Złoty robak/Czerwona piłka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czerwona piłka

Jest czerwiec, co noc spada ulewny deszcz i ubija ziemię na grządkach w dziobatą Księżycową skorupę, wypłukuje korzonki rzodkiewek. Niedawno zaczęła się seria niepowodzeń. Spostrzegł ślady czyichś butów w ogrodzie. Ktoś w nocy skrócił sobie drogę, wyłamał sztachetę z lewej strony, poszedł na skos i przeskoczył z prawej, formując w sztachetach wygodny przełaz.
Prawdopodobnie w miejscu ogrodu była kiedyś łąka, chodzono po przekątnej, nowe pokolenie ptasim instynktem odnalazło stary szlak powietrzny. Byłaby to jego chora fantazja? Tracił zdrowie?
Wyrównał sztachety na grządkach, obciął złamane gałązki agrestu. Kosztowało to godzinę pracy.
I powtórzyło się za tydzień. Także w sobotę. Ktoś przetarł sobie szlak na stałe. Należało oczekiwać następnego tygodnia.
Tak się stało; znów więc zagracował. Trzecie przejście było już zręczniejsze, szkody mniejsze, gniew o jeden stopień wyższy. Przewidzianego dnia postanowił zaczaić się w oknie. Przyjrzał się odciskom butów. Były średniej wielkości i niekoniecznie musiały należeć do mężczyzny. Powiększyło to gniew, lecz nieznacznie.
Dziwił się swej bezwoli, od jakiegoś czasu obserwował złe oznaki.
Miał sen — z tego rodzaju snów, które biją chorym źródłem jak z fermentującego na dnie grzybka — śniło mu się, że tonął. W jeziorze nie większym od talerza zupy. Gęstym, rozpłynął się pod powierzchnią w nicość, tylko głowa balansowała samotnie w wodorostach, które miały rude warkocze i błękitne kokardki. Z dwojga złego zdrowsza była jawa, trzask łamanych gałązek. Lecz oczekiwanej soboty nikt nie naruszył ogrodu.
Zdarzenia zostały przedzielone innym. W środę między dwiema sobotami, o piątej rano, gdy jeszcze spał, usłyszał ostry dzwonek przy furtce. Dzwonek powtórzył się i Barbara poszła otworzyć.
Doleciał trzeźwy, wesoły duet, ktoś grzmiącym, wesołym głosem przepraszał, że tak wcześnie, Barbara gorliwie zapraszała i prowadziła.
Zwykle na piątą szła do kościoła, a była w domu. Rozpływała się teraz w grzecznościach. Paweł pomyślał przy okazji, że trzeba lepiej zabezpieczyć szufladę w kredensie, w której leżał pamiątkowy rewolwer po ojcu. Nie ruszał się z łóżka.
Milicja? — pomyślał. — Barbara wyszperała i doniosła?
W sieni zadudniły buty, w progu pierwszego pokoju ukazał się gość, przeszedł pierwszy pokój i stanął w progu sypialni. Paweł wyskoczył z łóżka.
Był to olbrzym, jakiś — bez powodu — radosny olbrzym, w sparciałym wiejskim samodziale, potężny w ramionach, spalony słońcem, o radosnych błyskach na ognistych policzkach. Powiedział, że nazywa się Kwieciński, jest krewnym nieboszczki żony Pawła, był tu kiedyś i przeprasza, lecz stało się nieszczęście, z ciężko chorą córką przyjechał do lekarza i zaraz wraca, mieszka pod Sandomierzem. Powiedział jeszcze, że jest leśniczym, o czym chyba — spojrzał spod rzęs: — wiadomo, podał nawet swój stopień służbowy, także jakoś radośnie, patrzył olśnionym wzrokiem, czekał przyjaznego gestu: — pan wybaczy, pozwoliłem sobie odwiedzić prosto z pociągu...
Popychał przed sobą wychudzoną, bladą dziewczynkę o drobnym, trójkątnym pyszczku, zetlałych włosach, wielkich, zielonych oczach zabiedzonego kota i błękitnych kokardach w warkoczach. Mogła mieć lat osiem. Wyglądała jak topielica. Jak duszek ożywiony zastrzykami. Jeżeli to był ojciec, można by z niego wykroić sto takich istnień.
W prawej ręce trzymał coś, co w pierwszej chwili wydawało się czarną, wąską trumienką.
Dziewczynka podskoczyła i wykonała gest, jakby chciała obejrzeć Pawła od tyłu. Więc cofnął się i zapiął szczelnie piżamę. —
— Popatrz — rzekł dobrotliwie Kwieciński — wujek się do ciebie uśmiecha.
Sam się uśmiechnął. Poczciwość wyzierała z jego bladozielonych, gęstych oczu, wyklejonych słońcem, o granatowych rzęsach, które mu nadawały wyrazu pornograficznego osiłka. Poczciwość nie do pokonania. Powiększyło to grozę niespodziewanej wizyty.
— Witam — powiedział struchlały Paweł. — Bardzo się cieszę, panie Kwieciński, że pan o mnie nie zapomniał.
Kwieciński pochylił głowę w ukłonie. To, co trzymał, postawił na podłodze: — był to czarny, wklęsły sakwojaż, taki, jakie na początku stulecia wozili kolejarze na służbie. — Otwarł, dłonie miał potężne:
— Przywiozłem gościniec... Skądże by! — odpowiedział. — Kto by pana zapomniał?! Wspominamy z żoną...
Jak to, pomyślał Paweł, wspominają? Rzeczywiście był tu kiedyś. Czyżby sobie zakpił? Był to haniebny dzień, coś w rodzaju zjazdu rodziny żony, Paweł uniósł się wtedy gniewem, nie pamięta już, z jakiego powodu, dzień był koszmarny, co tu było Wspominać?
Kwieciński wyjął dwa krążki suchej kiełbasy, słoik miodu, drugi rydzów — masło, chleb, nóż, jakiś garnuszek zawinięty w gazetę: to dla siebie, i butelkę domowej nalewki: do wspólnego użytku, wszystko to na klęczkach w progu, wyglądał teraz jak duży, uczynny chłopiec, prezenty złożył na nocnym stoliku, butelkę zatrzymał w ręce, Paweł z lękiem spostrzegł, że odkorkował.
— Może śniadanie? — zapytał. — Barbaro.
Przeszli do głównego pokoju, usiedli za wielkim stołem.
— Kaszkę dla dziecka — rzekł Kwieciński — jeżeli pani taka dobra — odwinął z gazety garnuszek: — proszę odgrzać — gazetę zostawił na podłodze.
Barbara za szybko jakoś przyniosła kieliszki. Nawet nie wiedział, że w domu były.
— Nie! — krzyknął. — Ja nie piję!
— Rozumiem — usprawiedliwił go Kwieciński. Napełnił swój kieliszek, uśmiechnął się. — Ja po całej nocy... Pan się nie pogniewa.
Na wiadomość o kaszce dziewczynka zaczęła protestować, skoczyła na jednej nodze, podbiegła do kredensu, przysunęła krzesło i po krześle próbowała sięgnąć po czerwoną piłkę. Na wargach Pawła ukazał się uśmieszek:
— To jeszcze nic — powiedział tłumiąc gniew. — To jeszcze nic — wstał i żeby już było, pomógł jej zdjąć czerwoną piłkę.
Kwieciński nalewał sobie drugi kieliszek:
— A może? — zapytał. Zobaczył wyraz twarzy Pawła i bardzo się zmartwił:
— My jeszcze tylko chwilę.
Barbara przyniosła garnuszek z kaszą. Zaczęło się chwytanie dziewczynki. Kwieciński dopadł ją w kącie jak oszalałe kurczę.
Ledwo zjadła łyżkę, zwymiotowała. Wtedy ruszyła z pomocą Barbara.
Paweł siedział przy stole.
— To jeszcze nic — powtarzał z uśmiechem. Czuł wewnętrzne stuknięcie, podziemny wybuch, który wróżył falę gniewu. Znał to i bardzo się obawiał.
— Bardzo dziecko chore? — zapytał.
— Ciężko — odpowiedział zdyszany Kwieciński. — Złośliwa anemia. Dzisiaj się rozstrzygnie. Ja przez to piję. Ot, Polacy — dodał — taki już dziwny naród. A my wspominamy pana i wspominamy...
— Dziękuję za piękne upominki. Ja, niestety, muszę się zbierać do pracy.
— Widzi pan — uśmiechnął się smutno: — my pamiętamy wszystko dokładnie. I nie tylko my... Nie tylko my pamiętamy.
Paweł spojrzał chmurnie. Może on nie był taki poczciwy. Może pijany? Wypił już trzeci kieliszek.
— Powiem panu — rzekł. — Był u nas pan Wereszczyński...
— Kto?!
— Wereszczyński. Pamięta pan? Także pana wspominał. Pamięć u niego fenomenalna.
— Wereszczyński?! Kiedy? Co pan mówi! Jak to? pan mówi... skąd ta znajomość? Więc żyje?
— Otóż żyje! — powiedział Kwieciński, mimo woli chyba z naciskiem.
Paweł ochłonął.
— Ma już lat? — spytał.
— Osiemdziesiąt dwa. Pełne. Przyjechał i urządził właśnie u nas urodziny. Zrobił taki, powiada, przedśmiertny objazd. Gdzie mu tam do śmierci! Wypił właśnie kieliszek i jak nie zaczął mówić, opowiadać... To wybitna, powiem, genialna inteligencja. Warto żyć, powiedzieliśmy sobie z żoną, żeby takiego człowieka spotkać i posłuchać... Gdy się ma już pewne lata... I smutek w domu...
— Niech mi pan powie — zapytał przecinając Paweł — ja nic nie mam przeciwko — zastrzegł — ale niech mi pan powie, kim on właściwie jest? — Usłyszał te swoje słowa i słyszał, jak jakoś niewłaściwie zabrzmiały. — Zapytuję z powodów czysto... — nie znalazł słowa: — zwyczajnych.
— Nie wiem — odpowiedział z uśmiechem Kwieciński. — Ale powiem panu, powiem panu... Mówił o tym. Zadałem sobie trud... Przyjechałem, żeby pana do nas koniecznie zaprosić. Na urlop, koniecznie, bardzo do nas prosimy. Życia już niedużo... a u nas jest tak pięknie... Woda, las, ryby. Nikogo już z naszej rodziny nie ma...
— Pan myśli, że mnie aż tak bardzo interesuje?
— Nie! Ale mówił o tym... Wspominał też pana... To wszystko jest bardzo ciekawe... Ciekawe... Jak wszystko w życiu.
— Co mówił? Zresztą mniejsza...
Kwieciński uśmiechnął się, był zakłopotany i serdeczny: — Dobrze mówił, z uczuciem... Opowiem panu, gdy pan przyjedzie... Bo widzę, że pana to interesuje... My wspominamy dlatego, że był pan dla nas zawsze przykładem... potęgi, tak, tak, nieugiętego charakteru. To się tak nie zdarza... Gdy pan przyjedzie do nas... opowiem panu dużo. Pod tym warunkiem, że pan przyjedzie — spojrzał raz jeszcze: — Mamy więc jakiś najbliższy cel w życiu — roześmiał się i czekał obietnicy.
— Chyba mi pan nie powie — rzekł Paweł — byłoby to możliwe, żeby on nie był?
— Wereszczyński?
Kwieciński wcale nie był taki głupi, ani beznadziejnie poczciwy.
— Czy mówił o swej... „teorii”?
— Czy mówił? Zgadł pan. Przywiózł. Czytał. Dużo mieliśmy z żoną zabawy. Smutnej, pouczającej. To serdeczny człowiek, zapewniam pana, że to nie jest człowiek przeciętny. Obydwoje z żoną powiedzieliśmy sobie, ileśmy stracili z życia, nie myśląc. No, w jakimś tam znaczeniu. Są to skutki rozmowy z panem Wereszczyńskim... Pan ma coś przeciwko niemu.
— Bynajmniej.
— Powiedział...
— Co powiedział?
— Pożegnał się z nami „na zawsze”.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.