Przejdź do zawartości

Widmo (Bourget, 1901)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Widmo
Data wyd. 1901
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Le Fantôme
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
TO, CO SIĘ STAĆ MUSIAŁO.

D’Andiguier miał słuszność. Ewelina była zanadto uprzedzoną, ale tego nie przypuszczał, że z różnych oznak, które od początku małżeństwa najpierw zbudziły w niej niepokój, a potem wzmogły go do tego stopnia, iż zamienił się w nieukojoną trwogę, w jakiej znajdowała się obecnie, najsilniej oddziałało na nią postępowanie dawnego przyjaciela jej matki względem jej męża. Gdy Stefan odwoził ją po tej przykrej scenie z ulicy de la Chaise na ulicę de Lisbonne i w dalszym ciągu, z naturalnością, która byłaby zwiodła każdą inną osobę, grał rolę, jaką mu poddał d’Andignier, umysł młodej kobiety zaczął pracować nanowo, a ta praca miała ją szybko naprowadzić na drogę prawdy. Raz już zwrócona w tym kierunku, czyż mogła się zatrzymać?
— Nie złożył mi jednak tej przysięgi, której od niego żądałam... — mówiła sobie, na wspomnienie widocznego wzruszenia, jakie ogarnęło d’Andiguier’a w ostatnich chwilach ich rozmowy i wobec jej żądania. — Nie mógł jej złożyć. Nie chciał mnie okłamywać tak dalece. Bo i on kłamie. Okłamują mnie obaj. Porozumieli się, ażeby mnie okłamywać i to od wczoraj... Porozumieli się. Ale poco?.. Dlaczego?...
Ta zgodność postępowania obu mężczyzn była wypadkiem takim nowym, takim szczególnym, że niezwłocznie, jak widzimy, uderzyła młodą kobietę i zwróciła jej baczną uwagę. Ewelina nie była osobą bardzo bujnej wyobraźni. Jeśli wzięła po matce wrażliwość, lękliwą nieco, skupianie się w sobie, wstręt do okazywania głębokich wzruszeń, który wytwarzał romantyczność jej duszy, odziedziczyła znów po ojcu trzeźwość umysłu i sądu, różną zupełnie od chimerycznej istoty myśli pani Duvernay. Ewelina brała zawsze wszystko na seryo. Ztąd wynikała jej prawość, nieco oschła, która, mocą kontrastu, oddziałała tak silnie na chwiejną i skomplikowaną naturę jej męża. Takie charaktery łatwo jest oszukać pierwszy raz, bo instynktem wierzą, że inne są równie szczere i proste, jak one. Ale gdy raz nieufność ich się zbudzi, już nie zasypia, z tego samego właśnie powodu, który na razie powstrzymywał je od podejrzeń. Potrzeba szczerości względem samych siebie jest w nich taka potężna, że nie mogą nie zgłębić do ostatka wskazówek, jakie zauważyli.
Stało się zatem, że Ewelina, przez kilka dni które nastąpiły po tych dwóch dobach, takich dla niej brzemiennych tajemnicą, nie pytała już, ani się żaliła. Ale, cała energia jej zastanowienia ześrodkowała się na tej niespodziewanej wskazówce zagadki, która ciążyła nad jej pożyciem małżeńskiem. Zagadka ta tak się teraz przedstawiała: nazajutrz po usiłowaniu samobójstwa męża Ewelina, nieprzytomna z trwogi, wyczerpana z sił, podążyła błagać d’Andiguiera o pomoc. Tem przyjął misyę rozmówienia się z Malclerec’iem. Poszedł, przyrzekłszy, że wydobędzie od niego tajemnicę, że przynajmniej spróbuje. Powrócił wiedząc wszystko — ten fakt był dla Eweliny niewątpliwy — tak, wiedząc wszystko i zdecydowany milczeć. Jakaż więc była istota tego zwierzenia, skoro nietylko, że najwierniejszy jej przyjaciel nie chciał go jej powtórzyć, ale że jeszcze obaj mężczyźni porozumieli się z sobą niezwłocznie, żeby lepiej przed nią ukryć to, co powinna wiedzieć, bo ma do tego święte prawo? Przyszłość jej małżeństwa była zagrożona. Nie ukryła przed d’Andiguierem żadnej ze swoich obaw. Wskazała mu ich przyczynę w tej idée fixe, która trawi jej męża, w tej tajemnicy, dokoła której błąka się od tylu miesięcy. Wiedziała, że d’Audingier był poruszony do głębi jej cierpieniem, słyszała jeszcze jego okrzyk oburzenia: „Masz słuszność, niech się wytłómaczy!” — i jedna rozmowa z Malclerc’iem wystarczyła do wywołania przewrotu w tym człowieku, uczynienia zeń sprzymierzeńca w spisku milczenia. Niechęć wzajemna, o której jej wspominał, zamieniła się w tym krótkim przeciągu czasu na zupełne porozumienie. Jakież słowa padły między nimi? Gdy zaskoczyła ich na owem rannem spotkaniu, umówionem bez jej wiedzy — postanowienie zgodnego milczenia wypisane było na ich twarzach, w ich spojrzeniach, w ich postawie. Jaka nagląca konieczność, uznana zarówno przez jednego jak i przez drugiego, sprawiła, że porozumieli się z szybkością, która wydałaby jej się cudem, gdyby własnemi oczyma nie patrzyła na nich? To nagłe oddziałanie Stefana na starca było nową tajemnicą. Ale było jednym z tych faktów, które zakreślają niespodziewanie pole możliwych wyjaśnień. Ewelina, tłómacząc sobie fakt ten na różne sposoby, pod wpływem nieświadomego wysiłku analizy, wzbudzonego jedyną myślą, która ją zajmowała wyłącznie — doszła do wniosków, aż nadto blizkich okrutnej prawdy.
W ciągu tygodnia, jaki minął między pierwszemi scenami a tem, co się stać musiało, zajściem decydującem, które miało oświecić ją ostatecznie, — Ewelina nie zdradziła niczem nadmiernego wytężenia swych myśli nad odgadnieniem, zarysowanej teraz bardzo wyraźnie zagadki. Wypełniała, jak zazwyczaj, te obowiązki towarzyskie, na które pozwala jeszcze kobiecie ósmy miesiąc brzemienności, wypełniała ze zwykłą ścisłością przepisy lekarza, chodziła dużo i zajmowała się czynnie ostatniemi przygotowaniami do blizkich narodzin dziecka, które postanowiła karmić sama. Ktokolwiek zobaczyłby ją siedzącą przy stole naprzeciwko męża, albo chodzącą w jednej z dalszych okolic Lasku Bulońskiego, raz z nim, to znów z którą kuzynką, albo wreszcie pracującą wieczorem nad jakąś robotą ręczną w ulubionym rogu buduaru, nie domyśliłby się nigdy, że przebyła tak niedawno gwałtowne i tragiczne przejścia.
D’Andiguier jeden tylko odczuwał, że tragedya rozgrywa się w dalszym ciągu, ale wśród milczenia, w duchu, po za tem czołem, takiem młodem i takiem nieprzeniknionem, na którem, w sieci błękitnych żyłek, zdawała się płynąć krew spokojna, a które myśl pożerała. Za długo patrzył jak matka otaczała się tą samą atmosferą łagodności, powstrzymującej wszelkie pytania — przeraził się zatem zachowaniem Eweliny. Obawami swemi nie dzielił się wszakże z Malclerc’iem, który dotrzymywał danej obietnicy, panował nad sobą, badawczemu wzrokowi żony przeciwstawiał spojrzenie pełne przywiązania i nieprzeniknione, bez śladu dawnych smutków. Starzec czuł dobrze, że był to tylko spokój między dwiema burzami. Wszelako dzień rozwiązania Eweliny zbliżał się, a d’Andiguier w dalszym ciągu w przyjściu na świat dziecka pokładał całą nadzieję. Potrzebna mu była ta nadzieja do zniesienia własnego smutku, który go trawił i objawiał się oznakami niepokojącemi Ewelinę i Malclerc’a. On jeden tylko wiedział dlaczego za każdemi odwiedzinami na ulicy de Lisbonne starzec wchodził na schody krokiem ociężalszym, oddychając z coraz większą trudnością, jaka bolesna myśl pogłębiała z każdym dniem zmarszczki na jego obliczu. Wiedział dlaczego, w buduarku dawnego pałacyku pani Duvernay starzec wybierał teraz zawsze ten sam fotel przy oknie, stojący tyłem do światła, tak, aby ukryć twarz pobladłą, a zwłaszcza, aby nie widzieć miniatury w złotych cyzelowanych ramkach na stole — jeden z jego własnych podarunków, ofiarowanych im w dniu ślubu! Jakkolwiek obaj męźczyźni nie wspomnieli już ani jednem słowem o przeszłości, niemniej Stefan wiedział dlaczego ręka, którą mu podawał d’Andiguier, drżała w jego uścisku, dlaczego na jego widok odbijał się błysk trwogi w oczach starca, świecących coraz bardziej gorączkowo z powodu bezsenności. Na tem polegała różnica między jego obserwacyą a obserwacyą Eweliny. I jej uwagi nie uszły te wszystkie oznaki głębokiej zmiany w twarzy i obejściu d Andiguier’a...Ale, gdy Malclerc miał współczucie dla starego przyjaciela Antoniny, rozumiejąc go, Ewelina szukała, zastanawiała się, pytała siebie, czy między scenami ubiegłego tygodnia a nagłem zachwianiem tego zdrowia, takiego dotąd silnego, nie było nie prócz zwykłego zbiegu okoliczności.
— Czy pan niezdrów? — zapytała go w dwa dni po jego rozmowie z Malclerc’iem.
— Uważasz, że zmizerniałem? odpowiedział. — Powracają mi moje newralgie i przeszkadzają sypiać...
Skwapliwość, z jaką wytłómaczył swój widoczny stan rozdraźnienia przyczyną materyaluą, podobnie jak Malclerc — powstrzymała wszelkie inne pytania na ustach Eweliny. Powiedziała sobie: „Po co znów pytać? On też nic mi nie powie...” I za każdemi odwiedzinami starca, śledziła postępy cierpienia na jego twarzy. Nie. Zanik zdrowia d’Andiguier a nie był jedynie powodowany przyczyną fizyczną. Widywała go chorego dawniej i przekonała się z jakim stoicyzmem znosił ból. Jego trawiła zgryzota, podobnie jak trawiła Stefana. I była to ta sama zgryzota. Ten panował nad sobą od owej straszliwej nocy, kiedy chciał się targnąć na własne życie. Ale to zachowanie się, obliczone na oszukanie Eweliny, nie uśpiło bynajmniej jej podejrzeń. Tamten również panował nad sobą, tylko opłacał ten wysiłek powolnem konaniem. Dlaczego? Jakiejże okropnej natury była ta tajemnica, którą przed nią ukrywano, że nietylko wytworzyła odrazu porozumienie między obu mężczyznami, ale jeszcze ugodziła w d’Andiguier’a, jak nieszczęście osobiste?
Młoda kobieta od pierwszego dnia bowiem wyczytała w oczach starca i czytała to samo wyraźnie za każdą jego wizytą, że niecierpiał już za nią, lecz cierpiał za siebie. Dla przekonania się, że nie śniła, stwierdzając tę zmianę, przypominała sobie tylko pierwszą część rozmowy w małem muzeum na ulicy De la Chaise, gdy, z okrzykiem rozpaczy, przyszła mu opowiedzieć swoją niedolę. Jak on mówił do niej wówczas, z jakiem wylaniem serdecznem! Jak widocznem było, że w owych chwilach nie ukrywał nic, że poryw jego litości nie miał żadnej utajonej przyczyny! Jak w ruchach, w uścisku dłoni, w intonacyi głosu, w zaniepokojonem spojrzeniu dostrzegała współczucie nią wyłącznie, najzupełniej nią zajęte! Współczucie to niebyło teraz mniej szczere, mniej tkliwe, lecz zdawało się, że dusza starca, nie ma już na nie siły. Otworzyła się w nim rana wewnętrzna, Jaka rana? Za sprawą jakiej nowej tajemnicy stało się, że d’Andiguier był nieszczęśliwy z powodu tego, co wyjawił mu niechybnie Malclerc, i po za obrębem przywiązania swego do Eweliny? Takie pytania zadawała sobie nieustannie, uporczywie młoda kobieta, śród biegu życia codziennego, które powróciło do zwykłego trybu, jak powraca zawsze; i w głowie jej zaczęła świtać myśl, taka nieokreślona, taka ciemna, że nie mogła jej narazie sformułować. Są w naszej myśli mroki, cała sfera nieuchwytnych krańców, kres świadomości, gdzie, mimo naszej wiedzy, zarysowują się wnioski, o których nie umielibyśmy powiedzieć w jakiej chwili się wysnuły, gdzie budzą się przeczucia, które przekraczają i zbijają z tropu naszą wolę. Nie. Myśmy nie chcieli domyślać się tego, a domyślamy się. Nie chcieliśmy tego przypuszczać i przypuszczamy. Niepokonana, nieokiełznana logika pracowała w nas, mimo naszej woli, a my nie podejrzewaliśmy nawet, że ta praca już się w nas dokonała i że jej wynik już istnieje, niezniszczalny.
Jaka myśl?... Ewelina, która znała d’Andiguier’a od czasu, gdy przyszła na świat, wiedziała dobrze o tem — i to wzbudziło w niej, gdy była maleńką jeszcze, takie instynktowne, nagłe przywiązanie do niego — że życie uczuciowe starego miłośnika sztuki ześrodkowywało się od bardzo dawna dokoła niej i wspomnienia jej matki. Nie widziała go nigdy wzruszonego, — oprócz gdy chodziło o jego obrazy i marmury, — chyba w razie zajść, dotyczących jej samej lub tej matki. Nie zdziwiło jej to; przedewszystkiem tak było zawsze, a potem, gdy zaczęła się zastanawiać, znalazła bardzo proste wyjaśnienie dla tego przywiązania. D’Andiguier nie miał już, właściwie mówiąc, żadnej rodziny. Pozostali mu tylko dalecy krewni, z którymi utrzymywał bardzo rzadkie stosunki. Był kolegą i przyjacielem lat młodzieńczych. — Ewelina tak przynajmniej mniemała — jej dziadka, Montéran’a. Przeniósł tę przyjaźń na panią Duvernay, a potem na jej córkę. Ona zaś nigdy nie łączyła pojęcia miłości z obrazem tego człowieka, którego poznała jako czterdziestoletniego przeszło mężczyznę, z siwemi włosami i twarzą postarzałą przedwcześnie. Nie podejrzewała jak głęboko zakorzenione było to uczucie rozkwitłe takiemi wspaniałemi kwiatami duszy, ani jaka rosa łez utajonych żywiła te kwiaty. Ale nie potrzeba wiedzieć przyczyn ani natury uczucia, ażeby poznać jego siłę i potęgę i odgadnąć, wobec pewnych napadów smutku, że opanowało najżywotniejszą część danego serca. Tą częścią najżywotniejszą u d’Andiguier’a — Ewelina za często przekonywała się o tem, aby mogła wątpić — było wspomnienie zmarłej przyjaciółki, której wyobrażeniem była dla starca ona. Patrząc jak trawiła go zgryzota, Ewelina, z konieczności musiała pomyśleć: „Nie widziałam go takim od śmierci mamy...”
Po owej rozmowie, kiedy wytłómaczył jej zmianę swoją powrotem cierpień newralgicznych, Ewelina streściła sobie wrażenie nowe, takie blizkie poprzedniego, w tych słowach: „Nie byłby inny, gdyby chodziło o mamę...” Po raz pierwszy hypoteza, że jej ukochana zmarła może być, w sposób zresztą niezrozumiały, wmieszana do tajemnicy, z którą się borykała, ukazała się młodej kobiecie nieuchwytnie, jakby w zamglonej dali...
Drobne a szczególne zajście przyczyniło się nagle do wyraźniejszego nieco zarysowania tego nieokreślonego i bezkształtnego pojęcia. Wieczorem, tego samego dnia, kiedy otrzymała ową odpowiedź od d’Andiguier’a — Ewelina powróciła, jak zazwyczaj, z przechadzki około godziny szóstej, i, jak zazwyczaj, zamieniwszy kostium spacerowy na strój domowy, udała się, dla wypoczynku, do buduaru. Otwierając drzwi, spostrzegła, że mąż ją wyprzedził. Stał i trzymał w ręku fotografię, której przyglądał się z uwagą. Na odgłos otwieranych drzwi, postawił ramki na miejsce ruchem takim, jak ktoś schwytany na gorącym uczynku. Ewelina dostrzegła, że ręka jego drżała zlekka a twarz miała znów ów wyraz, który znała aż nadto dobrze — wszak ranił jej serce od roku blizko. Fotografia postawiona w ten sposób przez Malclerc’a była fotografią pani Duvernay. Ów wyraz jego twarzy i zmieszanie trwały zaledwie przez minutę, ale to wystarczyło, — Ewelina zauważyła te objawy i była niemi przejęta do głębi. Nie przywiązując jednak znaczenia do własnych słów, i raczej dla ukrycia własnego zakłopotania, rzekła:
— Przyglądałeś się fotografii mamy? Prawda, że na tej jestem najpodobniejsza do niej?
— Dlatego też patrzyłem się na nią — odparł żywo i natychmiast, bez żadnego przejścia, zaczął opowiadać jakąś przygodę, o której, jak mówił, dowiedział się w klubie.
Twarz jego przybrała nanowo ów wyraz umyślnego spokoju, po którym Ewelina poznawała rozdrażniające ją strasznie postanowienie ujścia jej badaniu. Malclerc panował nawet nad tonem głosu. Nie dopuszczał najlżejszej oznaki wzruszenia. A jednakże doznał wzruszenia, i to bardzo gwałtownego, w chwili, gdy Ewelina weszła. Niebawem opuścił pokój, a młoda kobieta, leżąc na szezlongu, pogrążyła się w przepaści domysłów... Przyglądała się z kolei fotografii matki. Zapytywała siebie dlaczego mąż wydawał się taki rozdraźniony, że zastała go trzymającego w ręku tę fotografię. Oczy jej wpatrywały się w zatarte nieco rysy tej twarzy, takiej podobnej do jej własnej, i szukały śladów. myśli, jakie rysy te wzbudziły w człowieku, którego tak kochała, z którym żyła, którego widziała kolejno takiego tkliwego i takiego zamkniętego w sobie, takiego pełnego uniesień i takiego posępnego, takiego szczęśliwego i takiego zrozpaczonego. Nosiła jego nazwisko, i znała go tak mało!... Tak. Jakie myśli obudził w nim ten wizerunek matki żony? Dlaczego ręka jego drżała, gdy stawiał ramki na miejsce? Dlaczego twarz jego przybrała ten sam wyraz jaki miewała w dniach złych?
W każdej innej okoliczności Ewelina zatrzymywałaby się przy tem pytaniu, jak przy tylu innych podobnych, w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy. Ale stwierdzenie zgodności między mężem a d’Andiguier’em, przyzwyczaiło ją od dni kilku do łączenia w myślach tych dwóch posiadaczy groźnej tajemnicy, która ciążyła nad nią, i stało się, że rozproszone pierwiastki jej ostatnich obserwacyj, zbliżyły się i przyoblekły w ciało: najpierw rozumowanie jej z powodu smutku d’Andiguier’a i możliwej jego przyczyny — potem refleksye nad zmianą stosunku obu mężczyzn i osobliwość porozumienia, które kazało się domyślać takiego zupełnego zwrotu u d’Andiguier’a, wywołanego czemże, jeżeli tą samą przyczyną, jaka powodowała ów smutek; — wreszcie, oczywistość zmieszania męża, gdy weszła do buduaru i zastała go z tą fotografią... Z przyczyn dla niej niepojętych w stopniu. jakiego wcale objąć nie mogła, tajemnica, dokoła której błądziło jej milczące, badanie, miała związek z jej matką.
— To niepodobna — powiedziała sobie niezwłocznie. — Stefan jej nie znał...
Postawiła fotografię również gwałtownym ruchem, wymawiając pocichu te słowa. Ten niezbity zarzut odniósł chwilowe zwycięztwo nad pracą, jaka dokonała się już nieświadomie w jej mózgu. Pomyślała: „Oszalałam chyba, doprawdy.:.” — i, chcąc ostatecznie odpędzić myśl, która wydała jej się zupełnie chorobliwą, zabrała się do jednej z drobnych robótek, z wyprawki dla spodziewanego dziecka. Byłto czepeczek z gwiazdek nicianych, robionych ściegiem tak ładnie nazwanym frivolité, Uwaga. jaką oczy i palce musiały poświęcić ruchom nawetki z kości słoniowej, odwracały zazwyczaj kierunek myśli Eweliny. Dar przyjmowania z uległością faktu dokonanego, który był jednym z wdzięków, ale też i jedną z sił jej cierpliwej natury, budził się w niej w takich chwilach. Czuła w łonie drganie istoty już żywej, której krzyk usłyszy niezadługo, którą karmić będzie własnem mlekiem, którą rozgrzeje pieszczotami i usiłowała pogrążyć się w zajęciach, przewidujących te blizkie narodziny.
Tym razem wszakże drobiazgowa praca zdołała zaledwie przez kilka chwil pochłonąć jej umysł. Ewelina wnet złożyła robotę do woreczka, wiszącego nad szezlongiem. W głowie jej ożyło nagle wspomnienie pierwszej wizyty ze Stefanem, wówczas narzeczonym, w tym pałacyku, który miał być ich siedzibą. Jakież jego zachowanie się było wtedy osobliwe, zaledwie weszli, do tego pokoju zwłaszcza, okazał takie zdenerwowanie, taki bolesny niepokój! Z jakim pośpiechem zażądał, żeby wyszli, jak gdyby nie znosił widoku tych ścian! A od owego czasu ileż razy — mówiła to nawet d’Andiguier’owi — miała uczucie, że Stefan ma odrazę do tego domu, że ucieka z niego, jak uciekamy z miejsca, którego widok przypomina nam jakąś osobę!... Kogo? Jedna tylko istniała osoba, której obraz pozostał ściśle związany z tem mieszkaniem jej matka. I znów na tę myśl, która powracała już uporczywiej, młoda kobieta odpowiadała w duchu: „to niepodobna, ” jak przed chwilą, ale zaprzeczenie to było już słabsze, mniej kategoryczne, mniej stanowcze. W umyśle jej wyłaniał się znów fakt znaczący, zapomniany śród tylu innych: gdy w Hyères, nazajutrz po zaręczynach wymówiła nazwisko d’Andiguier’a i oznajmiła, że napisała do niego, czyż Stefan nie okazał nadzwyczajnego wzburzenia? Czyż nie wydał się nadmiernie, nienaturalnie zaniepokojonym myślą, w jaki sposób stary przyjaciel przyjmie nowinę? Czyż nie było widocznem, że doznał ulgi, gdy nadeszła odpowiedź? A przecież nie znał wówczas ’Andiguier’a — przynajmniej nie osobiście. Ewelina była tego pewna, skoro ona sama zapoznała ich wzajemnie. Czemże działo się zatem, że mówił o nim w słowach takich dokładnych, jak o człowieku, którego się zna do głębi? Wszak ona, czyniąc owe wielkie zwierzenia staremu przyjacielowi, wypowiedziała słowa, do których narazie nie przywiązywała uwagi: „Zaledwie pana widział, a zna pana, jak ja...” Czy można przypuścić, że inna jakaś osoba zapoznała tak dobrze Malclerc’a z charakterem d’Andiguier’a i że tą osobą była pani Duvernay?
„A więc Stefan znałby ją?... Widywałby się z nią często?... Gdzie? Jak... I nie powiedziałby mi o tem? Dlaczego?... Gubię się w domysłach... Nie, to nieprawda...”
Po tym buncie zdrowego rozsądku, jak mniema — ła, podniosła się z szezlongu i, potrząsając głową ruchem, który nie wygnał z niej uporczywej myśli, poszła przebrać się do obiadu. Hypoteza słuszna, raz zrodzona w naszym umyśle, z taką dokładnością przystosowuje się do faktów, że niepodobna nam już odrzucać jej dowolnie. Przez cały czas obiadu, w ciągu wieczora i dni następnych, Ewelina daremnie odpychała, jako nieprawdopodobną, możliwość, że mąż znał jej matkę; cała jej siła obserwacyi była wytężona w celu chwytania najdrobniejszych szczegółów, które mogły potwierdzić to przypuszczenie, lub mu kłam zadać. Zauważyła też dwie wskazówki, które, jakkolwiek drobne, były bardzo znaczące wobec kierunku, jaki przybrały jej myśli. Ani razu przez te wszystkie dni nie dostrzegła, żeby wzrok męża spoczął znów na jednym z portretów pani Duvernay. Jak wiadomo, było ich pełno w całym domu. Gdy oko Malclerc’a spotkało teraz jeden z tych wizerunków, przesuwało się dalej, jak gdyby go nie było. Ta usilność, z jaką mąż starał się nie patrzeć już na portrety, musiała uderzyć Ewelinę tembardziej, że odpowiadała podobnemu wysiłkowi, zauważonemu u d’Andiguier’a, a zmierzającemu do unikania wszelkich rozmów o zmarłej. Dawniej nie minęła jedna wizyta przy ulicy de Lisbonne, żeby, naturalnym biegiem rzeczy, nie wymienił jej imienia i nie odnowił wspomnień, które widocznie odmładzały i rozgrzewały jego serce. Teraz każdą wzmiankę Eweliny o matce pomijał stale milczeniem. Bez przesady, ale z widocznem postanowieniem niedopuszczenia do rozmowy o niej, przechodził do innego tematu. Ściśle rzeczy biorąc i gdyby uwaga jej nie była pobudzona ciągłością wypadków, Ewelina byłaby mogła przypuszczać, że się myli co do męża i że niema nie umyślnego w tem jego chwilowem roztargnieniu, wzrokowem, zbyt stałem jednak, żeby miało być przypadkowem. U d’Andiguier’a natomiast powzięte postanowienie było widoczne, a takie niespodziewane, wykazywało takie nowe skłonności u starca, taki przewrót w jego dawnych przyzwyczajeniach, że Ewelinę za każdą jego wizytą ogarniała gorętsza chęć zapytania: „Dlaczego pan już nie chce ze mną mówić o mamie?” Pytanie to paliło jej serce, paliło jej usta — nie zadawała go jednak.
Jakiej obawiała się odpowiedzi? Nie umiałaby wyjaśnić. Ale ogarniała ją już gorączka podejrzenia, a pojęcie, zrazu nieokreślone zupełnie, oderwane, stawało się coraz wyrazistsze, konkretniejsze w jej umyśle. Możliwość związku matki z tajemnicą, której ofiarą było pożycie małżeńskie Eweliny, wyrażała się w przypuszczeniach dokładnych, przyjmowanych i odrzucanych kolejno przez młodą kobietę; stawała się ona teraz pastwą nagłych, bezładnych napadów wiary i nieufności, których wir jest jakby huśtaniem moralnem, takiem bolesnem dla człowieka szarpiącego się rozpaczliwie. Dochodzi on w końcu do tego, że pragnie pewności z równą pożądliwością, z jaką podróżny, miotany kołysaniem się okrętu, pragnie nareszcie stanąć na lądzie. To powinno usprawiedliwić biedną Ewelinę, z takiego przeciwnego jej charakterowi, czynu, którego dopuściła się pod wpływem potrzeby poznania prawdy, bez względu na to, co jej odsłoni! Ale, któż ośmieli się potępić ją, z pośród tych, którzy, jak ona, borykając się z tajemnicą drobną, czy poważną, w otoczeniu swojem, ulegali owym prawdziwym napadom halucynacyi myślowej, kiedy przypuszczenia występują z taką nadmierną obfitością szczegółów, z takim orszakiem dowodów, że niemożliwość znika, nieprawdopodobieństwo zamienia się na pewność? A po tej niewyrozumowanej, wynikłej z nieokiełznanego popędu, uległości duszy, następuje reakcya. Spostrzega niedorzeczność tego, co przed chwilą przyjęła z taką stronną skwapliwością. Burzy jednym zamachem gmach argumentów, jaki wzniosła, i staje znów wobec drobnego niezaprzeczonego faktu, który posłużył za pierwszą podstawę do tej pracy i budować znów będzie świeże rusztowanie pomysłów i obali je znów, skoro tylko zostanie wzniesione.
Za sprawą takiego procesu duchowego stało się tedy, że Ewelina zaczęła nagle zapytywać siebie, czy owa tajemnica, która tak do głębi poruszyła kolejno jej męża i starego przyjaciela, nie dotyczyła śmierci jej ojca. Zaledwie go znała. Mówiono jej zawsze, że umarł na zapalenie płuc, zaziębiwszy się na polowaniu... Jeżeli jednak to było kłamstwem, przeznaczonem dla zmylenia rodziny? Jeśli poległ w pojedynku, który pozostał utajony, a zabójcą jego był Stefan?... Ta niesłychana hypoteza rozproszyła się wnet, wobec prostego przypomnienia, że z jednej strony, w czasie, gdy owa śmierć nastąpiła, Stefan nie miał lut dwudziestu, a z drugiej pani Muriel, wiedziałaby o podobnym wypadku... Ewelina zaczęła tedy szukać gdzieindziej i wpadła na pomysł niemniej nadzwyczajny i fantastyczny. Zdało jej się nagle, że zachowanie się męża i d’Andiguier’a wskazywało, iż chodzi o sprawę honorową... Są przecież mężczyźni z dobrych rodzin, którzy w młodości dopuścili się karygodnego czynu, a następnie wykrycie takiego czynu prześladuje ich przez całe życie. Lecz wnet cała jej miłość podniosła bunt przeciw takiej możliwości, gdy chodziło o jej męża... Zresztą występek Stefana nawet bardzo poważny, nie usprawiedliwiłby smutku d’Andiguier’a... Ale czyż nie istnieją występki rodzinne, za które odpowiadają dzieci, a nawet wnuki?... Jeśli jaka nieprawidłowość została popełniona przez kogoś z jej rodziny? Gdyby naprzykład który z jej dziadów popełnił nadużycie pieniężne? Może jej majątek ztąd pochodzi i mąż dowiedział się o tem?... Co za szaleństwo!... Powiedziałby jej poprostu... — Może... Ale poco powtarzać jedne za drugiemi urojenia chorobliwe, na które wysilała się ta wylękła, zraniona dusza, taka czysta, że, śród wszystkich hypotez jedna tylko nigdy nie postała w jej myśli? Wszystko wydało się możliwem Ewelinie, oprócz tego, żeby jej matka nie była najuczciwszą, najnieskazitelniejszą z kobiet. Biedne, szlachetne dziecko — sama myśl o winie, której była ofiarą, za którą pokutowała, wydałaby jej się świętokradztwem.
Cały tydzień minął śród zamętu tych urojeń równie niedorzecznych jak bezskutecznych, a nieszczęśliwa Ewelina nie doszła do żadnego wyniku, oprócz tego, że była bardziej jeszcze rozdrażniona coraz niezrozumialszą zagadką, która ją zadręczała. Zbliżająca się chwila rozwiązania wzmagała niepokój moralny obawą fizyczną, właściwą pierwszej ciąży. Zdarzało jej się niekiedy, że pragnęła umrzeć podczas tego przejścia; innym razem znów, gdy dziecko poruszało się w jej łonie i, przewracając się, powodowało gwałtowne wstrząśnienia, których echo odzywa się w najtajniejszej głębi istoty kobiety brzemiennej — matka budziła się w Ewelinie. Zdejmowała ją trwoga, żeby jej przejścia moralne nie odbiły się na tem życiu, które dziś, zespolone jeszcze z jej własnem, niebawem odłączy się od niego, które już się od niego odłącza, i wówczas usiłowała uspokoić wzburzenie swoje, odpędzić trawiącą troskę... Wejście męża, spoglądającego i uśmiechającego się teraz zawsze pogodnie, serdecznie, zwracało jednak natychmiast jej myśli ku zagadce... Niestety! niebawem miała znaleźć sposobność dowiedzenia się nareszcie co istnieje po za tem spojrzeniem, za tym uśmiechem. Czy mogła ją pominąć?...
Mijał właśnie tydzień od owego dnia, kiedy Ewelina wczesnym rankiem wpadła do d’Andiguier’a, chcąc się przekonać, czy mąż jest u niego; i znów widownią sceny stanowczej miał być ów dom przy ulicy de la Chaise — taki nieodpowiedni do służenia za tło dramatu miłosnego, ze swojemi wysokiemi oknami starej siedziby parlamentarnej, z których jedne wychodziły na dziedziniec, gdzie trawa wyrastała między kamieniami, a drugie na ogrody, wysadzone drzewami stuletniemi. Od dwóch dni gospodarz tego zacisznego domu był istotnie chory. Mówiąc Ewelinie, że wróciły mu dawne cierpienia, d’Andiguier nie skłamał. Bądź, że w ciągu ostatniego tygodnia zaniedbał zupełnie środki ostrożności, dzięki którym podtrzymywał resztki zdrowia, bądź, że przejścia moralne odbiły się niespodziewanie na tem, co fizyologowie z taką słusznością nazywają punktem najmniejszego oporu, dość, że zaczęła go znów męczyć gwałtownie newralgia. Umieściła się tym razem w piersi, a lekarz, obawiając się zaburzeń sercowych, wziął starca pod obserwacyę. D’Andiguier musiał pozostać w łóżku, i od dwóch dni Ewelina przychodziła popołudniu do niego i spędzała z nim parę godzin.
Gdy przyszła tego dnia, służący uprzedził ją, żeby nie zaniepokoiła się stanem, w jakim znajdzie pana. Chcąc pokonać bezsenność, spowodowaną gwałtownemi bólami, lekarz dał mu silną dawkę chloralu i opium, której działanie nie minęło jeszcze. Młoda kobieta weszła do sypialni — d’Andiguier spał istotnie. Dała więc znak służącemu, że poczeka aż się pan obudzi i usiadła na fotelu, w nogach łóżku chorego, w tym pokoju, gdzie odnajdywała wszędzie ślady czci, jaką starzec zachował dla jej matki. Krucyfiks nad łóżkiem należał do pani Duvernay. Ewelina sama dała go d’Andiguierowi, jak również akwarellę, wyobrażającą dawniejszy buduar przy ulicy de Lisbonne. Pod szkłem nad łóżkiem chorego widniał pukiel jasnych włosów i zasuszone listki. Włosy te obcięte były umarłej, a listki pochodziły z krzewu na jej grobie. Obok wisiała duża fotografia willi d’Este. D’Andiguier pokazywał ją często Ewelinie — i fotografię i krzyż, nakreślony jego ręką, a oznaczający okno pokoju, zajętego przez tę, która była jeszcze panną de Montéran, gdy spotkali się po raz pierwszy w 1871 roku. W innem miejscu stała biblioteka oszklona, zawierająca książki, wypożyczane niegdyś pani Duvernay. Ewelina wiedziała o tem, a gdy spojrzała na portrety, umieszczone w ramach ruchomych na kominku, odnajdywała, jak w swoim pokoju, wszędzie matkę, zawsze matkę. Inne wizerunki, jej własne, mówiły dowodnie, jakie miejsce zajmowała i ona w relikwiarzu sercowym starca.
Ta jawność uczucia, które lata spotęgowały, zamiast wyziębić, przejęła, jak już niejednokrotnie, do głębi córkę Antoniny i ze szczególnem wzruszeniem zaczęła się przyglądać rysom chorego, wychudłemu profilowi i zamkniętym oczom. Ślady spustoszenia, dokonanego w nim przez straszne odkrycia, uwidoczniały się wyraźniej śród sennego zaniedbania. Oddech nierówny, wybiegający niekiedy westchnieniem, wykazywał cierpienie nawet śród tego odpoczynku. Jakie cierpienie? Byłożby to wrażenie czysto fizyczne, przejawiające się po przez sen anestetyczny? A może był to objaw mimowolny niepokoju moralnego, którego przyczyną — Ewelina nie wątpiła już o tem, jak nie wątpiła o uczuciu starca dla siebie i dla matki — była owa tajemnica, z jaką borykała się, nie mogąc jej zrozumieć, od pierwszych tygodni swego małżeństwa? Wpatrywała się bacznie w to czoło poorane zmarszczkami, zasłonięte do połowy kosmykami białych włosów, myśląc: „Gdybym mogła na niem czytać!” i czuła, że ogarnia ją ponownie trawiąca gorączka bezsilnego pragnienia prawdy — gdy nagle wzrok jej padł na przedmiot, który powstrzymał w niej bicie serca.
D’Andiguier poruszył się we śnie i wysunął rękę z pod kołdry. Ewelina nakryła go znów do ramion i podniosła trochę poduszkę. — Skutkiem tego jej ruchu zesunął się na kobierzec przedmiot, który pacyent ukrył pod poduszką, nie chcąc się z nim rozstać — był to zegarek jego z dewizką podwójną; do jednej z nich przyczepione były dwa klucze, znane dobrze Ewelinie. Jeden otwierał kasę — drugi szafkę renesansową, z drzewa orzechowego, rzeźbioną i inkrustowaną tafelkami marmurowemi, gdzie zbieracz przechowywał papiery, dotyczące jego skarbów i gdzie schował dziennik Malclerc’a. Młoda kobieta nie wiedziała o tem, podobnie jak nie wiedziała nie o istnieniu dziennika. Jednakże, podniósłszy zegarek, zaczęła, zamiast położyć go znów pod poduszkę, przesuwać dewizkę i oba klucze między palcami i pogrążyła się w zadumie... Ileż to razy widziała, jak d’Andiguier pokazywał tę szafkę, takiej wytwornej roboty! A nigdy nie omieszkał objaśnić gościom swoim kunsztownego mechanizmu zamku, który był klejnotem w klejnocie... Chory ukrył klucze pod poduszkę, zamiast włożyć je do szuflady stolika — był to zbytek ostrożności, usprawiedliwiony wprawdzie lekką manją, ale jednak przed kim go schował? dlaczego?... Ewelina znała tak dobrze przyzwyczajenia d’Andiguier’a, iż wiedziała, że trzymał jedynie ludzi, których był absolutnie pewien, a to z powodu olbrzymiej wartości swego muzeum. Wiedziała też, że zbieracz miał u siebie zawsze tylko tyle pieniędzy, ile potrzebował na codzienne wydatki domowe. Jeżeli ukrył w ten sposób klucze, uczynił to, kierowany obawą, która nie miała nie wspólnego z pieniędzmi, znajdującemi się w kasie, ani z dokumentami, natury technicznej, zamkniętemi w szafce renesansowej... Ewelina ścisnęła klucze w dłoni. Zamknęła oczy. Ujrzała nagle w myśli biurko męża w nocy, podczas przygotowań do samobójstwa, a na tem biurku wielką kopertę i napis: „Wielmożny pan Filip d’Andiguier.” Samo odbicie tych liter w pamięci paliło jej źrenice. Otworzyła oczy i, jakby chcąc uchronić się od straszliwej pokusy, która powstała w jej umśle, włożyła zegarek z dewizką pod poduszkę. Chory się nie obudził.
Ewelina zaczęła mu się znów przyglądać i znów uderzyły ją widoczne ślady cierpień moralnych, przez jakie przechodził w ostatnich czasach. Na twarzy nieruchomej widniał wyraz smutku, różniący się tak silnie od pogody, która zazwyczaj uszlachetniała te wybitne rysy, że niepodobna było go nie dostrzedz. Młoda kobieta przypomniała sobie, że widziała ten sam smutek, piętnujący rysy innego oblicza — oblicza męża, — i to w jakim okresie pożycia wspólnego! w pierwszych miesiącach małżeństwa, które są radością i blaskiem nawet dla stadeł, przeznaczonych później do rozłąki! Cała wyjątkowość i gorycz losu, jaki ją spotkał w ciągu roku ostatniego, uprzytomniła jej się z dręczącą wyrazistością. Co zawiniła Panu Bogu, że ją doświadczał tak okrutnie, że zesłał na nią próbę najcięższą dla młodej żony? Kochać męża tak gorąco i nie módz dać mu szczęścia, patrzeć jak cierpi do tego stopnia, że pragnie umrzeć i nie módz domyśleć się nawet natury i przyczyny tego cierpienial... A ta przyczyna znana była d’Andiguier’owi — Stefan mu ją wyjawił... Może papiery, zawierające to wyjawienie, spoczywają o kilka kroków od niej, albo w kasie, albo raczej w owej szafce w galeryi.. Młoda kobieta ujrzała nagle w duchu drzwi szatki otwarte i szuflady, jak widywała je często... Za sprawą jednego z owych procesów myślowych, które dopełniają wyrazistością widzeń podobne ewokacye, porównała naraz szerokość tych szuflad z szerokością koperty, dostrzeżonej na biurku męża. Powiedziała sobie, że jeśli d’Andiguier ukrył kopertę w szafce, to wybrał niechybnie jedną z szuflad dolnych... Szuflady te ze swemi cienkiemi rączkami z kutego żelaza, zarysowały się przed wzrokiem jej duszy... Zdawało jej się, że czuje pod dłonią chłód żelaza... I ten obraz zwyciężył.
Powoli, ostrożnie, drżąc cała; wstrząśnięta do głębi śmiałością własnego czynu, wsunęła palce pod poduszkę, w to samo miejsce, gdzie złożyła przed chwilą zegarek i dewizkę. Z gardłem kurczowo ściśniętem, z sercem bijącem gwałtownie, wydobyła zegarek. Wstała z krzesła, tłumiąc ruchy, powstrzymując oddech, lica jej płonęły rumieńcem wstydu, a jednak zmuszała ją do tego kroku namiętność silniejsza od woli, zniewalał szał, rozkazujący próbować wszystkiego, by się dowiedzieć, by się nareszcie dowiedzieć! Tyłem, nie spuszczając z oczu śpiącego ciągle starca, doszła do drzwi, wiodących z sypialni do galeryi. Na dźwięk klamki i drzwi, obracających się na zawiasach, dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy. Ale stała już w muzeum, gdzie oblicza Madon malowanych przez starych mistrzów, które widziały ją tydzień temu padającą na kolana z taką gorącą żarliwością, spoglądały teraz na nią, idącą na palcach, jak zbrodniarka, do szafki rzeźbionej i próbującą otworzyć zamek najpierw jednym kluezem, a potem drugim. Skoro już zamek otworzyła i, wyciągnąwszy jedną szufladę, a potem drugą, spostrzegła nareszcie wielką kopertę zaadresowaną ręką męża, doznała takiego wzruszenia, że oparła się, by nie upaść; zdawało jej się, że usłyszała w pokoju sąsiednim poruszenie się człowieka, który się budzi... Przestała się wahać. Wzięła kopertę, wydobyła z niej kartki... Oczy jej padły na imię matki, u góry jednej ze stronic. Przeczytała najpierw kilka wierszy a napisanych w Medyolanie: „Nie kocham, nie mogłem kochać Eweliny, jak kochałem Antoninę...” a potem inne, i jeszcze inne... Zgroza tego odkrycia wyrwała z piersi młodej kobiety przeraźliwy okrzyk. Zdawało jej się, że wszystko wiruje dokoła niej, że umiera. Kartki dziennika wysunęły się z jej dłoni, padła na posadzkę i zemdlała...
Gdy odzyskała przytomność, siedziała na fotelu, gdzie d’Andiguier ją posadził, mimo własnego osłabienia i bólów, sam, bez pomocy lokaja. Sam też zebrał kartki i zamknął je do szafki. Ewelina byłaby mogła mniemać, że śniła, gdyby szlafrok, zarzucony w pośpiechu przez starca, nie świadczył, że, obudzony jej okrzykiem, wyskoczył z łóżka, dążąc jej na pomoc, z tego łoża boleści, z którego zabrała klucze, strzegące strasznej tajemnicy. Spotkawszy, błędny z niepokoju, wzrok starca, Ewelina odzyskała świadomość okropnej rzeczywistości i, drżąc na całem ciele, rzekła:
— Muszę wracać... Cierpię bardzo... — Poczem, widząc, że d’Andiguier chce mówić, spojrzała na niego z przerażeniem i, szczękając zębami, głosem, ściśniętym w gardle, dodała: — Później... Nie teraz... Teraz muszę wrócić. Och! tak boli... — i ruchem rozpaczliwym przycisnęła dłoń do łona.
D’Andiguier zrozumiał, że wstrząśnienie, jakiego doznała, przyśpieszyło rozwiązanie i że macierzyństwo, od którego oczekiwał zbawienia dla tej udręczonej duszy, nastąpi niebawem, i to w jakich warunkach! Pewność niebezpieczeństwa bezpośredniego przywróciła choremu starcowi energię młodzieńczą. W ciągu kilku minut był ubrany i Ewelina przeniesiona do karety, przy pomocy służącego, którego mógł wezwać tym razem, bez obawy, że domyśli się, iż istnieje jakaś inna przyczyna nagłego zasłabnięcia młodej kobiety. Kareta toczyła się w kierunku ulicy de Lisbonne, a Ewelina, wsunięta w róg, siedziała z zamkniętemi oczyma, wstrząsana co chwila gwałtownym dreszczem, milcząca; dopiero na skręcie avenue de Messine, gdy zbliżali się do domu, rzekła błagalnym głosem do starca:
— Niech nie wjeżdża do bramy... niech nie dzwonią... Nie chcę widzieć nikogo, nikogo — i, ściskając konwulsyjnie dłoń towarzysza, dodała:
— Och! oszczędź mi tego, mój przyjacielu!...
— Nie zobaczysz nikogo, przyrzekam ci — odparł d’Andiguier. — To już moja rzecz... — dorzucił jeszcze, by ją uspokoić.
W istocie jednak, jak mógł temu przeszkodzić? Jak zapobiedz, żeby Malclerc, najprostszym zbiegiem okoliczności nie wychodził właśnie w tej samej chwili, nie usłyszał otwierających się drzwi, żeby służba go nie uprzedziła?... Możliwość spotkania się z Malclerc’iem nadawała tym chwilom taką tragiczną grozę, że, gdy minęło niebezpieczeństwo, a Ewelina weszła już do swojej sypialni, d’Andiguier uczuł, że opuszczają go siły. Musiał usiąść na krześle w pokoju, poprzedzającym sypialnię. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i tam zastał go Malclerc, po którego posłał. Starzec, siedząc podedrzwiami, których bronił, zdołał tylko jedną ręką wskazać na te drzwi, a drugą przyłożył do ust, nakazując Malclerc’owi milczenie. Stefan po grze twarzy starca poznał, że zaszło coś niezwykłego, a po tym ruchu, co zaszło. Powstrzymał na ustach okrzyk, który wyrwał mu się z piersi, na widok bladości d’Andiguier’a.
— Ewelina wie wszystko?... — spytał przyciszonym głosem.
— Wie wszystko — odparł d’Andiguier, głosem równie cichym i wytężył słuch, jakgdyby się obawiał, że ten szept dobiegnie przez drzwi do uszu biednej kobiety. Poczem zaczął opowiadać Malclerc’owi, jak Ewelina przyszła i zastała go śpiącego, co, jego mniemaniem, zaszło podczas tego snu, jak usłyszał straszny okrzyk, który go zbudził i co się stało później.
— Teraz — zakończył — powóz pojechał po doktora. Przybędzie za chwilę. Zaklinam pana, nie usiłuj widzieć się z nią... Pomyśl, że jeżeli nastąpi rozwiązanie, pod wpływem tego wzruszenia, przedwcześnie, grozi jej śmierć... A pan, pamiętaj o słowie, jakie jej dałeś... Powtórz to przyrzeczenie dla mnie. Przysięgnij mi, że nie targniesz się na życie.
— Szacunek pański tak bardzo mi jest potrzebny — odparł Stefan — jak już panu mówiłem, że zrobię wszystko, by na niego zasłużyć... — Na twarzy jego odbijał się w tej chwili wyraz strasznego bólu ale i pewnej ulgi. Zdobędę się na siłę teraz, kiedy nie mam już potrzeby kłamać — ciągnął dalej, — Ale, słyszy pan?... — i trwoga odmalowała się w jego rysach. Z poza drzwi dobiegł jęk, przynosząc mężczyznom pewność, że zaczyna się okropne przejście. — Byleby — dodał — doktór zdążył na czas... Panie d’Andiguier, pomyśl pan, że to ja jestem ojcem, że słyszę, jak ona cierpi i nie mam prawa być przy niej. Jeśli ciężko zawiniłem, jestem srodze ukarany. Boże wielki! Odejdę. zniknę, odpokutuję, zrobię co Ewelina zechce!... Ale, niech ona żyje!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.