Z antropologji wiejskiej/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologji wiejskiej
Podtytuł Obrazki i szkice
Wydawca Redakcya Gazety Rolniczej
Data wyd. 1888
Druk M. Ziemkiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pani pisarzowa była blondynka o kształtach pełnych i dobrze zaokrąglonych. Lubiła się ubierać w powłoczyste bluzy i paliła ciągle papierosy własnego wyrobu. Wspominała też często o swoim wysokim rodzie, gdyż ojciec jej był swego czasu burmistrzem, a matka córką podleśnego z rządowych lasów. Rzucona w świat, do którego nigdy w życiu przyzwyczajona nie była, na każdym kroku okazywała bliźnim swą wyższość — a każdy frazes zaczynała od słów; „gdyby mój mąż nie był gamajdą“...
Mieszkanie, które państwo pisarzowie zajmowali w domu gminnym, ciasne, złożone z dwóch pokoików zaledwie, było przyozdobione rozmaitemi serwetkami, kokardkami, kolorowym papierem, masą porcelanowych lalek i tym podobnych osobliwości.
Znać było, że mieszka w niem osoba ze sfer wyższych, rzucona przez los zawistny w niewłaściwe otoczenie, osoba, która mogłaby stanąć bardzo wysoko, gdyby naturalnie, mąż jej „nie był gamajdą“.
Pani pisarzowa miała ulubiony swój „szenszlong“ i na tym meblu przepędzała większą część swego życia, w pozycyi półleżącej przy gościach, leżącej gdy nikogo nie było. Trzymając w ustach papierosa, oczy miała utkwione w sufit, i już to liczyła muchy wędrujące po belkach, już tęsknym i zamglonym wzrokiem czyniła niebu wyrzuty, za to, że została rzucona w sferę, do której nigdy przywyknąć nie mogła.
Osoba pulchnej tuszy i wzniosłego umysłu dostała się między ludzi prostych, nieokrzesanych, po prostu między chamów, którzy wyższych jej zalet ani poznać, ani ocenić nie umieli. Przykrzyło jej się fatalnie. Czasem z nudów zajrzała do kuchni, zagroziła służącej, że do kryminału ją wsadzi — i znów powracała na swój „szenszlong“ — na którym przecierpiała i przeleżała już tyle...
Gdyby jej mąż nie był gamajdą — lecz trudno — jak się komu nie wiedzie, to już na każdym kroku!...
Kobzikowski, w chwili gdy mu oddawała białą swoją rączkę, był w biurze powiatowem kancelistą... Miał charakter wprawny, czytelny, ozdobny nawet, przytem pisał z tak wściekłemi zawijasami i wykrętasami, że mu powszechnie świetną przyszłość wróżono... ale wróżby ludzkie nie zawsze się sprawdzają. Od chwili wstąpienia w związki małżeńskie, kanceliście przestało się powodzić; do powiatu nastał nowy naczelnik, który zawijasów nie znosił — i biedny Kobzikowski ujrzał się w smutnej konieczności szukania nowej posady. Dopomogła mu w tem żona, która dotąd chodziła i prosiła różnych dygnitarzy, aż wreszcie wyjednała mu bardzo mizerną posadę na poczcie.
Kobzikowski chleba z tej posady wiele nie miał, ale za to był na etacie i nosił czapkę z gwiazdką i byłby ją nosił po dzień dzisiejszy, gdyby nie wypadek... Zginął jakiś głupi list z pieniędzmi, czy też marek w kasie pocztowej zabrakło... jednem słowem bagatelka się stała — i skutkiem tego mąż pani Domiceli znowuż czapkę postradał i znowuż przez kilka miesięcy znajdował się na bruku.
Podobne historye powtarzały się co pewien czas, peryodycznie.
W takich razach Kobzikowski przed małżonką swoją klękał i przysięgał na wszystkie świętości, że go oczerniono niegodnie, że jest niewinny i że na przyszłość pilnować się będzie pedantycznie.
Pani Domicela przysiąg słuchała, zmywała małżonkowi głowę, wymawiała mu że jest „gamajdą“, że sam nigdyby rady sobie nie dał na świecie — i wyrabiała nową posadę.
Z powodu owych posad, krążyły o pani Kobzikowskiej różne wieści, których wszelako, jako niedowiedzionych i niesprawdzonych dokładnie, powtarzać nie wypada.
Po kilku latach wędrówek z posady na posadę, przybył Kobzikowski do Biednej-woli, w charakterze pisarza gminnego — i na tem stanowisku trzymał się od dość długiego czasu. Nadużyć wielkich nie popełniał, kancelaryę prowadził względnie porządnie — a że łapówki brał skąd się tylko brać dało, — nikt mu za złe nie miał — od czegoż człowiek ma ręce?
W Biednej-woli Kobzikowscy osiedli nareszcie na dłużej, a że i kamień na miejscu porasta, przeto przyszli nawet do jakiej takiej zamożności. Były dwie krówki w oborze i tłusty konik w stajni, bo Kobzikowski stójkę utrzymywał, a owsa nie potrzebował kupować — było to i owo — i w spiżarni zapas niezgorszy, a nawet, jak powiadano, pani Domicela przechowywała starannie kilka listów zastawnych, na czarną godzinę.
Z cienkiego i wyschłego jak wiór kancelisty, Kobzikowski zmienił się na krzepkiego męża, o barkach szerokich i rozrosłych; z pod czarnej hiszpanki widać było trzy podbródki szerokie i pełne, które dodawały mu powagi i wdzięku.
Pani Domicela straciła również dawne idealne i eteryczne formy, z których słynęła w okolicy będąc ongi panną — pomimo to jednak była jeszcze pełna wdzięków, a nauczyciel z Biednej-woli, oraz Boberkiewicz, kancelista z kasy powiatowej, pisywali na jej cześć niezwykle rzewne ody i sonety.
Nauczyciel bywał niekiedy u Kobzikowskich na herbacie, ale oczu na panią domu podnieść nie śmiał — dzieliła ich bowiem cała przepaść.
On, dziecko ludu, chłop poprostu, zwyczajny chłop w surducie — ona zaś Lewarkowska de domo, córka burmistrza! I żeby ten nauczyciel, skądinąd nawet przyzwoity młodzieniec, nazywał się przynajmniej po ludzku, żeby choć imię miał znośne, ale ani jedno ani drugie!
Nazywał się Filip Kaczor!! Coś zabijającego! jak mówiła nieraz pani Domicela.
Jako osoba niezmiernie oczytana i rozumiejąca nawet kilkanaście wyrazów francuzkich, pani pisarzowa słyszała coś o przygodach Ledy i łabędzia... No — ale łabędź to przynajmniej ptak śnieżnopióry, wspaniały... a tu kaczor! Nie... przenigdy!
Biedny nauczyciel wzdychał skrycie i bóle swego serca na papier przelewał — grywał też wieczorami na fleciku i znosił złośliwe przymówki pani sekretarzowej sądu, osoby brzydkiej jak noc i niemogącej znosić ani Kobzikowskiej, ani jej sukien modnych, ani kapeluszy... bezczelnych, jak mówiła.
Boberkiewicz większe miał szczęście.
Przyjeżdżał do Biednej-woli dość często, ściśle mówiąc, spędzał w niej wszystkie niedziele, święta i dni galowe. Do tych częstych wizyt upoważniało go poniekąd jakieś kuzynostwo, dalekie wprawdzie, ale kuzynostwo, gdyż przed laty, jedna Boberkiewiczówna była wyszła zamąż za Lewarkowskiego i mieszkała w Galicyi... Pan pisarz nie znał wcale tych kuzynów, nie słyszał o nich nawet, ale że Domicelka mówiła że tak jest, więc wierzył, dawał Boberkiewiczowi buzi z dubeltówki i nazywał go najukochańszym kuzynkiem.
Pani Domicela nie jednakowo tytułowała swego gościa. Czasem mówiła mu przez trzecią osobę „niech Dyzio“, czasem „Panie Dyziu“, a niekiedy „urwisie“, co już oznaczało najwyższy stopień łaski.
Dyzio był to młodzieniec szykowny i pełen powiatowej dystynkcyi. Nosił przerażająco wysokie kołnierzyki, niebieskie krawaty, fantazyjne kamizelki i binokle w tombakowej oprawie. Dodajmy do tego, że zawsze chodził w rękawiczkach i stale używał topolowej pomady, a będziemy mieli kompletny obraz szykowności młodzieńca, na którego rumianej i pucołowatej twarzy piękne oczy pani Domiceli zatrzymywały się zawsze z przyjemnością.
Jest dzień niedzielny, godzina czwarta po południu. W tak zwanym salonie państwa Kobzikowskich, rolety spuszczone stawiają bierny opór gorącym promieniom słońca, a w niebieskawem półcieniu muchy leniwe, pół senne, snują się po ścianach i po stole.
Pani Domicela niby siedzi, niby leży na „szenszlongu“ i pali papierosa. Dyzio na fotelu obok oddaje się tej samej czynności.
— Czy nie może mi kochana kuzynka powiedzieć, dokąd Leonard pojechał?
— Mój mąż? ach! żeby Dyzio wiedział jaki to gamajda! przechodzi wszelkie wyobrażenie... ledwiem go wypchnęła żeby się ruszył przecie.
— Ale dokąd pojechał?
— Dyzio nic nie wie? a przecież niedługo wybory...
— Cóż was to może obchodzić? Czy ten chłop wójtem będzie, czy inny, to dla Leonarda, dla was, wszystko jedno. Leonard zawsze się utrzyma, nawet powiem kuzynce, że jest dobrze widziany w powiecie, wiem to od samego sekretarza.
— Czy Dyzio myśli że to jego zasługa?
— A czyja?
— Moja, moja tylko! Dyzio nie wie ile ja mam tutaj roboty. Wprawdzie nie piszę sama w kancelaryi, ale muszę wszystkiego pilnować. Żeby nie ja, toby ten gamajda ani jednego raportu w swoim czasie nie wysłał... Dopiero jak przypomnę, nagadam, nakrzyczę, wtenczas sprowadza sobie do pomocy Kaczora i piszą całą noc, żeby było na termin... A może Dyzio myśli, że Kaczor chciałby pisać, za takie psie pieniądze jak bierze, żeby nie ja?
— O wiem, wiem że kuzynka ma w oczach magnes...
— No, no — bardzo proszę...
— Taki magnes, co przyciąga i odpycha... Nielitościwy magnes!
— Dyzio zawsze swoje...
— Gdybyż moje! zawołał Boberkiewicz, ujmując pulchną rączkę pani Domiceli.
— Niechżeż Dyzio da spokój.
Dyzio nie dał spokoju i wycisnął na rączce kuzynki głośny pocałunek.
— Ach ty urwisie! rzekła uderzając go po ręku... Zawsze niepoprawny jesteś.
— Czemu myśmy się dawniej nie znali, kuzynko!
— Dajże pokój! wróćmy do Leonarda... Gdyby nie był gamajdą, czy siedzielibyśmy w tym zakazanym kącie? czy ja potrzebowałabym marnować się tutaj i zabijać... Sam widzisz, że ja usycham z nudów.
— No, tego nie powiem, żeby kuzynka usychała.
— Dyziu! rozgniewam się!...
— Przepraszam, całuję rączki sto razy.
— Lepiej żeby Dyzio nie obrażał i nie przepraszał.
— Ach! dla samego przepraszania warto.
— Niechże się Dyzio ustatkuje, proszę... Wracamy do Leonarda...
— Wracamy zawsze do niego, niestety! Ciągle tylko ten Leonard i Leonard.
— Nie żartuj, mówmy na seryo, posłuchaj. Ja mam także swoje plany i liczę że mi Dyzio pomoże.
— Co rozkażesz, kuzynko?
— Mówiłam ci już, że gdyby Leonard nie był gamajdą, to stalibyśmy dziś doskonale, ale pomimo najszczerszej chęci i starań, widzę że w urzędowaniu karyera jego skończona; może zestarzeć się na tem pisarstwie i umrzeć, a ja tego nie chcę. Rozumie Dyzio, że pragnę zabezpieczyć sobie kawałek chleba na starość, a przy tym moim gamajdzie, na siebie tylko liczyć mogę. Czyż nie tak? niechno Dyzio sam osądzi.
— Istotnie kuzynka jest równie mądra jak piękna — i dalibóg warta lepszego losu. Co za szkoda, że myśmy się dawniej nie znali.
— Może i szkoda, ale się to nie wróci, dziś trzeba myśleć o jutrze... trzeba myśleć nie na żarty. Czy Dyzio da wiarę, że wczoraj, czesząc się, zauważyłam dwa siwe włosy!
— Ale skąd?!
— Tak, tak jest, widzi Dyzio. Koniec końcem zaczęłam myśleć o sobie i postarałam się o to, że stary Melcer, młynarz, sprzedał niby to Leonardowi sześć morgów gruntu za kontraktem rejentalnym, a my daliśmy znów Melcerowi taki sekretny kwit, że ta sprzedaż nic nie znaczy. Czy Dyzio rozumie na co ja to zrobiłam?
— Rozumiem, rozumiem, kuzynka chciałaby wójtową zostać. Szczęśliwa gmina, jak Boga kocham, szczęśliwa!
— Dyzio nie widzi daleko... Cóż mi tam z tego głupiego wójtowstwa, lada chłopka to samo może mieć.
— Aha! kuzynka jak uważam, na sędzinę kroi.
— Spodziewam się, ale wybory do sądu jeszcze daleko, a tymczasem dobrze by było...
— Wójtostwo...
— Zawsze lepsze to niż pisarstwo i jakby się Leonard dostał na wójta, to łatwiej byłoby później torować mu drogę do sędziostwa.
— Kuzynka mówi jak dyplomata.
— Gdyby Leonard nie był gamajdą, stalibyśmy dziś zupełnie inaczej, ale cóż? Ja za niego muszę robić i myśleć — wszystko ja! gdyby nie mój rozum, nie moja zabiegliwość, nie moje staranie, to doprawdy nie wiem, czy mielibyśmy dziś kawałek chleba. Czy Dyzio myśli, że Leonard pojechał by teraz kaptować sobie chłopów, żeby nie ja! W głowie by mu to niepostało. Dobry obiad zjeść, przespać się, a potem w preferansa zagrać — to dla niego łatwa rzecz. O! niech mi Dyzio wierzy, że do tego jedyny.
— Wiem, wiem; tak w preferansa grać jak Leonard! phi! phi!
— To też to! ale niech Dyzio powie do czego więcej on zdatny?
— Alboż ja wiem?
— Trzeba za niego myśleć, zabiegać i starać się — ja już swoje zrobiłam i istotnie zrobiłam co tylko było można... Trzech żydów chodzi po wsiach i agituje, złote góry chłopom obiecując; ja sama gdzie tylko mogę, to zręcznie słówko w trącę — ale mam nadzieję, że Dyzio zechce mi także dopomódz. — Przecież tego Dyzio nie odmówi biednej kuzynce?
Boberkiewicz znowuż się do pulchnej rączki przyczepił jak rak.
— Wszystko, wszystko zrobię co kuzynka każe, choćby na koniec świata polecę!
— Ach! tak daleko nie trzeba — dość będzie między znajomymi... w powiecie... Dyzio rozumie przecież o co chodzi.
— Rozumiem — na sekretarza może kuzynka liczyć na pe, a panu pomocnikowi także słówko szepnę. Mam u niego, nie chwaląc się, wielkie łaski... ogromnie proteguje mnie.
— Wiem, wiem, i to nie tyle pomocnik, ile pomocnikowa — ale co tu się dziwić? Dyzio jest elegancki chłopiec, Dyzio ślicznie tańczy, Dyzio grywa na skrzypcach, Dyzio urządza majówki — bez Dyzia cały powiat usnąłby po prostu.
— Krzywią się na mnie, że wyjeżdżam za często.
— I tego mi zazdroszczą! Biednej, zapoznanej kobiecie, nie wolno jest nawet żywić uczuć familijnych!
— Któżby na takie rzeczy zważał! Niech kuzynka będzie spokojna. W przyszłym tygodniu wyprawiamy majówkę z tańcami, przysięgam ci kuzynko na wszystkie świętości, że w każdym kontredansie, w polkach, w walcach, mazurach, będę mówił o Leonardzie, zbuntuję wszystkie panie powiatowe — no — i pies jestem, jeżeli kuzynki wójtową nie zrobię.
— Jaki Dyzio dobry — rzekła patrząc mu prosto w oczy.
— To już skończona rzecz. Ja i do gubernji trafię, przecież Kokosiński, taki mój serdeczny przyjaciel, jest tam dziennikarzem. Nie mówmy już o tem, to skończone. Może lepiej pójdziemy nad staw, czółnem kuzynkę powożę.
— Dobrze, ale...
— Ale co?
— Możeby posłać po Kaczora, bo ta gadzina, sekretarzowa, będzie znowuż po całej parafji latała z językiem.
— Ach! czemu myśmy się dawniej nie znali, kuzynko?
— Czemu? czemu? powtarzała w zamyśleniu pani Kobzikowska; mój Dyziu, ktoby to potrafił odpowiedzieć na wszystkie „czemu“ i dla czego...
— Chodźmy nad staw. W olszynie chłodno a tu gorąco szkaradne. Pochodzimy trochę, a potem popłyniemy czółnem! kuzynka wie jak ja doskonale wiosłuję.
— Wiem, wiem! — Dyzio ma do wszystkiego zdatność — ale Kaczora trzeba poprosić koniecznie. Ta gadzina sekretarzowa zaraz nas obgada.
Boberkiewicz podniósł roletę i w okno spojrzał.
— Jest i Kaczor! zawołał, nadchodzi właśnie.
Pedagog po chwili wszedł do pokoiku.
Był to młodzieniec wysoki, chudy, twarz miał mizerną, prawie bez zarostu, a długie, jasne włosy spadały mu na ramiona.
Wszedłszy, ukłonił się niezgrabnie, a cała jego postać zdradzała niezwykłe zakłopotanie.
— Dzień dobry, panie profesorze, rzekła uprzejmie pani domu. Chciałam tylko co posyłać po pana. Pan Dyzio proponuje spacer nad staw, myślałam żeby i pan z nami poszedł.
— To jest... właściwie, nie wiem, jakby się wyrazić...
— Nie masz pan czasu zapewne, zawołał uśmiechnięty Boberkiewicz, założyłbym się, że profesor nie ma czasu.
— To jest, właściwie nie wiem jakby to powiedzieć, rzekł pedagog, właściwie... czas mam!...
— Więc o cóż idzie? Chodźmy.
— Widzi pani dobrodziejka, właściwie...
— Nie nudź-że pan, chodźmy.
— Jeżeli pani życzy sobie, to jest właściwie, jeżeli pani każe..
— Ale proszę, sto razy proszę.
Pani Kobzikowska włożyła na głowę olbrzymi kapelusz słomkowy z jaskrawą wstęgą i całe towarzystwo udało się dróżką polną do olszyny.
Przyjemna rozmowa urozmaicała ten spacer. Boberkiewicz opowiedział najświeższe ploteczki powiatowego miasta. Kaczor, jak na prawdziwego pedagoga przystało, szedł poważnie, powoli, rzucając od czasu do czasu słówko jakieś, obmyślane głęboko i wypowiedziane zawsze w sposób warunkowy.
Pani pisarzowa nie wiele zważała tym razem na Boberkiewicza i zarzucała pytaniami pedagoga.
— Pewnie profesor był dzisiaj u tej gadziny?
— To jest... co pani chce przez to rozumieć?
— No, pytam się przecież wyraźnie, czyś pan był u tej piękności z kaczkowatym nosem?
— Jeżeli pod tą alegoryą mam rozumieć panią sekretarzową, to byłem — a właściwie mówiąc, obiad spożywałem u nich.
— Cóż ona o mnie mówiła? Powiedz pan śmiało, bez żadnej ceremonji, ja się nie obrażę. O to możesz pan być spokojny, tego rodzaju istoty nie mogą mnie obrażać.
— A jednak, jeżeli, mnie słuch nie myli, zapytywała pani.
— Więc cóż z tego? Pytałam z ciekawości, tak sobie. Czasem lubię się pośmiać. No, powiedz pan raz. Zrobisz mi tem przyjemność.

— Hm... trudno to jest...
— Czemu myśmy się dawniej nie znali!

— Zapewniam profesora, że pasyami lubię syk żmii; jest to, bądź co bądź, przyjemność.
— No, mówże pan raz, odezwał się Boberkiewicz, co się ceremonjować, kiedy kuzynka to lubi.
— Właściwie, nie zaprzeczam, że mowa o pani była; ale jeżeli mam prawdę powiedzieć, to z mego punktu widzenia, nie mógłbym się dopatrzyć w słowach pani sekretarzowej jakiejś złośliwej chęci, lub, ściślej powiedziawszy, zamiaru...
— Brawo! jak to jednak dobrze mieć swego wiernego rycerza! Twierdzisz zatem panie profesorze, że byłam obsypana pochwałami?
— Pochwała bywa względna... zależy to od poglądów.
— Więc przyznajesz pan, że sekretarzowa mnie uwielbia.
— Tego również nie dostrzegłem.
— Zatem, powiedz pan po prostu, że wiesza na mnie psy.
— Ależ... pani dobrodziejko, co znowu!
— Mój panie, znam ja się na tem. A o wyborach nie było mowy?
— Wspominano coś ogólnikowo.
— Jakżeż się zdaje pani sekretarzowej? czy sądzi ona, że Leonard zostanie wybrany na wójta?
— To jest właściwie... o ile mogłem wyrozumieć zdanie pani sekretarzowej, to sympatye jej skłaniają się raczej ku dotychczasowemu wójtowi.
— Gadzina!
— Eh! droga kuzynko, rzekł Boberkiewicz, ostatecznie cóż cię to ma tak dalece obchodzić, po której stronie są sympatye, lub antypatye jakiejś tam pani sekretarzowej sądu!
— Istotnie, Dyzio ma słuszność, jak zawsze. Bardzo mnie to obchodzi co sobie jakaś tam gęś o moim mężu pomyśli! Dyzio ma zupełną słuszność.
Tak rozmawiając, przyszli nad staw.
Słońce zachodziło, złocąc gładkie zwierciadło stawu na którym kołysała się łódka. Kaczor wziął jedno wiosło, Boberkiewicz drugie, pani pisarzowa zaś usiadła w środku łodzi, na ławeczce i popłynęli przez staw, a następnie przez rzeczkę do osady młynarza Melcera.
Gdy wracali tą samą drogą, księżyc już świecił. Melancholiczny pedagog pracował wiosłem, wzdychając, Boberkiewicz siedział na ławeczce obok kuzynki i mówił do niej półgłosem:
— Czemu myśmy się dawniej nie znali?
Pani Kobzikowska odpowiadała ciężkiem westchnieniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.