Przejdź do zawartości

Widmo (Bourget, 1901)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Widmo
Data wyd. 1901
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Le Fantôme
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ZAGADKA W MAŁŻEŃSTWIE.

Ewelina pochwyciła te ręce starego przyjaciela dając znak, że nie może mówić. Pozwoliła się zaprowadzić i posadzić na fotelu, i zaledwie zdołała po: wiedzieć „dziękuję”, dodając: „Tak się bałam, że pana nie zastanę... Tak się bałam...” Dała mu znów do poznania, że jej zbrakło głosu, i zaczęła drżeć na całem ciele, d’Andiguier zaś, przerażony jej niesłychanem wzburzeniem, prosił tylko:
— Uspokój się najpierw. Później opowiesz wszystko,..
Nie widział jej od dni kilku, a zmiana tej twarzy dotknęła go tak boleśnie, że zamilkł i patrzył na nią w cichości. Policzki Kweliny pobladły i zapadły. Sine obwódki podkrążały oczy. Gorączka odbarwiła, jakby wysuszyła usta. Piętna cierpienia, wyciśnięte na jej młodem, delikatnem obliczu, wzruszały bardziej jeszcze, z powodu jej stanu. Zachowała wdzięk nawet w tem zeszpeceniu, którego już nie myślała ukrywać, opuściwszy z ramion okrycie, jakie zarzuciła wychodząc.
Dawny wierny czciciel Antoniny, patrząc na jej córkę, drżącą, dotkniętą tak głęboko moralnie i jednocześnie taką ciężką dolegliwością fizyczną, czuł, że odezwały się w nim najtajniejsze struny litości. A potem, czy mógł nie przypomnieć sobie, on, dla którego córka tak żywo wyobrażała matkę, sceny, kiedy zastał tę matkę, również w przededniu narodzin dziecka, również chorą na duszy i ciele, i wyznającą, w przystępie dzikiej rozpaczy, cały swój bunt przeciw losowi? A dziecko, jakie nosiła wówczas w swojem łonie, było ową Eweliną, której krótki, gorączkowy od dech słyszał teraz, którą widział drżącą na całem ciele, z zaciśniętemi zębami, z oczyma, temi łagodnemi, błękitnemi oczyma, roziskrzonemi twardym blaskiem metalu!
Obawiał się i pragnął zarazem wybuchu, które go te, aż nadto dobrze przez niego znane objawy, były zapowiedzią, Wiedział z pierwszego doświadczenia, że te natury skoncentrowane 1 skryte opłacają nieustanne panowanie nad sobą wybuchami, których być świadkiem jest okropnie, gdy je kochamy. Wszelako, jeśli obawiał się zwierzenia, które miało wyrwać się z tych ust drgających, łaknął go również i wzruszającą grupę stanowili ten starzec, stojący przed młodą kobietą, oboje zdjęci trwogą, w otoczeniu obrazów i marmurów, rzadkich tkanin i cennych mebli, śród cudnego poranku wiosennego, pełnego szmeru zielonych liści i świegotu ptaków, dochodzącego przez uchylone wysokie okna. Stopniowo oddech Eweliny stawał się regularniejszy, konwulsyjne wzburzenie, które ją ogarnęło, gdy weszła, uspakajało się, i d’Andiguier, tonem pełnym tkliwości, niby strofującym a pieszczotliwym, jaki chętnie względem niej przybierał, zaczął mówić:
— Już ci lepiej?... Czy to rozumnie, żeby w twoim stanie przychodzić tu z ulicy Lisbonne?... — Malclerc’owie zamieszkiwali od czasu powrotu de Paryża, dawny pałacyk pani Duvernay. — Trzeba było napisać, że czekasz na mnie u siebie... przecież to takie proste... Byłbym przyszedł natychmiast,
— Wiem — odparła pani Malclerc.
Uśmiechnęła się z wyrazem wdzięczności, lecz wnet odmalowało się na jej twarzy przerażenie i ciągnęła dalej:
— U mnie? Nie, nie. Niepodobna... Stefan dowiedziałby się, że pan jest u mnie... Byłby wszedł podczas naszej rozmowy. A temu należało zapobiedz za jakąbądź cenę...
— A więc to o niego chodzi? — pytał d’Andiguier — i o twoje pożycie małżeńskie?...
Młoda kobieta schyliła głowę na znak potwierdzenia.
— Odgadłem tedy! — zawołał — nie jesteś szczęśliwą! — i, nie bucząc na doniosłość słów swoich, powtarzał: — Nie jesteś szczęśliwą i ty także... Ale jam przy tobie, gotów być ci pomocą, podporą, obroną... Zaufaj mi i powiedz wszystko. Co się dzieje?
— Ach! — odparła boleśnie — gdybym sama wiedziała. Gdybym rozumiała, co jest memu mężowi!... Bo to prawda, o nim chciałam panu mówić i o naszem pożyciu, jeżeli pożyciem nazwać można to istnienie obok siebie, bez zrozumienia wzajemnego, w rozłączeniu, spowodowanem przez coś, czego nie można określić, ani wyrazić, a co jest niezaprzeczenie... Niech pan nie myśli, że zwaryowałam, albo że to urojenia. Nie wiem, co stoi między nami. Mąż mój jest ofiarą jakiejś myśli, której nie znam, której nie odgaduję... Ale że istnieje, że go trawi, że cierpi z jej powodu do tego stopnia, iż dłużej już tego znieść nie może, mam na to dowód straszliwy... Złapałam go tej nocy, słyszysz pan, tej nocy na gorącym uczynku, w chwili, gdy usiłował się zabić...
A widząc ruch d’Andiguier’a, wyrażający przestrach i zaprzeczenie, zawołała:
— Pan mi nie wierzy! Posłuchaj pan... Wczoraj wieczór, zaraz po obiedzie wyszedł, jak zazwyczaj. Sama nalegam, by nie siedział w domu, gdy jesteśmy sami! Takiem jest nasze pożycie!... Wrócił wcześniej, niż zwykle, przyszedł do mnie i powiedział mi dobranoc. Powinna byłam domyśleć się czegoś, bo długo patrzył się na mnie, takiem szczególnem spojrzeniem... Ale wszystko między nami było w ostatnich czasach takie szczególne, że nawet to mnie nie ostrzegło. Zasnęłam, lecz potem przebudziłam się po tym pierwszym śnie. Pasmo światła jaśniało podedrzwiami, dzielącemi mój pokój od pokoju Stefana. Spojrzałam na zegarek. Było już po trzeciej. Nie spał, zdjęła mnie obawa, czy nie chory. Wstałam. A potem, widzi pan znów z tego, jakie są nasze stosunki, bałam się, żeby go to nie rozdraźniło, gdy wejdę i spytam, dlaczego czuwa? Nasłuchywałam. Zdawało mi się, że chodzi po pokoju. Potem znów cisza. Podeszłam do drzwi i uchyliłam je cichuteńko. Siedział przy biurku w głębi pokoju i porządkował papiery, kartki, które wkładał do dużej koperty. Był taki pochłonięty tem zajęciem, że mnie nie słyszał. Na biurku leżały jeszcze inne listy, zapieczętowane, a obok fotelu stał kosz, zapełniony po brzegi podartemi papierami. Obezwładniona przerażeniem, stałam wobec tych przygotowań, które miały w sobie coś złowrogiego, śród ciszy nocnej, w mroku rozświetlonym dwiema nawpół spalonemi świecami. Stefan nie rozebrał się. Pozostał, jak powrócił przed kilku godzinami, i przygotowywał się... do czego? Nie śmiałam wierzyć w straszną myśl, która nagle powstała w mojej głowie i milczałam, ukryta w fałdach portyery, drżąca, przed chwilą, jak teraz...
I pokazała d’Andiguiero’wi, że istotnie, na samo wspomnienie, ręce jej drżały nerwowo.
— Gdy włożył już wszystkie kartki do wielkiej koperty, zapieczętował ją i położył na biurku razem z innemi. Poczem otworzył szufladę, wyjął rewolwer i pudełko z nabojami i zaczął go nabijać. W tej chwili krzyknęłam przeraźliwie. Stefan przedewszystkiem usiłował ukryć broń, wsuwając ją pod papiery. Ale ja już rzuciłam się ku niemu, zatrzymałam go w objęciach... Poznał, że widziałam wszystko, wszystko... Ach! jeżeli nie umarłam ze wzruszenia w owej chwili, to doprawdy tylko dlatego, że człowiek ma tyle sił, iż może znieść wszystko...
— Ale cóż ci powiedział? pytał d’Andiguier. — Utrzymywałaś przed chwilą, że nie wiesz, co jest pomiędzy wami. Zapytałaś go przecież po tem wszystkiem? Musiał ci odpowiedzieć... I cóż ci odpowiedział?...
— Co mi miał odpowiedzieć? Skłamał...Zaprzeczył, zaprzeczył faktowi... Te listy? To listy spóźnione, albo w interesie. Nie mógł spać. Załatwiał tedy korespondencyę. Ten rewolwer? Leżał w szufladzie. Spostrzegłszy broń i pudełko z kulami powiedział sobie, że ponieważ wraca niekiedy późnym wieczorem, roztropniej będzie, gdy zabierze rewolwer z sobą, i, nie chcąc go zapomnieć, postanowił nabić zaraz i położyć na widoku, na kominku... Jego zmieszanie, gdy weszłam do pokoju? Przeraziłam go krzykiem. Powiedział sobie, że jeśli zobaczę broń, przyjdą mi do głowy szalone myśli, takie właśnie, z jakiemi się teraz przed nim zdradziłam, i dlatego chciał rewolwer ukryć... Że nie było w tem wszystkiem cienia prawdy, wykazywała aż nadto jego bladość, jego spojrzenie i całe jego zachowanie. Och, czego ja mu wówczas nie powiedziałam i z jakim płaczem... Że go zaklinam, błagam, by mi powiedział prawdę, że chcę wiedzieć, mam prawo wiedzieć przyczynę takiego postanowienia! Że jestem gotowa znieść wszystko, prócz tego, żeby nie wiedzieć dlaczego wobec mnie sposobił się do śmierci. A on dawał mi ciągle tę samą odpowiedź, jak choremu dziecku: Mylisz się, mylisz się — odpowiedź, która mnie doprowadziła do szału... Nie wiedziałam już, co robię. Rzuciłam się do biurka. Schwytałam broń, którą nabił i, zanim zdołał mi przeszkodzić, skierowałam ją ku sobie, mówiąc: A więc ja umrę... Porwał mnie za rękę w chwili, gdy spuszczałam kurek. Strzał chybił. Kula utkwiła w murze. Pod wrażeniem huku staliśmy przez minutę bez ruchu naprzeciwko siebie. Nasłuchywaliśmy instynktownie. Na szczęście służba nasza śpi na innem piętrze. Hałas nie zbudził nikogo... Wówczas nerwy mnie zdradziły i, płacząc, padłam w objęcia mężowi, który mnie zaniósł do sypialni. Zmusił mnie, żebym się położyła i, siedząc przy łóżku, mówił do mnie wyrazami najczulszej miłości, a ponieważ powtarzał, że mnie kocha, spytałam: A więc dlaczego chciałeś umierać?... Tym razem nie śmiał mi skłamać. Był za bardzo wzruszony. Nie odpowiedział. Nie miałam już siły pytać go ponownie, lecz starczyło mi jej, by mu powiedzieć: Jeśli chcesz, żebym wierzyła, że mnie kochasz, daj mi słowo honoru, że nigdy już się nie targniesz na życie. Zawahał się, poczem litość nad moim stanem wyrwała mu wyrazy: „Masz moje słowo...” Było to przyznanie się, bo nikt nie przyrzeka, że nie zrobi znów tego, czego robić nie próbował. Narazie taka mnie przejęła radość, że nie myślałam już o niczem; gdyby nie to przyrzeczenie nie byłabym tu. Nie byłabym mogła go opuścić...
— I mówisz mi, że nie wiesz nic, że nie masz absolutnie pojęcia, co mogłoby go popchnąć do takiego postanowienia? — spytał d’Andiguier.
Teraz jego głos drżał, opowieść ta bowiem poruszyła go do głębi. Gdy Ewelina mówiła mu o swoim napadzie szału, o tem jak wzięła broń, nabitą przez męża, Filip ruchem instynktownym pochwycił i ścisnął drobną rączkę, którą teraz jeszcze tulił tak silnie, że aż bolała i pytał:
— Gdy zobaczyliście się znów dziś rano, po tej okropnej nocy, nie uczuł potrzeby opowiedzenia ci wszystkiego, poproszenia cię o przebaczenie, zatarcia wszystkiego?... Nie, skoro nic nie wiesz. Ale, gdy nie nie wiemy, usiłujemy się domyśleć. Zanim doszliście do tej strasznej sceny, przechodziliście inne, które ją przygotowywały i które musiały cię zastanowić... Słowem, co zaszło między wami przedtem?...
— Chciałabym to panu wytłómaczyć — rzekła Ewelina, po chwili milczenia, w ciągu której usiłowała widocznie zebrać myśli — i powtarzam panu, że to tak trudno... Jak panu uczynić dotykalnym ten przymus, ten niepokój, jaki Stefan i ja odczuwamy wzajemnie względem siebie od czasu, jakeśmy się pobrali?.. Nie, scen między nami nie było. Nie było żadnych faktów. Przynajmniej takie drobne, że nie chcę ich powtarzać. To jest położenie, atmosfera... Zdarzyło się panu chyba w życiu, że znalazłeś się wobec przyjaciela, który miał coś przeciw tobie na sercu, że odczuwałeś to po jego oczach, po jego tonie i milczeniu i że nie wiedziałeś, co to jest?.. Tak?.. A więc wyobraź pan sobie to wrażenie, trwające przez cały szereg dni, powracające, wzmacniające się w każdej godzinie, w każdej chwili, wyobraź sobie, że istota, która ci to wrażenie daje, jest droższą nad wszystko na świecie, a będziesz pan miał moje życie. Przed naszemi zaręczynami, jak Stefan zaczął często bywać u cioci, miewał nieraz napady milczenia i smutku, które przychodziły nagle w chwilach największej wesołości i swobody. Ale odgadłam, że był mną zajęty i przypisywałam te przejścia wahaniu się. Opuścił nagle Hyères, potem wrócił bez powodu, bez racyi, jak ktoś, co walczy. Kochałam go za to bardziej jeszcze. Ja go odrazu tak kochałam!... Jeśli się wahał, jeśli walczył, to dlatego, że chciał mi się oświadczyć, że mnie kochał. Po zaręczynach zdawało się, że razem z niepewnością napady te minęły. Zaledwie jednak pobraliśmy się, wróciły i to nazajutrz po ślubie. Ach! to nazajutrz, nie zapomnę go nigdy! Zatrzymaliśmy się, pamięta pan, w małej posiadłości, którą Stefan ma w sąsiedztwie dóbr matki... Nikt nie może wiedzieć, czem jest dla kobiety w dniu takim widok męża milczącego, z czołem zasępionem, z oczyma zamglonemi myślą, której nie wypowiada, walczącego z tą myślą i nie mogącego jej pokonać! Stefan czuł, jaką mi przykrość sprawia i ogarnęło go rozczulenie. Zapytałam go, bardzo nieśmiało, co mu jest, odpowiedział mi żartem. I odtąd zawsze tak samo... codzień na przemian wybuchy tkliwości i zobojętnienie, wylewy uczucia i milczenie, porywy ku mnie i cofanie się z obawą, ze wstrętem niemal. Zrazu zaniepokoiłam się o jego zdrowie. Myślałam, że cierpi fizycznie i nie chce mi tego powiedzieć, żeby mnie nie dręczyć. Potem wyobraziłam sobie, że są we mnie rzeczy, które mu się nie podobają. Pilnowałam się, żeby być zupełnie pewną, iż nie zraziłam go żadnem słowem, albo ruchem. Wówczas pytałam go jeszcze, stopniowo, ponieważ dawał mi zawsze odpowiedzi wymijające, zrozumiałam, że te niewytłómaczone melancholie, które tak uparcie stawały między nami, miały przyczynę i że on mi tej przyczyny powiedzieć nie chciał. Podróżowaliśmy wówczas po Włoszech, a ponieważ nie rozstawaliśmy się przez dzień cały, przeto nie uchodziło mojej uwagi nie z tego, co się w nim działo. Zauważyłam, że napady posępnego smutku przychodziły z większą siłą właśnie po chwilach zupełnego połączenia, zespolenia duchowego, oddania się i spokoju. Rzecby można, że jakiś zły duch buntował się w jego sercu przeciw tym wszystkim słodkim wzruszeniom. Zaledwie już usiłował walczyć teraz. Gdy dostrzegałam pewien cień, przesuwający się w jego oczach, mogłam być pewną, że po kilku chwilach oporu wewnętrznego, znajdzie wymówkę, by mnie opuścić. Powracał w godzinę, dwie, niekiedy w trzy dopiero. Pewnego dnia, w Neapolu, usiłował wytłómaczyć mi te szczególne napady. Powiedział, że cierpiał zawsze na rozstrój nerwowy, że w pewnych chwilach, jak mania, ogarnia go trwoga, która uspakaja się tylko w samotności. Mówił niejasno, bezładnie i zakończył prośbą, żebym mu pozwoliła pojechać gdziekolwiek samemu na kilka dni. Przystałam. Pojechał do Sorrento. Wrócił już nazajutrz i przepraszał mnie, ogarnięty istnym szałem tkliwości, która przyprawiła mnie o ból niesłychany. Zrozumiałam wówczas po raz pierwszy to, co odczuwałam tak często od owej chwili, i dzisiejszej nocy również: że, jeśli mnie kocha teraz, to przez litość... Ach, co za niedola!...
Przerwała szczególne zwierzenia, jak gdyby przypomnienie tych powrotów męża, pod wpływem litości, było jej istotnie nazbyt bolesnem. Co ona musiała przecierpieć, aby po roku małżeństwa dojść do tego stanu jasnowidzenia kobiety, która po za słowami miłości ukochanego rozróżnia uczucia inne; która przyjmuje jednakże te słowa, słucha ich, ulega im i wie, że jest pieszczona, pożądana, posiadana jedynie przez litość! W tych stosunkach między Eweliną a jej mężem, które odsłaniała w wyrazach z konieczności zagadkowych, istniała taka anomalia, a d’Andiguier, prześladowany wspomnieniem małżeństwa matki, domyślał się takich zupełnie innych przyczyn rozterki, w pożyciu małżeńskiem córki, że zmieszanie zapanowało narazie w nim nad wszystkiem, nawet nad współczuciem.
— Ale to obłęd oczywiście! — zawołał i powtarzał: — To obłęd... — A ponieważ Ewelina powiedziała „nie”, potrząsając głową: — Nie? — spytał. — A więc czem tłómaczysz sobie jego postępowanie?
— Nie tłómaczę go sobie wcale — odparła — i to właśnie doprowadza mnie do rozpaczy. I mnie się zdawało po naszym powrocie, że jest w tem jakieś zaburzenie umysłowe. Ale to nieprawda. Człowiek nie ulega zamroczeniu umysłowemu dlatego, że go dręczy ukryte cierpienie. Tu jest prawda, tylko tu. Powiedziałam sobie, że miał może przed ślubem jakiś stosunek, że zerwał z kochanką, że obawiał się zemsty. Szukałam dokoła nas, w naszem towarzystwie. Nic nie znalazłam. Zresztą, przybył do Hyères zaraz prawie po powrocie z wielkiej podróży na Wschód. Roku poprzedniego jeździł do Hiszpanii i do Marokka. Dawniej jeszcze do Indyi. Takie życie koczujące nie godzi się z miłością!... Zwróciłam poszukiwania moje w inną stronę. Przypuszczałam, że ma dziecko i że nie śmie mi tego wyznać. Potwierdzenie tego przypuszczenia, byłoby mi sprawiło ból wielki, ale ja go tak kocham, kochałabym więc i dziecko. Miałam odwagę powiedzieć mu, niby żartem, kiedyś to przypuszczenie. Po sposobie, w jaki mi odpowiedział, poznałam, że się mylę... Ale mniejsza o wszystkie urojenia, które mi przechodziły przez głowę. Najważniejszem jest to, że choroba naszego małżeństwa, inaczej doprawdy określić tego nie potrafię, wzmogła się jeszcze od naszego powrotu. Są chwile, w których jakby ogarniała go odraza nietylko do mnie, do mojej obecności, ale nawet do przedmiotów, które nas otaczają, do domu, w którym mieszkamy. Miałam nadzieję — i tu głos jej załamał się ponownie wobec tego ostatniego wyznania — miałam nadzieję, że gdy zostanie ojcem pokona wszelkie myśli, które go prześladują. Tymczasem nigdy nie był taki rozdrażniony, taki zaniepokojony, taki nierówny, jak od czasu mojej ciąży. I nakoniec ten szał nocy dzisiejszej!... Wiesz pan teraz wszystko... Nie sądziłam, że będę miała siłę — dodała — opowiedzieć do końca... Tak ciężko kobiecie mówić o swojem pożyciu małżeńskiem. Bo widzi pan, to duma domowego ogniska, żeby mąż i żona stanowili jedno, żeby po za nim nie istniało nie dla niej i po za nią nie dla niego... Ale, gdybym nie była powiedziała, zwaryowałabym niechybnie. Zwrócić się do ciotki? nie mogłam. Zna ją pan. Byłaby mnie podraźniła bezwiednie. Mam duszę taką obolałą, taką poranioną!... Pozostał mi tylko pan, bo pan, to jeszcze jakby cząstka mamy.
— Czemu nie mam jej znajomości spraw sercowych! — zawodził d’Andignier, tonem prawdziwej rozpaczy. — Mógłbym ci dopomódz, dać ci radę, tymczasem jestem wzburzony do głębi tem, co mi powiedziałaś... i ja również nic a nic nie rozumiem. Ale, masz słuszność. Twój mąż musi się wytłómaczyć. Mieć za żonę taką kobietę, jak ty — i, patrząc na nią z bolesnym zachwytem, powtórzył: — jak ty i przyprawiać ją o cierpienie! Widzieć ją w stanie, w jakim się znajdujesz i narażać ją na wrażenia podobne, to poprostu zbrodnia i Malclerc będzie o tem wiedział, ja mu to powiem!...
— A ja właśnie chciałam pana prosić — odparła Ewelina głosem błagalnym — żeby pan nie mówił z nim pod wpływem tych uczuć, ale jednak, ażeby się pan z nim widział. Tak — ciągnęła dalej — przyszłam żądać od pana, ażebyś się z nim rozmówił. Gdybym miała jeszcze matkę, albo ojca, poszliby do niego po tem, co zaszło między nami nocy ubiegłej. Pan ich zastępujesz, pan, mój najstarszy przyjaciel, który mnie zna od urodzenia, który był wykonawcą testamentu mamy... Są rzeczy, których mężczyzna nie powie nigdy żadnej kobiecie, nawet własnej żonie; innemu mężczyźnie wyzna je wszakże. A potem, pewna jestem, że się nie mylę; gdy staliśmy we dwoje przy biurku, na tej wielkiej kopercie, którą adresował na ostatku, widziałam pańskie nazwisko... Powiedz mu pan to i powiedz, że ja panu to powtórzyłam. Niech on panu pokaże tylko to, co pisał do pana w tej chwili tragicznej, chcąc, abyś odczytał po jego śmierci...
— On pisał do mnie? Do mnie?... — powtórzył d’Andiguier. — Omyliłaś się, to niepodobna... Skoro mówimy nareszcie z sobą szczerze, dlaczegóż mam ukrywać przed tobą, że od pierwszego dnia kiedy mi go przyprowadziłaś tu, okazywał mi jedynie antypatyę?...
— Obawiał się tylko przenikliwości pańskiej — odrzekła pani Malclerc — i pańskiej przyjaźni dla mnie. Ale ta powściągliwość nie była bynajmniej antypatyą. Nazwisko pana wymieniał zawsze z szacunkiem, z czcią niemal. Nie tak dawno rozmawialiśmy poufalej, niż zazwyczaj, i mówił mi właśnie o panu. Teraz aż nadto dobrze rozumiem dlaczego, Powiedział mi, że, gdyby go kiedy zabrakło, na pana jedynie powinnam liczyć, do pana się udać i tak szczerze, a tak słusznie, unosił się nad pańskim charakterem! Nie widuje się z panem prawie wcale, a zna pana równie dobrze, jak ja. Mój instynkt mnie nie myli. Jeśli zwierzy się komu, to tylko panu. A wreszcie, gdyby nawet nie panu powiedzieć nie chciał, to zobaczysz go pan, przyjrzysz mu się. Otrzymasz także jakieś wrażenie. Może odgadniesz. Słowem, pójdziesz pan? Nie odpowiadaj mi, że nie... I nie będzie mu pan robił wyrzutów, niech mi pan przyrzeknie. Jest w tem z pewnością moja wina. Gdybym miała więcej doświadczenia, sprawy przybrałyby inny obrót...
— Pójdę — odparł z pewną uroczystością w głosie d’Andiguier, chodząc znów po pokoju, jak przed chwilą, gdy był sam; lecz tym razem miotały nim myśl, których odbicie Ewelina mogła śledzić na jego starej, zawsze jednakowo wyrazistej, twarzy. Powtórzył: — Pójdę i przyrzekam ci, że mówić do niego będę bez wyrzutu... Ale żądam od ciebie, abyś pamiętała dobrze, iż każesz mi podejmować się misyi bez żadnych prawie widoków powodzenia... Jeśli mi się nie uda, nie będziesz miała żalu do mnie. A nadto i ja wymagam od ciebie przyrzeczenia możliwem jest, że po rozmowie z twoim mężem dam ci radę, która nie będzie odpowiadała twoim życzeniom. Przyrzeknij mi nie, że jej usłuchasz, ale że spróbujesz zastosować się do niej...
— Przyrzekam panu — odparła i z niepokojem dodała: — Rozumiem. Pan przypuszcza, że będzie trzeba się rozłączyć?
— Może na pewien czas — odpowiedział d’Andiguier. — Ale nie nie wiem i nie będę wiedział, dopóki nie rozmówię się z Malclerc’iem. Teraz trzeba, żebyś go przygotowała do mojej wizyty. Jak ci się zdaje, kiedy będę mógł pójść do niego?
— Ależ zaraz! — zawołała. — Zastanie go pan teraz w domu. Czeka z pewnością na mnie. Wyszłam rano, mówiąc, że idę do kościoła. Nie skłamałam. Wstąpiłam do św. Klotyldy, tam, gdzie był ślub biednej mamy. Tak mi tego było trzeba!... Niech pan przed nim nie ukrywa, że przyszłam do pana. Przeciwnie. Widzi pan, nie trzeba go przygotowywać. Jeśli nie zwierzy się panu teraz, pod wpływem wzruszeń ubiegłej nocy, to już nigdy nie nie powie... Niech pan idzie, dobrze? Weźmie pan mój powóz... stoi przed domem. Ach! pan mnie uratuje! pan mnie uratuje!... Jak ja się tu będę modliła!...
W porywie naiwnego zapału pobożności pobiegła, gdy starzec był już w progu, raz jeszcze ku niemu, i nakreśliła znak krzyża na jego czole i piersi. A skoro została sama, uklękła istotnie przed fotelem, w którym siedziała podczas swej długiej i okrutnej spowiedzi. Madonny starych mistrzów, które zdobiły muzeum Filipa d’Andiguiera, słuchały niewątpliwie wielu gorących modlitw, jakie ku nim wznoszono, gdy uśmiechały się w zadumie, wśród ciszy kaplic włoskich, pierwotnej swej ojczyzny. Wszelako nigdy u ich stóp nie łkało serce czystsze i bardziej zbolałe od serca tego dwudziestodwuletniego dziecka, które było w przededniu macierzyństwa i które w tych zaczątkach małżeństwa, kiedy wszystko jest nadzieją, światłem, ufnością, szamotało się z tajemnicą, nie podejrzewając, niestety, całej jej goryczy!
Jeżeli w atmosferze niewidzialnej, jaką otoczone są piękne dzieła sztuki, unoszą się jakieś atomy wzruszeń, które wywoływały, cząstki dusz, które pocieszyły i ukoiły swym czarem, to niewątpliwie uspokojenie musiało zstąpić na tę jasną głowę, konwulsyjnie przyciśniętą do złożonych dłoni... Dokąd bieży modlitwa? Gdy z głębin istoty naszej wybucha taka, jak ta odezwa do przyczyny nieznanej, która stworzyła ową istotę, która podtrzymuje jej istnienie, która przyjmie jej zgon, niepojętem wydaje się nam, żeby nie miała być wysłuchana, żeby ta przyczyna wszelkiej myśli nie miała myśli, przyczyna wszelkiej miłości nie miała miłości. Ale jakie są drogi tej łączności między światem cierpienia, w który zostaliśmy zepchnięci, mimo naszej woli, a światem nagrody, którego w tych chwilach agonii ducha pragniemy wszystkiemi krwawiącemi fibrami? Tego nie będziemy wiedzieli nigdy, podobnie juk nigdy nie poznamy przyczyny owego prawa ekspiacyi, ofiary z niewinnego za winowajcę, które zawisło nad nieświadomą żoną Stefana Malclerc’a, choć sama przez się zasłużyła tylko na szczęście.
Modliła się więc długo, dopóki, nie odzyskawszy panowania nad sobą, nie podniosła się i nie wpatrzyła w zegar starożytny, który teraz jej mierzył chwile oczekiwania, podobnie jak mierzył je d’Andiguier’owi przed jej przybyciem, od którego ona teraz z kolei wzroku oderwać nie mogła. Wahadło chyliło się w jedną, to w drugą stronę, napełniając obszerny pokój nieubłaganą jednostajnością swego ruchu. Niepokój gorączkowy zaczął ponownie ogarniać Ewelinę. Wyobrażała sobie obu mężczyzn, stojących oko w oko i przelękła się. Zdjął ją wyrzut sumienia, że wywołała to wyjaśnienie. Już chciała posyłać po dorożkę, jechać do domu, przerwać ich rozmowę. Lecz wnet nasuwało jej się dręczące pytanie: „Co oni sobie mówią? Czy będę wiedziała nareszcie? Ach! Boże miłosierny! Spraw niechaj się dowiem!...” I padała znów na kolana i znów się modliła... Tak minęła godzina, w porywach uniesienia i przygnębienia naprzemian, nadziei i niepokoju; naraz, z zaostrzoną bystrością zmysłów, właściwą w chwilach podobnych, dosłyszała po przez mury turkot powozu, oznajmiający powrót posła. Nie miała tej władzy nad nerwami, jaką posiadał jej stary przyjaciel, gdy ją przyjmował; to też z wyrazem niepokoju, graniczącego z obłędem, rzuciła się ku wchodzącemu.
— I cóż? — krzyknęła — widziałeś się pan z nim? Co panu powiedział?...
I pożerała oczyma tę twarz, tak dobrze znaną, chcące z niej wyczytać prawdę. Serce zamarło jej w piersi — spotkała się ze spojrzeniem martwem, z rysami skamieniałemi, z zaciśniętemi ustami, słowem z twarzą, przyobleczoną w maskę, z po za której niepodobna było czytać nie, prócz świadomości niesłychanej odpowiedzialności w przesileniu niesłychanie doniosłem. Co znaczy ta powaga? Dlaczego d’Andiguier wyszedł wzruszony, mówiący otwarcie, jak ona drżący i rozdraźniony, a wraca jakby zamknięty, jakby spętany? Dlaczego, odpowiadając na jej pytanie, miał w głosie bacznie przestrzeganą powolność człowieka. który waży każde słowo? Był to tylko odcień, ale Ewelina, jak powiedziała, miała duszę tak głęboko zranioną, że krwawiła za najlżejszem wrażeniem. A powiernik tak opowiadał o swoich odwiedzinach:
— Tak, widziałem się z nim i nie powiedział mi nic, coby się bardzo różniło od tego, co mówił tobie... Ale, uspokój się przedewszystkiem. Inaczej nie będę mógł opowiedzieć ci wszystkiego, jak należy, szczegółowo... Wszedłem więc. Czekał na mnie. Widząc, że nie wracasz, domyślił się, żeś pojechała do mnie... Utrzymuje, że powiedział ci prawdę w Neapolu, że cierpi na rozstrój nerwowy, miewa napady melancholii, bez żadnego powodu, a wtedy wszelka rozmowa jest mu niesłychanie uciążliwą. Wszystkie wasze nieporozumienia wywołane były jedynie wysiłkiem, mającym na celu ukrycie przed tobą tych napadów... Co do sceny dzisiejszej nocy, twój mąż zapewnia w dalszym ciągu, że trapiła go poprostu bezsenność i że dla rozrywki porządkował papiery. Pistolet nabijał, jak ci mówił, żeby go nie zapomnieć, gdyby wyszedł nazajutrz wieczorem. Dodaje, że dał ci słowo, iż nie targnie się na życie, jedynie dlatego, żeś tego zażąda, a bynajmniej nie dlatego, iż poprzednio chciał to uczynić... Pragnie, żebyś teraz wróciła i żebyście nie mówili o wypadkach nocy ubiegłej, bo musicie oboje odzyskać spokój; a ponieważ, pamiętasz, przyrzekłaś być mi posłuszną, przeto zastosujesz się do tego życzenia, które jest i mojem.
Przyrzekasz?
— I to wszystko co panu powiedział?... — spytała Ewelina — ale pan sam... co pan myśli?
— Co ja myślę?... — powtórzył d’Andiguier. —
Najpierw, że nie widzę powodu, dla którego to wyjaśnienie nie miałoby być prawdziwem. Ale, gdy chodzi o rzeczy, związane z życiem dwóch istot, a niezadługo trzech — przyciągnął młodą kobietę i pocałował ją w czoło — trzeba mieć trochę cierpliwości, zanim się wysnuje wniosek ostateczny. To jedno jednak jest pewnem, że przeszliście oboje przez okres bardzo bolesny, który trwać dalej nie powinien, który trwać nie będzie — ostatnia cztery wyrazy podkreślił tonem, jakim je wypowiedział. — Zrób, jak ci powiedziałem. Wróć do domu. Bądź z mężem tak, jakgdyby nie nie zaszło. Teraz kiedy ja jestem między wami, kiedy ty mi się zwierzyłaś kiedy rozmówiłem się z nim, możesz zawsze być pewną, że masz podporę i że te milczenia, które cię tak bolały, już się nie powtórzą. Jeżeli twój mąż był szczery, a zapewniam cię raz jeszcze, iż zdaje mi się, że był, te napady nerwowe są ciężkie do zniesienia, bardzo ciężkie, ale bywają gorsze, moja biedna mała... Ufaj mi — zakończył — i pamiętaj, że masz zostać matką i że wszystkie twoje wzruszenia, w tym czasie przebyte, odbiją się na dziecku...
Mówiąc to d’Andiguier trzymał głowę Eweliny przytuloną do swego ramienia, tak, żeby nie mogła mu patrzeć w oczy. Zabardzo się obawiał przenikliwości, którą okazywała młoda kobieta nawet w tej chwili, kiedy go darzyła ufnością i uległością, jakiej żądał. Nie próbowała już bowiem badać. Poprawiła zarzutkę, którą osłaniała niekształtność figury i zabierała się do odejścia, mówiąc:
— Będę panu posłuszna. Postaram się być spokojną i nie powracać do tego, co zaszło, skoro pan sądzisz, że tak lepiej... — Ale przed wyjściem nie mogła się powstrzymać od zapytania d’Andiguier’a raz jeszcze, głębokim głosem: — Pan przynajmniej nic nie ukrywa przedemną?... — i powtórzyła: — Nic pan nie ukrywa przedemną? Niech pan pomyśli, że mama nas widzi... — Poczem, ponieważ starzec na te słowa złożył dłonie ruchem istotnej rozpaczy, wnet pożałowała, iż wyraziła zwątpienie. Żałowała, że wywołała obraz zmarłej; wiedziała bowiem dobrze, jaką cześć miał dla niej jej przyjaciel, rzekła tedy: — Jeżeli sprawiłam panu przykrość, przepraszam. Byłeś pan taki dobry, taki lojalny! A pan nie oszukałbyś mnie nigdy... Ale, gdzie ten list, który Stefan do pana napisał, więc go panu nie oddał? Nie pytał pan co zawierał?...
— Zapomniałem o nim zupełnie... — odparł d’Andiguier. — Powiedziałaś, że to była duża koperta. Przypuszczam, iż Stefan zwracał mi jakiś katalog obrazów...
Rumieniec, silniejszy od woli, zabarwił twarz starcu, zdradzając aż nadto jak niespodzianie zaskoczyło go to pytanie. Ewelina miała na ustach pytanie drugie, ale go nie zadała. Odczuła w tej chwili u starego przyjaciela matki to samo postanowienie milczenia, z którem borykała się od tylu miesięcy u męża. Wrażenie to było takie niespodziewane, że ją na razie obezwładniło. I, podsuwając sama czoło ustom, które również już mówić nie chciały, rzekła tylko:
— Żegnam pana, dziękuję bardzo za to, co pan zrobił dla mnie dzisiaj. I opuściła pokój i mieszkanie, a d’Andiguier nie usiłował nawet rozproszyć okrutnej wątpliwości, jaką wyczytał wyraźnie w jej oczach. Stał i nasłuchywał Ewelina odjechała, a to, co Filip w tej chwili odczuwał, nie było litością dla młodej kobiety, która odeszła od niego z podejrzeniem w duszy gorszem od tego, jakie z sobą tu przyniosła. Nie. Była to radość z uwolnienia się od wstrętnej komedyi, którą grać musiał. Było to dzikie uczucie ulgi, jakiego człowiek, ugodzony w najboleśniejszy i najwrażliwszy punkt serca swego, doznaje, gdy może przynajmniej cierpieć swobodnie. Po raz pierwszy w życiu ten człowiek lojalny skłamał, a raczej usiłował skłamać, mową i twarzą, zachowaniem się i całą istotą. Ale, czyż mógł powtórzyć Ewelinie rozmowę, którą miał z jej mężem i która, gdy odgłos zamykanych drzwi wchodowych upewnił go, że młoda kobieta odeszła rzeczywiście, wyrwało mu z piersi okrzyk:
— Ach! jaka ona biedna!
Pod jednym względem d’Andiguier nie skłamał. Gdy przybył do pałacyku na ulicę de Lisbonne, Malclerec powitał go temi słowy:
— Spodziewałem się pana. Byłem pewien, że Ewelina udała się do pana i że pan tu przyjdzie... — Po chwili dodał: — I tak lepiej... — Zrezygnowany ton, jakim wypowiedział ostatnie wyrazy, uderzyły starca. Zgadzały się aź nadto z postawą obecną tego człowieka, którego widywał dotychczas takiego pewnego siebie, wyniosłego niemal, a który stał teraz przed nim, jakby upokorzony, jakby zwyciężony, jakby złamany w samej istocie swojej energii życiowej. — Co Ewelina powiedziała panu? — spytał jeszcze Malclerc. — Niech mi pan powtórzy wszystko. Mogę wszystko słyszeć,
I z ręką, opartą na biurku, z czołem w dłoni wysłuchał do końca opowieści d’Andiguier’a o rozmowie z młodą kobietą; nie przerwał mu żadną uwagą, a wzruszenie zdradzał jedynie chwilowem, nerwowem drganiem ust. Następnie zwrócił na interlokutora swego piwne oczy, których kontrast z płowym odcieniem włosów nigdy tak silnie, jak teraz, nie nasunął d’Andiguier’owi na myśl podobieństwa Stefana do jakiegoś portretu starożytnego, i rzekł:
— Znam pana oddawna, panie d’Andiguier, chociaż pan mnie nie znał... od lat dziesięciu przeszło... Szanowałem zawsze, czciłem w panu jeden z najpiękniejszych charakterów, jaki istnieje. Dowodem tego ów list, o którym mówiło panu to biedne dziecko, a który istotnie przygotowałem, by go panu oddano po mojej śmierci. Bo to prawda, chciałem umrzeć... Mówię: chciałem. Taka wielka litość nad Eweliną zdjęła mnie tej nocy, że usiłować będę dotrzymać danej obietnicy i nie targnę się już na życie. Mówię: będę usiłował... Sam, jednak nie mogę... — Powtórzył: — Nie mogę... Może i pan, gdy będziesz wiedział wszystko, powiesz mi, że nie powinienem dotrzymać tej obietnicy i mam odejść... — A na okrzyk d’Andiguiera dodał: — Nie oburzaj się pan, poczekaj aż będziesz wiedział...
Poczem, wydobywszy z szuflady biurka wielką kopertę, której adres uderzył Ewelinę, Stefan dodał ze szczególną powagą:
— Oto papiery, które chciałem panu przekazać po mej śmierci, wraz z listem, oznajmiającym panu to, co powiem teraz osobiście. Gdy powziąłem postanowienie zakończenia męki zabójczej, przyszło mi na myśl, że po mojem samobójstwie Ewelina szukać będzie jego przyczyny. Gdybym był pewny, zupełnie pewny, że nie odkryje jej nigdy, byłbym umarł, zniszczywszy poprzednio wszystkie dokumenty, które mogłyby posłużyć, nie do usprawiedliwienia, ale do wyjaśnienia mego życia. Nie byłem tego pewien. Pisywałem niegdyś listy i nie wiem czy zostały zniszczone. Niedawno jeszcze miałem do czynienia z ludźmi, którzy mogli byli mnie szpiegować i pochwycić moją tajemnicę. Tych myśli nie miewałem poprzednio. Przyszły w chwilach, które uważałem za ostatnie. Musiałem się przygotować na wypadek, gdyby Ewelina dowiedziała się o tem, co pan znajdzie tutaj — uderzył dłonią w kopertę. — Nie byłem zdolny znieść myśli, że ona mogłaby mnie kiedyś osądzić na zasadzie brutalnego faktu, nie wiedząc jakie staczałem walki, nie zrozumiawszy mnie. I dlatego właśnie, podczas długich nocy bezsennych, wydarłem z dziennika mego, zawsze pisywałem dziennik, byłem taki osamotniony! — z sześćdziesiąt kartek, dotyczących dwóch okresów krytycznych życia mego, przed ślubem i po ślubie... Ułożyłem je tak, żeby miały związek. Są to całe moje dzieje, takie, jakie przeżyłem i odczułem. Ukończywszy tę pracę, chciałem zachować sobie możność ukrycia na zawsze przed Eweliną tego bezmiaru nędzy. Chciałem, jeśli miała dowiedzieć się o wszystkiem, żeby pomiędzy nią a tą rzeczą okropną, stanął pośrednik pełen poświęcenia, inteligentny, tkliwy, któryby cios złagodził. I pomyślałem o panu, panie d’Andiguier. W liście moim proszę pana właśnie o podjęcie się tej misyi... Pan musisz znać te dzieje teraz, skoro chcę, pomimo wszystko, usiłować żyć. Powtarzam panu, że sam, nie mogę; potrzeba mi kogoś, któryby mi dopomógł, któryby mnie podtrzymał, z kim mógłbym mówić. Konałem też z milczenia. Dusiłem się... Czy pan ze chce być dla mnie tą podporą przez wzgląd na Ewelinę?... Nie jestem pewien. Jeśli jednak jest ktoś, który może mnie zrozumieć i żałować to tylko pan... Niechaj pana ta mowa nie dziwi. Stanie się dla pana zrozumiałą, gdy pan odczyta te kartki. Zabierz je pan. Uczynię to, co mi pan uczynić każesz, gdy już będziesz wiedział co zawierają... Proszę pana tylko, Żeby Ewelina teraz pod żadnym pozorem nie dowiedziała się co panu wyznałem, ani że pan ma te papiery... Po przeczytaniu postąpisz pan w tym względzie tak, jak pan będziesz uważał za stosowne... Narazie powie jej pan, że odpowiedziałem panu tak samo, jak jej i że pan nie więcej nie wie. Dzisiaj już jestem pewien, że mnie taki szał więcej nie napadnie i że będę mógł być jej użyteczny. Pozwoli mi na to świadomość, że nie sam już dźwigam ten ciężar, co mi serce tłoczy. Proszę pana usilnie, niechaj mnie pan o nic więcej nie pyta i pozwoli, że dłoń jego uścisnę... Może po raz ostatni... Tak — zakończył tonem jeszcze większego pognębienia — kto wie, czy pan potem zechce jeszcze mnie widzieć?...
Po tych zagadkowych słowach mężczyźni rozstali mię. Zaledwie d’Andiguier, wsiadł do karety, ogarnęła go taka gorączkowa niecierpliwość, że otworzył kopertę. Zawierała istotnie z jakie sześćdziesiąt kartek, wyrwanych z zeszytów rozmaitej wielkości, ułożonych w paczki i ponumerowanych. Starzec rzucił okiem na jedną z kartek i dostrzegł imię, które wyrwało mu okrzyk z piersi... Jeśli skłamał przed Eweliną, to dlatego, że nie mógł jej powiedzieć czego się dowiedział od pierwszego rzutu oka, zdjęty niewypowiedzianem zdumieniem i zgrozą, nie mógł z nią mówić o tym fakcie tak niespodziewanym, niesłychanym, a dla niego potwornym: że Malclerc, bardzo młodym będąc, znał panią Duvernay; że się w niej kochał; że był przez nią kochany; że był jej kochankiem i że później ożenił się z córką kochanki swojej; a przez jakie zatargi z sumieniem przeszedł, jaka pogoń za wzruszeniami popchnęła go do tego, jakiemi wyrzutami sumienia ukarany został za to kazirodztwo uczuciowe, miał się d’Andiguier dowiedzieć, z tej spowiedzi pisanej, jak również i szczegółów niezwykle romantycznych okoliczności, śród których Antonina szukała zapomnienia o swem nieszczęsnem małżeństwie...
Filip był sam. Mógł nareszcie odczytać tę spowiedź, pożerać wzrokiem wszystkie jej wiersze, wszystkie jej wyrazy. Zaledwie upewnił się o odjeździe Eweliny, pobiegł do przedpokoju i wydobył kopertę z szafy, gdzie ją schował za powrotem. Gdy trzymał ją ponownie w ręku i, zapowiedziawszy, żeby nie przyjmować nikogo, nawet pani Malclerc, znalazł się śród ciszy swego muzeum, w otoczeniu szlachetnych przedmiotów, tajemnych świadków jego szlachetnego życia, jego marzeń, żalów, ubóstwienia dla tej Antoniny, o której zdawało mu się, że wie wszystko, a o której nie wiedział „tego”, stanął mu nagle w pamięci odległy obraz. Widział siebie w tym samym pokoju, dziesięć lat temu, przed wysokim kominkiem, jak trzymał również w ręku kopertę i, posłuszny przyjaciółce, palił ją wraz ze wszystkiemi papierami, jakie zawierała, Jakże buntował się przeciw powstałemu wówczas w umyśle swym podejrzeniu, że to listy miłosne! Na to wspomnienie w oczach jego odbił się bezdenny smutek i starł surowość z tego obliczu, na którem wzniosłość uczuć wyryła w końcu piętno piękności. Poczem zaczął czytać kartki, na których Malclerc wyjawiał mu nareszcie ile utajonego szczęścia, jakie zuchwalstwa i jakie gorące porywy ukrywały niegdyś przed światem, a nawet przed nim, nieprzeniknione źrenice, powściągliwy uśmiech i tajemnicza słodycz zmarłej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.