli i jednego serca, jakby rodzina. Dzisiaj zostało nam tylko to szczupłe „kółko rodzinne,“ jak jedna kropla wody z szerokiego morza. A chociaż w tej jednej kropli to samo widzieć można, co i w morzu, to przecież cieplej koło serca, kiedy to kilka takich kolek razem się zbierze w zgodzie i miłości. Wszak my, jako sąsiedzi, tworzymy także „kółko rodzinne“, a niechaj nam tego kółka źli ludzie nie rozrywają.
To powiedziawszy, spojrzał pan Jędrzej na portret w czarnych ramach, który tuż przed nim wisiał na ścianie i wyobrażał chudego z długą twarzą mężczyznę w żółtym kontuszu. Widząc to, pani Jędrzejowa chciała zapewne małżonka od jakichś niedobrych wspomnień oderwać, bo rozpoczęła jakąś inną rozmowę. Pan Jędrzej jednak wcale na nią nie zważał, tylko utopił oczy w tym konterfekcie, jakby wzrokiem swoim chciał go przebić.
Mimo, że pan Sylwan coś bardzo do mojej żony się przysuwał, zebrała mnie jednak ciekawość przypatrzeć się bliżej temu konterfektowi. Ciekawość moja doszła do najwyższego stopnia, kiedy pan Jędrzej, który ciągle w konterfekt miał oczy wlepione, nagle pobladł i ręką twarz sobie zasłonił.
Konterfekt na ścianie wyobrażał mężczyznę z długim nosem i podgołcną nieco pałką. Miał wąsy w dół spuszczone, ale w oczach i koło ust było coś tak przykrego, że tak powiem, szatańskiego, że w samej rzeczy można było zblednąć od jakiegoś niemiłego uczucia. Do tego jeszcze szare światło i odblask z dużego zwierciadła sprawiały, że ta twarz szydercza zdawała się ożywioną; tylko usta otworzyć i przemówić. Ale oraz jakiś strach brał człowieka na to, coby ten konterfekt mógł wymówić, bo zdawało się, że jakieś okropne złowieszcze słowo drgało na tych ustach, złośliwie zakąszonych.
To też i mnie zrobiło się ckliwo i byłbym może tak samo zbladł, jak pan Jędrzej, gdybym sobie w samą porę nie przypomniał mojej żonki i pana Sylwana, którzy jak na pierwsze poznanie, coś za wiele z sobą rozmawiali. Ale pomyślawszy sobie potem, że pan Sylwan to człowiek bywały i o wielu rzeczach mówić może, spojrzałem znów na ów fatalny konterfekt i na pana Jędrzeja.
Pan Jędrzej wyglądał jak nieżywy. Twarz miał ręką zasłonioną, a wszyscy milczeli, prócz pana Sylwana, który, wydało mi się, prócz mojej żony, nic około siebie nie widział.
Wkrótce ocknął się pan Jędrzej, a wstydząc się, że przedemną zdradził się z jakąś ukrytą boleścią, która serce jego toczyła, chciał być wesołym i począł naw et krotochwile opowiadać. Ale wszystko to jakoś mu się nie kleiło, bo od czasu do czasu zerkał na konterfekt, który coraz więcej się ożywiał i groził p. Jędrzejowi jakiemś okropnem, złowrogiem słowem.
Po chwili wstał z krzesła, a że już był wieczór i koło wieczerzy się krzątano, więc zaprosił nas pan Jędrzej do drugiej izby, w której zwykle stół zastawiano. Było widocznem, że pan Jędzej chciał się pozbyć widoku tego szczególnego konterfektu.

Przy wieczerzy taka zerwała się burza, tak gęsto biły pioruny, że choć to do mnie zaledwo milę liczyć można, pan Jędrzej jednak jak najuprzejmiej nas obligował, abyśmy w Boleszczycach zanocowali, na co także przystałem, nie przeczuwając wcale, że dzisiejszej nocy obaczę rzeczy, które na całe życie w pamięci mi zostaną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Zachariasiewicz.